<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barcikowscy
Podtytuł Powieść
Wydawca Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

O Pełagiei Fokownie nikt już u Barcikowskich nie pamiętał. Zginęła, jak kamień w wodzie, nigdzie jej nie spotykano, nikt o niej nie wspominał. Wacław tylko czasami, gdy bardzo mu dokuczył nieporządek w domu, lub kradzież służby, mawiał do żony:
— Jedna Pełagieja umiała wśród tej hołoty utrzymać ład i dopilnować gałganów. Ciekawym, co się z nią dzieje?
— Zapiła się pewnie dawno, na śmierć — odpowiadała pogardliwie Saszeńka.
Wacław, który wierzył we wszystko, co żona mówiła, był pewien, że stara już dawno nie żyje. To też mocno się zadziwił, gdy mu raz przyniesiono brudny, zmięty list, pisany krzywo i drżąco, w którym Pełagieja prosiła go krótko, by ją przed śmiercią odwiedził, bo inaczej nie umrze spokojnie. Podawała adres, jakiś oddalony zaułek na skraju miasta, gdzie się gnieździ wielka nędza i wielkie występki. Był w liście jakby jęk błagalny, strach, by nie przyszedł zapóźno, rozpacz, gdyby odmówił.
Z listem tym poszedł do żony, chcąc się z nią wieścią podzielić i namówić, by z nim razem pojechała z przebaczeniem umierającej. Jakaby nie była, zawszeć to krewna i tyle lat domownicą była. Ale Saszeńki nie zastał, pojechały właśnie z Nataszą na jakiś dziecinny balik do księżny Olgi. Zawahał się chwilę. Chciał odłożyć rzecz do jutra, ale się rozmyślił, że umrzeć może, więc wziął paręset rubli, rewolwer nabity i pojechał. Był już wieczór, jesień mglista i wilgotna, kurs daleki. Był rad, że wziął dorożkę, bo jego stangret nigdyby nie trafił.
Wreszcie wysiadł przed drewnianym domem, i po długich pertraktacyach z pijanym stróżem odnalazł w głębi czarnego korytarza drzwi na klamkę tylko zamknięte. Wszedł do ciasnej kuchenki, gdzie go zdławił zaduch jadła nędzarzy i wilgoć. Nikogo nie było.
— Hej! — zawołał. — Czy tu mieszka Pełagieja Fokowna?
Na głos dopiero, podniosła się z kąta, z kupy łachmanów, jakaś postać, baba straszna i spytała chrypliwym głosem:
— No, a jak tu, to co? Czego chcecie?
— Chcę ją widzieć! Prowadź! — rzekł tak ostro, że baba żywo się poruszyła i kłaniając się do ziemi, otworzyła dalsze drzwi.
— Tu leży — szepnęła pokornie. — Niech wasza wysokość mnie, głupiej, przebaczy.
Usunął ją i wszedł.
Pokoik był rozjaśniony tylko lampką przed ikonami, których wielka ilość i bardzo jaskrawych pokrywała ścianę naprzeciw łóżka, osłoniętego parawanem.
— Kto tam? — spytała chora.
— To ja, Pełagiejo Fokowno, Barcikowski.
— Pochwalony niech będzie Bóg Troisty, że mnie wysłuchał i ciebie tu doprowadził — uroczyście wyrzekła.
— Sofronia, zapal lampę i zostaw nas samych.
Baba spełniła rozkaz i wtedy Wacław przystąpił do łóżka.
— Cóż to wam? jaka choroba? — spytał ze współczuciem, widząc, jak wychudła i zestarzała okropnie. — Czemuście pierwej nie dali znać?
— Ach, gołubczyk, ty zawsze taki słodkiej duszy! Ty dobry człowiek, choć nie prawej wiary, ja za ciebie się modlę, choć to grzech za niewiernych się modlić. Ty czysty człowiek. Ja zawsze Saszeńkę uczyłam: Ty jego szanuj, bo on wart więcej, jak wszyscy. Ach, Boże mój, Boże mój.
Poczęła ciężko wzdychać i stękać.
— Cóż wam jest? Co doktor mówi? — powtórzył.
— Ach, co doktor wie? Powiada, że to mi się zrobiło od wilgoci i zimna w cerkwi. Jakby z Bożego Chramu mogło co złego przyjść. Wiadomo, doktor niedowiarek. Mnie to za grzechy przyszło, na karę, na pokutę, za nieprawości moje. Ach, jak pomyślę, że i na Saszeńkę taka kara przyjść może, to we mnie dusza ustaje. Onaż, nieszczęsna, opamiętać się nie chce, kajać się nie poczyna. A teraz, jak ja umrę, kto za nią będzie pościć i pokłony bić, i świece stawiać i do cudownych obrazów chodzić. Jaż jej pilnowałam od kary, a kara być musi, oj musi. Mnie pokręcił Bóg ręce i nogi, bo i ja winna. Gadałam jej i gadałam, aż jej obrzydłam i wygoniła. Potem pisałam, to mnie złajała i zabroniła się odzywać. Ach, Boże mój, Boże mój! Taka ona nieszczęsna, zapamiętała! A co z tego? Bóg jest, wszystko wie i nie zapomni.
Wacław słuchał przerażony. — Więc zwaryowała zapewne od pijaństwa. Bredziła, jak w malignie. Miała manię religijną.
Nie przerywał, ani przeczył, ale gdy umilkła zmęczona, rzekł łagodnie:
— Nie desperujcie, ciotuszka, Saszeńka was odwiedzi i posłucha.
— Nie, nie — zaprzeczyła ze stęknięciem — jeśli nie opamiętała się po jego śmierci, to już nigdy się nie opamięta. Ja wtedy jej czekałam, nie przyszła. Zamknięta jej dusza na Boski znak. Dał wtedy znak, a ona nie zechciała pojąć... On w piekle, a ona?...
— Kto, on? — spytał mimowoli przerażony tem bredzeniem.
— On, czarny jej duch, szatan jej duszy, jej zguba i nieszczęście — Fomow.
Barcikowski się wzdrygnął, spojrzał na starą. Coś nieopisanego — jakby strach przepaści zatamowało mu oddech.
A Pełagieja, podniecając się coraz bardziej, mówiła:
— Jak się między nimi zaczęło kochanie, mówiłam jej: Saszeńka, to grzech — ale ona ze łzami powiada: — ciotuszka, jaż młoda — mąż stary, chory! — ja śmierć sobie zrobię, a kochać tego muszę. Ja duszę dla niego stracę, ja umrę z nudy, z tęsknoty bez niego. Ktoby nad nią litości nie miał, ktoby jej życia nie chciał osłodzić — takiej ślicznej, młodej, a tak oszukanej w małżeństwie. Ach, jaż słaba byłam — dałam im się kochać. Myślałam — Korf trup — Korf umrze — oni się pobiorą — ja Boga o modłę za tych dwoje. A tu Korf żył i żył, zaczął czegoś się domyślać, szpiegować, śledzić ich nieszczęsnych — w trwodze żyliśmy bezustannej — ona biedna schła i nikła, Fomow poprzysięgał, że się zastrzeli, jeśli jakiego końca nie zrobią. A Korf żył i odgrażał się, że jakieś weksle ma, któremi Fomowa na dno turmy zapakuje. Boże, to były czasy!
Odetchnęła, pasując się ze sobą, wreszcie przeżegnała się kilka razy.
— Kara Boża, kara Boża — ja umieram, trzeba wszystko rzec. Onaż niewinna, opętał ją ten szatan, nie wiedziała co robi. To on proszek dał — on dał — on — on!
Miał Korf zasnąć — klucz od biurka trzeba było tylko wykraść, te weksle zabrać.
Tak ten szatan gadał, tak ona wierzyła — tak miało być — ona mi na krzyż przysięgła. Nieszczęście się stało — ten ją oszukał, czy tak Bóg chciał, Korf proszek wypił, ale nie zasnął — weksli wziąć nie można było — wszystko inaczej poszło — na zgubę dusz grzesznych. Korf umarł.
— Otruty!
— Kto mówi! — przeraziła się — nie poznała głosu Barcikowskiego.
Siedział w krześle wyprostowany, sztywny, kropli krwi nie miał w twarzy, i jakby umarłe rysy.
Jedno słowo wymówił, i nic więcej.
— Fomow go otruł — sam Fomow! — zawołała uparcie. — Saszeńka niewinna. Onaż tylko nieszczęsna, tak bez pamięci kochała tego niegodziwca, onaż za niego życie poświęciła.
— Co dalej? Mówcie! — wyrzucił z siebie Wacław.
— Dalej — ty wiesz, gałubczyk. Noskow gałgan sprawę zrobił — nie mógł darować, że go Fomow wyśmiewał, a ona raz pijanego kazała za drzwi wyrzucić. A tu się pokazało, że Korf połapał ich listy, i w biurku były. Trzeba było do biurka się dostać, a na biurku były pieczęcie. I ona nieszczęsna dla tego szatana wszystko poświęciła. Ty wiesz, gołubczyk — ona ci za te listy i weksle własną cześć oddała. Płacząc nad jej niedolą — gdy wy wyszli, ja z biurka wszystko wyjęłam.
— I co dalej, mówcie! — powtórzył Barcikowski.
— Ty nas z biedy wybawił. Spalili my weksle, a listy schowałam ja dobrze, żal było palić, bo to Saszeńki nieszczęsne kochanie. Ale ja wtedy zaklęłam i poprzysięgła mi, że z Fomowem w życiu się nie spotka, że z pamięci i duszy wyrzuci, że pokutę za to nieszczęście uczyni. Ach, Hospodi Boże, od tej pory wtorki i czwartki cały wiek poszczę i dwadzieścia pokłonów codzień odbijam. Żebyż Bóg je porachował!
— Dalej!... Mówcie!... — zawołał Barcikowski.
Ale Pełagieja umilkła wyczerpana, jęczała tylko zcicha, poruszając zbolałemi pokurczonemi rękami.
Twarz jej ziemista kurczyła się cierpieniem. Wacław się nad nią pochylił — w przepaść już nie patrzał, stoczył się już w nią — chciał być na dnie prędzej, chciał skończyć wszystko.
— Fomow wrócił i była jego kochanką — i była innych kochanką — i u Jermołowa pożyczała dla niego pieniądze, a Morduchow płacił.
Pełagieja otworzyła oczy, przeraziła się wyrazu jego twarzy, nabrała z trwogi sił.
— Ty jej nie karz — ona nieszczęsna, ona opętana była. Ja tobie przed śmiercią wyznać musiałam — żeby ty jej duszy pilnował, jak mnie nie stanie.
— Jej duszy! — syknął. — Dajcie mi te listy!
— Te listy jej trzeba oddać — i powiedz, że ja ją ostatni raz przed śmiercią błagam — niech pokutę czyni. Ja nie chcę, by ona, dziecko moje najdroższe — potępiona była.
Stękając, z wielkim wysiłkiem sięgnęła pod poduszkę, wyjęła zwitek owinięty w jedwabną czerwoną chustkę.
Barcikowski rozchylił ją — spojrzał, jeden list wydobył, przeczytał i wzdrygnął się.
Jak błyskawica myśl mu przyszła. A może tylko romans z Fomowem był prawdą — reszta wymysłem Pełagiei, która pod pozorem skruchy, w ten sposób mściła się nad Saszeńką, za wypędzenie.
— A testamentu Korfa nie było w biurku — spytał.
— Nie wiem — jest tam w listach jeden papier, pisany nie po rusku. Ja go czytać nie umiałam.
Przerzucił prędko zwitek. Tam na samym spodzie była kartka po niemiecku:
„Listy mojej żony i jej kochanka, zarazem tegoż kochanka podpisy fałszywe na wekslach. Oni o tem wiedzą i czuję śmierć nad sobą. Co mnie spotkało, słuszne jest. To jest mój testament — oddaję ich w ręce sprawiedliwości.

Oskar Korf”.

— Gałubczyk — rozległ się jękliwy głos Pełagiei, zaniepokojonej jego spokojem. — Ja twojej opiece ją nieszczęsną polecam. Ja pewna, że ty nad nią miłosierdzie mieć będziesz, bo ty ją miłujesz.
Wacław nie słyszał co mówiła. Wpatrzył się w jaskrawe ikony na przeciwległej ścianie, obok których, w równej prawie adoracyi, wisiał portret.
Zwitek listów silnie trzymał w dłoniach i powtarzał machinalnie w myśli:
— „Słusznie mnie to spotkało! Słusznie, słusznie. Za Boga, za ziemię, za matkę! Słusznie, słusznie!
Pełagieja wyciągnęła rękę i targnęła go za rękaw.
— Winczesław Sewerynowicz.
Drgnął, spojrzał na nią. Twarz miał zastygłą.
— Powiedzcie mi przed śmiercią dobre słowo. Powiedzcie, co myślicie. Ja niespokojna o moją Saszeńkę.
Zajęczała z głębi serca, wydobyła z trudem rękę z pod kołdry i przeżegnała się.
Zobaczył, że ręka ta wyschła i żółta, miała palce tak pokręcone artretyzmem, iż wyglądała, jak splot bezkształtnych korzeni.
— Czego chcecie. Oddam jej te listy. A o nią się nie turbujcie. Zgryzot ona nie ma, a po śmierci gdzie jej będzie lepiej, jak z Fomowem! Bóg z wami, Pełagieja Fokowna. Byłem prokuratorem i sędzią, ale teraz was nie oskarżam i tej kobiety sądzić nie będę. Teraz na mnie sąd przyszedł.
— Co ty gadasz. Kto ciebie sądzi, ty czysty człowiek. Ty litość tylko miej.
— Mnie na sąd podał mój Bóg, ten, wam nieprawy. Zostańcie w spokoju!
Wstał i jak automat szedł ku drzwiom.
— Winczesław Sewerynowicz. Przyszlijcie mi Saszeńkę, niech ja na nią przed śmiercią jeszcze popatrzę! — zawołała rozpacznie, błagalnie.
— Powiem jej, że wzywacie. Uczyni, co zechce.
— Powiedz, powiedz. Ja jej wyglądać będę, jak Boga. Dzieciątko moje nieszczęsne!
Wacław się znalazł w ciemnej sieni i wolno schodził na dół. W głowie miał zawrót i tak straszne cierpienie w piersi, że mu zimny pot okrywał skronie.
— Nie umrę tu, nie umrę — powtarzał szeptem. — Wśród nich nie umrę, niech się mnie nie dotkną nawet po śmierci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.