Barcikowscy/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barcikowscy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jednocześnie z rangami i orderami zaczęło Wacławowi przybywać siwych włosów, zmarszczek i na zdrowiu zaczął podupadać.
I dziwna rzecz, ten człowiek bogaty, wpływowy, cel zazdrości ludzkiej, poważny i honorowany, szczęśliwy według świata: cierpiał na żółć i wątrobę. Doktorowie podawali za powód siedzące życie i przeciążenie pracą — radzili różne wody, a przedewszystkiem odpoczynek bez troski.
Raz, po jakimś ataku szalenie bolesnym, wziął nawet urlop, ale potem, gdy cierpienie złagodniało, nie wyjeżdżał, przykuty nawyknieniem urzędniczem do biura, nawyknieniem człowieka do stosunków, ludzi, kółka znajomych. Stał się maszyną i życie ułożył wedle chronometru. Biurowej minuty nawet nie opuścił nigdy, pracował sam ściśle, od podwładnych wymagał podobnej pracy, w stosunkach z nimi był surowy, nieprzystępny żadnym wpływom i sympatyom, względem zwierzchników zachowywał takt, a że powagą był naukową i praktyczną — ogólnie był szanowany.
Rosyanin na jego stanowisku i z taką świetną przeszłością dawnoby został ministrem, ale on ministra będzie doradcą, główną sprężyną zarządu — tytułu nigdy nie mógł osiągnąć. Była to rozpacz Saszeńki, powód jej nienawiści dla kraju i religii męża.
Może i on sam cierpiał w duszy nad tem, że jednakże nie opłaciła się w mierze zasług jego wierna służba idei rządowej.
Co prawda, on na szczęśliwego nie wyglądał. Był to człowiek sztywny, zimny, małomówny, nigdy się nie śmiał, niczem się szczególnie nie interesował, nad niczem się nie zapalał.
Po za zajęciem służbowem i urzędowymi stosunkami nie miał poszczególnych przyjaciół. Wieczorami, gdy nie miał winta, ani przyjęć w domu — czytywał w swym gabinecie gazety, lub poważne dzieła historyczne, w kółku rodzinnem rzadko się pokazywał. Zresztą nie było u nich rodziny we właściwem słowa znaczeniu.
Synowie wyemancypowali się zupełnie. Nie chcieli, ani przyjmowali od rodziców żadnej rady, tylko żądali dużo pieniędzy i żyli swoim dworem. Saszeńka została opiekunką różnych dobroczynnych instytucyj miejscowych. Miała wstęp wszędzie i tem tylko żyła, dumna z odznaczenia, cel zazdrości ogólnej.
Nataszę oddano do instytutu, bo matka nie miała czasu i ochoty nią się zajmować. Więc w domu zwykle nikogo nie było.
W wielkiej ciszy mieszkania Wacław spędzał często wieczory, gdy zmęczony się czuł, lub gorzej chory. Zegar wybijał powoli godziny, a on czytał. Czasami zapadał w zamyślenie i długo kartki nie odwracał. Musiał wtedy cierpieć ciężej, bo mu spazm wykrzywiał bladą twarz, a oczy zapadały w głąb i zasnuwały się mgłą.
O cierpieniu swem nigdy nikomu nie wspominał.
Zony nie chciał trwożyć, zresztą nikogo to bardzo nie obchodziło.
Co go bolało więcej: ciało czy dusza, to on jeden tylko wiedział — i milczał.
Pewnego takiego wieczora usłyszał dzwonek w przedpokoju, kroki lokaja — potem długie szepty i targi u drzwi. Wreszcie służący wszedł i rzekł:
— Przyszła jakaś mała dziewczynka i chce się koniecznie z panem widzieć.
— To ją wprowadź!
Weszła mała figurka, dygnęła i poczęła mówić prędko zdyszanym głosem:
— Mamasza mnie przysłała do pana, żeby pan prędzej przyszedł, bo nasz stary umiera i jego grabią.
— Co za stary?
— Generał Iłowicz. Wynoszą meble i srebro i obrazy, wszystko, a on pana woła, ale nikt go nie słucha, więc mamasza mnie kazała biedź pod sekretem.
— A któż jest twoja matka?
— Kucharka. My polaki, to mamasza się boi odezwać. Niech pan jej nie zdradzi.
Wacław prędko się zebrał i wziął ze sobą małą na dorożkę.
— A twoja matka skąd? Dawno tutaj — u pana Iłowicza służy? — badał.
— Pewnie, że dawno, bo ja nie pamiętam. Ojciec był żołnierzem, i został u pana lokajem. Potem matka z Polski przyjechała do niego. Ja się już tutaj rodziłam. Ojciec umarł trzy lata temu. Matka chce do swoich wrócić, ale pieniędzy jeszcze nie zebrała. Brata mam starszego, już zarabia — w naszej polskiej gazecie służy. Matka mówi, że nam jeszcze sto rubli trzeba.
Mówiła po rusku, więc ją spytał:
— A po polsku nie umiesz?
— Jakto? Toć my polaki. Ale matka każe z państwem mówić po rusku, żeby się nie wyśmiewali i nie łajali. Jak wrócimy do siebie, to nie będziemy już się bać.
— A kiedy pan zachorował?
— Wczoraj! Upadł, i już się nie może poruszyć.
Zajechali. Zastał Wacław istotnie rabunek. Julia, na czele swojej całej rodziny, zabierała spadek, za życia właściciela. Zwijano się tak żywo, że mieszkanie było prawie puste.
Ujrzawszy strasznego gościa, czereda się rozbiegła, a on poszedł za małą do sypialni.
Iłowicz leżał na brudnej pościeli, jak nędzarz. Przerażenie, zgroza śmierci malowała się na jego twarzy. Nikogo przy nim nie było.
Na widok Wacława, głowę podniósł, odetchnął.
— Przyszedłeś. Dzięki Bogu! — wymówił z trudnością.
Paraliż go obejmował całego.
— Patrz, śmierć przyszła. Samego mnie zostawili. Co oni tam robią? Posłali po ciebie? To dobrze. Nie odchodź. Straszno mi!
Odpoczywał chwilę, wreszcie dodał szeptem:
— Do Boga, na sąd, trzeba iść. Jak mi straszno! Taki sam jestem. Nikt się za mnie nie pomodli. Żeby księdza! Ale się boję — nie rozgrzeszy. Trzydzieści lat, może więcej, nie byłem w kościele.
— Poszlę po księdza! — szepnął Wacław.
— Poszlij Weronikę, kucharkę. Ty nie odchodź!
Barcikowski dał znak małej, która czekała rozkazów w kącie. Skinęła głową i znikła.
— Kto tu był? — spytał Iłowicz.
— Córka kucharki, ona to mnie sprowadziła.
— A gdzież Julia, dzieci?
— Są. Czy zawołać?
— Nie. Po co ja im. Boją się śmierci. Testament znajdziesz u notaryusza Warłamowa. Ty wykonawcą. Daj Weronice sto rubli. Znajdziesz je w książce, tej tam, na oknie. Weź zaraz, bo potem zginą.
— Może zatelegrafować po synowca wuja?
— Nie przyjedzie. To zakuty polak. Jeść nie ma co, ale powiedział, że ani mnie widzieć nie chce, ani grosza po mnie nie weźmie do rąk. A on dotrzyma!
Umilkł wyczerpany i oczy przymknął.
— Szkoda życia! — szepnął po chwili. — Żeby kto swój był — pożałował!
Tu się wzdrygnął.
— Zawołaj Weronikę. Niech pacierze mówi — nasze! Może ksiądz przyjść nie zechce!
— Mama poszła po księdza, ale to daleko! — ozwał się z kąta głos dziewczynki. — Ja pacierze wszystkie umiem!
— Mówże, głośno, powoli!
Mała zbliżyła się, uklękła i poczęła z wielką powagą Ojcze nasz.
Iłowicz za nią półgłosem powtarzał. Po chwili głos mu drżeć i łamać się począł, z oczu polały się łzy — i umilkł.
A dziecko odmawiało modlitwę po modlitwie z przejęciem, uroczyście, a skończywszy pacierz, zaczęło:
Kto się w opiekę poda Panu swemu...
Umierający wciąż płakał. Wacław cofnął się w cień, usiadł, podparł głowę ręką, i był w tej chwili daleko, daleko myślą — od tego pokoju, i ból go ogarnął nieznośny.
Wtem w kuchni ruch się zrobił, otwarto drzwi, zadźwięczał dzwonek. Wszedł sługa kościelny, za nim ksiądz, płaszczem otulony, a w końcu kobieta sucha, Weronika.
Zapaliła dwie świece, przyklęknęła przed Sakramentem, który ksiądz na sobie miał, i wywołała córkę i Wacława z pokoju. Kościelny wyszedł też za nimi.
Pierwszy raz w życiu Wacław był w takiem towarzystwie. Zamknąwszy drzwi, kobieta pocałowała go w rękę, i rzekła:
— Chwała Rogu, że pan przyszedł. Ta plugawa zgraja, toby go bez sakramentów na tamten świat wyprawiła. Julja mnie jeszcze wczoraj wypędziła. No, teraz już spokojnie sobie stąd pójdę, kiedym proboszcza sprowadziła!
— Dlaczego dozwoliłaś tak rabować. Trzeba było wcześniej uprzedzić policyę i mnie.
— Sam chory im dozwolił. Gdy posłyszał hałas i suwanie sprzętów, spytał mnie, co się dzieje. Opowiedziałam, wtedy się zmarszczył, zasępił chwilę, i roześmiał się gorzko. Niech biorą — rzekł — mnie już niepotrzeba, a im się zdaje, że wieczni, niech biorą! Tak ci to człowiek przed skonaniem, prawdę jasno widzi! Bieda, że całe życie ślepy chodzi!
Westchnęła, a w tejże chwili dzwonek się rozległ w pokoju chorego, więc weszli.
Iłowicz modlił się żarliwie, na cały głos, oczekując Komunii — wszyscy pokłękli.
Barcikowski spojrzał na Hostyę, którą ksiądz choremu podawał, i uczuł gorzki żal i wstyd. On tego chleba anielskiego nie pożywał całe lata — do Stołu Pańskiego nie przystąpi w skonania godzinie. Był tego pewny, nie zdając sobie sprawy, dlaczego tylko mu się to zdało rzeczą niezawodną i pozazdrościł temu umierającemu.
Iłowicz po Sakramencie umilkł, twarz miał poważną i rozjaśnioną.
Ksiądz go krzyżem przeżegnał i wyszedł. Barcikowski go przeprowadził, chciał płacić.
— Nie trzeba! — zaprzeczył proboszcz dość szorstko. — Ciała i Krwi Pańskiej za pieniądze nie udzielam. Pan krewny pana Iłowicza?
— Tak. Jestem Barcikowski.
— A... a... — zdziwił się ksiądz i spojrzał nań uważnie. — Znałem babkę pana. Kiedyś, dawno bardzo, byłem w tamtych stronach wikarym.
Nic więcej nie rzekł, skłonił się i wyszedł. Wacław wrócił do chorego.
— Dobrze mi, bardzo lekko i spokojnie — rzekł Iłowicz. — Daj Boże niebo księdzu. Tak mi było straszno, człowiek żył, jak bydlę... wstyd... wstyd... A ksiądz mnie pocieszył. Piotr, apostoł, Chrystusa się zaparł, a darowano mu. A jaż nie święty, ja grzesznik. Alem też nie Judasz, nie sprzedałem swego Boga... nie... tego nie. Zapomniałem o Nim, obrażałem... alem nie sprzedał. Bogu za to dzięki! Oto przyszedł do mnie, i do Niego pójdę. Dobrze mi... spokojnie. Już mi nie straszno. Śmierć idzie, a za nią Bóg miłosierny.
Umilkł. Poruszając ustami, modlił się. Po chwili wyszeptał:
— Ciotka Anna może mnie spotka. Będę ze swojemi!
— Babka umarła? — spytał Wacław przerażony.
— Nie wiesz? Umarła w zeszłym roku. Pisał do mnie twój brat. Nie mówiłem ci? Umarła. Śniła mi się niedawno. Będziem zaraz razem! Chciałbym tam leżeć w swoich stronach, ale oni mnie nie zechcą sprowadzić. Porzuciłem ich... Dlategom teraz taki sam. To wszystko szakale, kruki. Sam jestem, ale tam swoich odnajdę. Dobrze mi. Zawołaj Weronikę, niech pacierz mi przypomina. Dziękuję ci, żeś przyszedł. Ty także sam. Dzisiaj, to mi żal, takich, jak my. Pusto, pusto!
Wyczerpany zupełnie, umilkł i oczy zamknął. Wacław polecił go opiece Weroniki i odszedł, obiecując wrócić rano i przysłać jej do pomocy stróża. Wyprawił też zaraz lokaja, a sam spoczął godzin parę. Czuł się bezmiernie rozdrażniony, chory moralnie i fizycznie. Gdy wczesnym rankiem, pomimo dotkliwego cierpienia wątroby, udał się do chorego, Iłowicz właśnie przed chwilą skonał. Jeszcze się paliła gromnica i sumienna Weronika kończyła modlitwy ostatnie. Długą chwilę stał Wacław nad zwłokami, ponuro wpatrzony w twarz nieboszczyka. Był to ostatni węzeł rodzinny, który się zerwał, ostatnia istota... swojska. Wczoraj on przejrzał, zrozumiał ich życie gorzkie i pożałował samotnika. Dzisiaj wszystko już odbył i z wiarą odszedł, szczęśliwy! Gorzki żal i ból targnął duszą pozostałego. Nie spotka go już; za życia nie i po śmierci nie. Był tego pewny, nie zdając sobie sprawy, dlaczego? Tylko mu się to zdało rzeczą niezawodną, że i wieczność ich nie połączy. I pozazdrościł temu umarłemu...