<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barcikowscy
Podtytuł Powieść
Wydawca Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Miał tedy Wacław, co chciał, wziął odwet nad rodziną, która go odtrąciła. Byli tedy w jego ręku, na jego łasce.
Teraz on ich ukarze wspaniałomyślnością.
Filipa zostawi z rodziną na gospodarstwie, żadnego dochodu i zapłaty nie chce, babce zapewni spokojną, wygodną starość bez troski, siostrze nie pozwoli po świecie się poniewierać.
Tylko postawi jeden warunek, by mógł z dziećmi wśród nich spędzać wakacye, by go napowrót do swego grona przyjęli. Teraz muszą się poddać, boć bez dachu są, bez gniazda, bez sposobu do życia. Potem uznają jego dobre chęci, pogodzą się z faktem dokonanym, i wreszcie przyznają mu racyę.
Takie myśli pieścił, jadąc wprost z Wilna, po załatwieniu formalności, do swego majątku. Już dawno nie był tak swobodny i wesół i pełen dobrej myśli. Układał, co im powie, jak przekona babkę, jak uszczęśliwi Filipa. Kołysany temi marzeniami, wsiadł na pocztową bryczkę, kazał żywo jechać — spieszno mu było. Gdy stanął nareszcie na miejscu, przykro go dotknął widok pogorzeli, martwota na podwórzu, nawet psów nie było widać.
Gdy bryczka zajechała przed ganek, z za węgła wyjrzał chłop jakiś i apatycznie przypatrywał się zmęczonym koniom.
Wacław wysiadł, wszedł do przedpokoju. Chłodno było i pleśnią czuć było, cisza też panowała grobowa. Rozebrał się z płaszcza, wszedł do salonu. I tu ten sam chłód i cisza. Chrząknął, echo rozległo się po domie. Meble stały sztywno na swoich miejscach, kurz je pokrywał, jakby nikt tu nie sprzątał, nie bywał.
Wszedł do jadalni. Bufety pozamykane, na stole takiż kurz, a na środku pęk kluczów. Tknął go dziwny niepokój, a zarazem śmiałość.
— Ej, jest tam kto? — zawołał.
Głuche echo po pustce, a potem cisza.
Tedy się zawrócił do przedpokoju, na ganek i spostrzegł gapiącego się chłopa.
— Słuchaj-no! A gdzie państwo?
— Niema. Już czwarty dzień, jak wyjechali.
— A starsza pani gdzie?
— Także pojechała. Wszyscy! Ja domu pilnuję.
— Dokąd wyjechali?
— Do grafskiego Ładynia. Ze wszystkiem!
Teraz Wacław wzburzony, drżący obejrzał cały dom — i zrozumiał.
Wyjechali na zawsze — wszyscy. Opróżnili mu dziedzictwo. Nie wzięli nic ze sobą, oprócz odzieży i osobistych sprzętów i ołtarzyka domowego z sypialni. Zresztą zostawili mu wszystko — jak od zarazy uszli.
Skończywszy przegląd, stanął w oknie saloniku, patrzał na bezlistny sad, którym marcowy wicher miotał — i rozmyślał długą chwilę.
Potem się wyprostował, wyszedł na ganek i zawołał chłopca, który flegmatycznie drwa rąbał.
— Ekonom tu jest?
— A jakże.
— Zawołaj go tutaj.
Zjawił się prędko Juchno stary, który wiek w Gródku zbył, stanął w progu i milczał.
— Ty tutaj rządzisz?
— A ja, proszę pana.
— No, to ci oznajmiam, że ja tu teraz panem.
— Wiem, pan Filip mi powiedział. Kazał panu wszystko zdać.
— Przedewszystkiem, gdzie domowa służba, gdzie stary Mateusz, lokaj?
— Mateusz, kucharka i służąca poszli za młodym panem. Jeżeli pan pozwoli, moja żona usłuży i zgotuje, zanim się nowych zbierze.
— Dobrze. Przyślij żonę. Konie w stajni są i bryczka?
— Wszystko jest, co było, pan Filip nic nie wziął.
— Na jutro rano niech konie będą gotowe do wyjazdu, a tymczasem dom ogrzać i światło mi dać. Będę spał w gościnnym pokoju.
Juchno wyszedł i po chwili ukazała się ekonomowa. Gdy się krzątała po domu, zagadnął ją Wacław.
— Żyje ta stara w oficynie. Jakże się nazywała?
— O Bazylowej pan myśli. Żyje. Z państwem też pojechała, dzieci niańczy.
— To dziw, że wyście zostali — zaśmiał się szyderczo.
— Pan Filip kazał. Na św. Jan dopiero rok się kończy.
— Aha, roku dobywacie! — mruknął niechętnie.
Ekonomowa napaliła w piecach, podała samowar, posłała łóżko, chciała nawet gotować wieczerzę, ale on odmówił i odprawił ją do domu.
Wolał być sam ze swemi myślami.
Marcowy wicher szalał na dworze, sowy piszczały po starych szpalerach, niewesoły był to wtór do tych myśli.
Późno w noc położył się, czując wielkie zmęczenie po drodze, ale zasnąć nie mógł i bardzo rano wyszedł na podwórze.
Juchno już był w stajni, konie stały gotowe.
— Zaprzęgać! — rozkazał pan lakonicznie.
— Wedle obroku śmiem pytać, czy pan daleko jedzie? — rzekł ekonom.
— Nie trzeba obroku. Można kupić w drodze.
Po chwili bryczka stała pod gankiem. Wacław otulił się w swój płaszcz mundurowy i wsiadł na nią.
— Ruszaj do Ładynia! — mruknął.
Gdy zajechał przed dom administratora, otworzył mu drzwi stary Mateusz i przez sekundę się zawahał, ale Wacław żywo wysiadł, wszedł do sieni i rzekł:
— Powiedz panu Barcikowskiemu, że mam ważny interes, i proszę o chwilę rozmowy.
Mateusz otworzył mu drzwi do biura gdzie Barcikowski zwykle przyjmował interesantów, i rzekł:
— Proszę poczekać! pójdę oznajmić — pan w gorzelni.
W kancelaryi, na podłodze bawiło się dwoje dzieci. Dziewczynka może sześcioletnia, i o parę lat młodszy chłopak. Ona miała jasne włosy Muszki, i jej figlarne oczy — on czarną czuprynę Filipa, i jego zuchwałe oczy. Na widok wchodzącego, przestali ustawiać na ziemi ołowianych żołnierzy, i jęli mu się ciekawie przyglądać.
— Niema dziadzia! — rzekła wreszcie dziewczynka.
— A gdzież ojciec? — spytał.
— Tatko pojechał do roboty, konno.
— A mamusia?
— Mamusia kazała mi Kazika bawić, żeby nie krzyczał, bo prababunia chora.
— A jakże ty się nazywasz?
— A Dziunia przecie! — odparła rezolutnie.
Tu ją chłopak skubnął za rękaw i spytał niby cicho.
— Dziunia — to nie nasz? Żołnierzy nam pokradnie.
— Cicho — upomniała go. — Nie można tak mówić, bo cię do więzienia wsadzą.
W tej chwili drzwi się trochę przemknęły, i ozwał się trzęsący głos starej Bazylowej.
— Chodźcie, rybki, na kaszę! Mamusia woła.
Dzieci porwały się z ziemi, i pobiegły, ale od progu dziewczynka wróciła, nieufnie spojrzała na obcego i pozbierała w fartuszek żołnierzy.
Gość stał plecami odwrócony i bębnił w szybę. Zastał go tak Barcikowski, już uprzedzony, kto przybył, do rozmowy przygotowany.
— Czem mogę panu służyć? — spytał, wskazując fotel gościowi.
— Myślę, że pan wie, co mnie sprowadza?
— Zapewne interes. Gródek graniczy z Ładyniem, może zachodzi jaka kwestya z racyi powodzi.
— Pan raczy żartować. Ja przyjechałem się spytać, dlaczegom dom zastał pusty. Dlaczego oni wyjechali?
— A dlaczegóż mieli pozostać? Stracili majątek — muszą na cudzem pracować. Hrabia dał Filipowi posadę, z czasem mnie zastąpi. Kawałek chleba mieć będzie.
— Ależ ja nigdy nie myślałem z Gródka go rugować. Dla ich dobra kupiłem tę ziemię. Mam środki do postawienia majątku na dobrej stopie — nie żądałbym od niego żadnej dzierżawy, żadnych rachunków. Byłby panem samodzielnym.
Barcikowski długi swój wąs kręcił, w ziemię patrząc.
— Bardzo kuszące stanowisko dla pasożyta. Filip zaś niczyjej łaski, ani dobrodziejstwa nie potrzebuje. Pracował na swojem, ile sił, teraz niech pan tam pracuje.
— Dlaczegóż babkę zabrał. Takie samo prawo ja mam do niej, jak i on. Dlaczego ją z jej kątów wydarto. Nie wierzę, aby ona chętnie Gródek opuszczała.
— To też ją paraliż tknął na wieść o sprzedaży. Pół ciała ma martwe, ale kazała się tu przywieźć. Nie chciała tam zostać.
— To nieprawda! — wybuchnął Wacław.
— Czy pan chce sam spytać o to? — zimno, podnosząc groźne oczy, rzekł Barcikowski. — Obecnie ciężko jest chora, ale przy życiu zostanie, a jak wyzdrowieje, przyjedź pan i spytaj.
Wacław się zerwał z fotelu.
— Czego wy odemnie chcecie ostatecznie? Czy w tem zaślepieniu żadna logika was nie przekona? Za kogoż mnie macie? Nienawiść mam od was za wszystkie najlepsze chęci i czyny.
— Oni od pana nic nie chcą, nawet pamięci. Jeśli zaślepieni — bądź pan jasnowidzącym, czyń wedle swej woli i chęci. Oni także wedle siebie postępują. To ich prawo. Ustąpili panu z ojcowizny — rachunki skończone.
— Ja chcę widzieć Filipa!
— Niema go.
— A pan, człowiek starszy, doświadczony, nie chce zrozumieć, że oni żyją utopią, fikcyą! Że ich zasady nie mają racyi bytu, że służą sprawie nieżywej, nierozsądnej, bezsensownej. Do czego ich te mrzonki doprowadzą — do ruiny, do zguby!
Barcikowski też wstał, wyprostował się, głowę hardo podniósł, twarz jego nabiegła ogniem.
— Mylisz się pan. Te mrzonki doprowadzą ich do szczęśliwej śmierci, dadzą im spokój sumienia. Ja im służyłem całe życie i daj im Boże taką pogodę w duszy i taką pewność wieczności dobrej, jaką ja mam — nad grobem stojąc. Jestem stary i doświadczony, i dlatego właśnie za te utopie i fikcye ich błogosławię — spokojny, że nie poznają, co hańba, zdrada i nędza nad nędzę, wstyd i wyrzuty sumienia. Jeśli ich sprawa umarła, niech kochają umarłą. Po śmierci daje Bóg zmartwychwstanie, a po hańbie — piekło! Idź pan swoją drogą. Masz swoją rodzinę, a o tej, co tu w Gródku była, zapomnij, nie masz jej.
— Pan się zapomina. Ja tu nie po krytykę i morały przyjechałem. Wiem, co czynię i do żadnych win względem rodziny się nie poczuwam. Sądziłem, że pan moje dobre pobudki zrozumie, ale wobec takiego skrajnego fanatyzmu, widzę, że się nie porozumiemy. Więcej już ustępstw dla rodziny nie zrobię — i żegnam!
Ukłonił się sztywno i wyszedł. Konie zastał pod gankiem, wsiadł na bryczkę i kazał jechać do powiatowego miasteczka.
W tydzień potem w obecności urzędników i dwóch popów — bo z sąsiadów nikt nie przybył — i gromady chłopów, odbył się akt „wwodu” do Gródka, nowego dziedzica: Aleksego Barcikowskiego.
Chłopi, spojeni siwuchą, wrzeszczeli „hurra”, urzędnicy płaszczyli się przed rangą „radcy stanu”, popi rozpływali się ze szczęścia nad nowym dziedzicem, „który przywróci w ten wydarty Rosyi kąt światło prawdziwej wiary, której sam jest wyznawcą”. Całe towarzystwo było rozczulone, dumne z tej zdobyczy dla idei, której byli tu apostołami.
A Wacława ogarnął zły duch jakiś, był jak pijany zemstą. Wezwany depeszą z Tuły, zjawił się nowy rządca, Iwan Siemionowicz Brechunow, sprytny kacap; wypędzono resztki służby polskiej, artiel moskiewska przybyła do budowli i murów folwarku, stare zamczysko darował nowy dziedzic cerkwi — na kaplicę.
Zawrzało we dworze nowem życiem i ruchem. Budowano, grodzono płoty, przerabiano dom, kupowano inwentarze, przewracano ogród, rąbano sad stary, zakładano nowy.
Wacław zabawił miesiąc, pieniędzy nie żałował, roboty szły piorunem. Gdy wreszcie wyjechał, Brechunow dalej pracował z energią, mając srogi rozkaz, aby „barin” zastał wszystko skończone, gdy z rodziną przybędzie na ferye do domu.
Gródek zmieniał się z dniem każdym.
Nigdy w tę stronę nawet nie zbliżał się Filip, ale plotka roznosiła szeroko te zmiany i nowości i pomimowoli słyszał, co się tam działo. Pani Anna żyła, ale nie odzyskała władzy w prawej ręce i nodze, do fotelu była przykuta, złamana tym ostatnim ciosem, milcząca, jakoby i duszą na pół zmartwiała.
Godzinami siadywała bez ruchu i głosu, a potem nagle podnosiła głowę, patrzała gdzieś w przestrzeń i mruczała posępnie.
— Mówię, że ty Boże wszystko widzisz i wiesz! Chyba nie, chyba nie! — kończyła rozpacznym szeptem.
W takie chwile Muszka przysyłała jej Dziunię i Kazika.
Dzieciaki przynosiły ze sobą książkę wytartą, opierały się o jej kolana, podnosiły główki i rozjaśnione oczki do jej surowej twarzy i Dziunia szczebiotała:
— Niech prababunia wysłucha naszej lekcyi. Najprzód ja!
— Nie, ja najprzód, bo zapomnę! — protestował Kazik.
Twarz pani Anny traciła ponury wyraz, brała książkę:
— Mów że Kazik. Tylko uważnie, powoli!
Dzieciak zamyślał się i zaczynał:

„Jeszcze Bolesław był małem dziecięciem
Już czuł w sobie żądzę sławy.”

Gdy się zacinał, podpowiadała mu Dziunia. Ta wszystko umiała — nawet już litery znała, a gdy matka przeczytała raz wiersz, już go mogła na pamięć powtórzyć.
Pani Anna z dziećmi temi zapominała swe bóle.
W maju, pewnej niedzieli, przyszli do Filipa chłopi z Gródka. Dzień był ciepły, więc na ganku go zastali z żoną, odpoczywającego i bawiącego się z dziećmi.
— Maksym! — powitała Dziunia starego gospodarza, który na czele gromadki szedł, i skoczyła ku niemu.
— Detyno ty nasza, maleńka! — rozczulił się chłop, na ręce ją biorąc, a chłopy poczęli, patrząc na to, głowami trząść.
— Ot, nasze — takie sprawiedliwie nasze! — mruczeli.
— Dzień dobry, ludzie! — pozdrowił ich Filip, pomimowoli rad, że ich widzi. Każdy coś u niego ukradł, jak mógł to oszukał, jak potrzebował łaski, wszystko obiecywał, jak już nie potrzebował, nic nie dotrzymał — znał ich do gruntu, miał z nimi sprawy i kłótnie, klął ich codzień przez długie lata — ale ucieszył się, gdy ich ujrzał.
Długie bo lata przeżyli razem — o miedzę na jednem polu, pod jednem słońcem — trudem, troską i pociechą czarnej ziemi rodzicielki zbratani. Znał ich ojców i dzieci, chaty i dobytek — historyę każdej rodziny — swoi bo byli.
— Dzień dobry, panoczku. Przyszli popatrzeć na was, czy zdrowo Bóg chowa, jak wam się powodzi. Dawno nie widzieli. — Zatęsknili!...
Wiedział, że kłamią — że mają interes, ale się do nich uśmiechnął, a Muszka wyszła, by im poczęstunek narządzić.
Stary Maksym obdarzył Dziunię woreczkiem orzechów, a Filip jął ich rozpytywać o rodziny, o urodzaje, o paszę — kardynalne kwestye chłopskiego żywota.
— Pasze — machnął ręką Maksym — paszy niema, zgubili nas te cudze ludzie, co najechali. Nowotne pany!...
— To panoczku, mór najechał, nie ludzie! — dodał drugi, spluwając.
— No, no, nie plećcie! Toć oni wasza wiara, wasza mowa. To ja wam cudzy, lach — a oni ruskie, jak i wy. Mało wy łachów klęli, jak ja panował.
— Żeby tego powietrze, kto klął. A my nie ruskie, my „tutejsze.” A wiara jednakowa, to i co! Wielki honor, żeby pan z chłopem w cerkwi pokłony bił. Pan w kościele, chłop w cerkwi, tak było od wieku.
— Dla tego i pany delikatniejsze, i sumienie inne mają! — rzekł inny.
— A co do mowy — co pan mówi, że jednaka, to czemuż oni naszej całkiem nie rozumieją. Co który z naszych zagada do tego kacapa, co teraz tam rządzi — to on: Won „chachoł,” skatina, gawari pa ruskie.
— Dobrze jeszcze, jak w mordę nie da! — mruknął któryś.
— Ot tobie i jednaka mowa. A my jego, to mało co rozumiemy, chyba sołdaty odstawne, a baby to już ani słowa... — splunął Maksym.
— A pan, jest? — spytał Filip wahająco.
— Niema. Był miesiąc, ale go nikt nie widział, wilkiem na człowieka patrzy. Taki to i pan cudzy — z miasta — co jemu chłop. Takci i zgubi nas.
— Dlaczego?
— To pan nie słyszał, że nam Załuże odebrali.
— No, toć dworskie pastwisko.
— My odrabiali. Toć nasza jedyna pasza! Gdzież bydło się podzieje?
— Pewnie chcą drożej?
— Całkiem nie dają — i z lasu nas chcą wypędzić.
— Las ma serwitut.
— To co? Taki ruski pan — wszystko przerobi.
— Być może! To was tęgo ścisnęli.
— I co z tego będzie, panie! — żałośnie spytał Maksym.
— Ano, dostaniecie paszę, jak ustąpicie z lasu.
— To znaczy albo bez drew, albo bez bydła. Bodaj-że ich nagła śmierć nie minęła.
— Już my i tak, jak durne, chodzimy. Do dworu już i ścieżka zarosła. Ani lekarstwa, ani rady, ani prośby. Kacapy dziewki napastują, pijane łażą, okna biją, na ludzi z nożami napadają. Przez całe życie my tyle za szkody nie płacili, co przez tę jedną wiosnę. A pop to już nam całkiem na kark wlazł, orze, jak wołami.
— A cóż on ma do tego?
— A jakże. On — że z panem do stołu siadał, zamek dostał na kaplicę, każe nam ją stawiać. Tak tam po dworze łazi — jak gospodarz, a chce się pochwalić, jak państwo latem przyjadą — porządkiem. Drze z nas na malowanie, na złocenie, na różne pańskie przepychy!...
— Ot macie. Teraz lacha wam szkoda! — z uśmiechem smutnym rzekł Filip.
— Co pan głupstwo przypomina. Zdarzyło się i panu kląć: „psia krew, mużyk”, a taki pan serce do nas miał, przywyknienie! Ot głupia gadka: lach, lach. A od pradziadów jakoś ładzili się, a teraz co?
— Przywykniecie do nowych.
— Do jakich? Toć za rok inne będą. Pan myśli, że oni długo wytrzymają. Już jak stare pany wyszli ze dwora, to majątek, jak koń kaleka, pójdzie z rąk do rąk. Toć widzimy, co się robi w Głuchowie — dziesięć lat — ośm panów, i żyd na ziemi! Ehe, panie, już nas ludzie, sąsiedzi ot z Ładynia, z Mirnej, z Oziernicy zagabują po drodze, — „cóż wy Gródczanie, którego zmieniacie pana, a pamiętacie, czyje wy dzisiaj?” — Ot, co będzie, panie!
— Wasz długo posiedzi — mruknął Filip.
— A czy to pan już całkiem, żadnem prawem wrócić nie może. Żeby tak oni ze trzy razy się spalili, i w długi zaleźli, i rady dać nie mogli — nie wróciłby pan?
— Nie, jak umarły na ziemię nie wraca, tak i ja ni zagona tutejszej ziemi już mieć nie mogę.
Chłopi umilkli, zwiesili głowy. Zadumał się też Filip, rozmową tą rozdrażniony, smutny bezmiernie.
A w tem młodszy chłop, o zaciętej, ostrej twarzy wystąpił naprzód i rzekł:
— No, to kiedy nie pan do nas, to my przejdziemy do pana. Niech się one nowotne same ostaną. My bydło do Ładynia przeprowadzimy przez rzekę, pastwisko najmiemy, a ktoby z nas na Gródeckie pola z robotą poszedł, to ze wsi wyrzucimy. Stanie u grafa dla nas zarobku, stanie dla nas paszy, a oni niech sobie kacapów sprowadzają. Czy pan nas przyjmie?
— Trzeba pomyśleć, nie ja decyduję, ale sam pan administrator. Żebym choć was pewny mógł być; obiecać teraz łatwo, a w żniwa i kijem was do odrobku nie wygonić. Mało wy mi za Załuże krwi napsuli.
— Teraz inna rzecz. My bez tej paszy zgubieni. Kontrakt, jaki pan chce, wydamy, cała gmina umowę zrobi. Pan jeszcze nas nie zna, jak my na „udry” pójdziem. Niech pan spróbuje to jedno lato.
— Mogę spróbować, ale jak mi wstyd przed grafem zrobicie — to się więcej na oczy nie pokazujcie, bo poznacie „laską” złość i pięść! No, teraz na chleb i sól was proszę.
— A kiedyż, panoczku, my wasze słowo dostaniemy? Bo to bydło przepada z głodu?
— Dziś się z teściem rozmówię, jutro wam kontrakt przyślę, jeśli się na warunki zgodzicie, przywieziecie tu ze sobą starszyznę i pisarza, żeby umowę umocnili z urzędu i puszczajcie bydło.
— Dzięktuem panu. Ot, i ożyjem.
Pojaśniały im oczy, podniosły się głowy. Przepił do nich Filip wódką — czarka poszła z rąk do rąk — języki się rozwiązały, z za zębów wyrywała się zajadłość przybyszów, lub zuchwały, mściwy śmiech.
Musiał ich Filip hamować.
— Słuchajno — rzekł do Stefana Czujki, który o „czerwonym kogucie napomykał”. — Ty te myśli z głowy wyrzuć. Nie dajcie się zgubić, to słuszna rzecz jest, — ale od ognia wara! To i podłe i głupie. Grzech ciężki — a potem pokuta ciężka w katorgach.
Chłop umilkł, bo go sąsiad w bok trącił, zaczęto mówić o sprawach gromadzkich, o nadziejach urodzajów, a potem, pożegnawszy setnymi pokłonami „swoich panów” — pokrzepieni na duszy i ciele — odeszli.
W następnym raporcie do Wacława, Brechunow zameldował:
„Sprawa z serwitutem leśnym źle się obróciła. Chłopi dostali paszę w grafskich majątkach i o żadnej zamianie słyszeć nie chcą. Najmu też ze wsi niema i parobcy wszyscy uciekli. Trzeba będzie na lato ludzi sprowadzić i maszyny, bo miejscowych ktoś zbuntował — i może być ze zbiorem klęska.”
List ten przypadkowo pierwsza przeczytała Saszeńka i ledwie doczekała się powrotu męża z ministeryum, wnet się ozwała szyderczo:
— Już to z tym majątkiem toś śliczny interes urządził. Można było w przyjemniejszy sposób zatracić kapitał. Piętnaście tysięcy przez jedną wiosnę. Ładny to kraj, przyjemne stosunki — i po co — żeby się skompromitować u władzy!
— A to jakim sposobem? — zdziwił się.
— Ty zawsze jakbyś z nieba spadał. Szkoda, że więcej nie uważasz na to, co wkoło ciebie się dzieje. Tem kupnem zniszczyłeś wszystkie twe zasługi. Mówią głośno, że natura wilka ciągnie do lasu — już ci teraz nikt nie ufa, gdyś tam wrócił między polaków. Karyera przepadła, głupcze.
Popatrzał na nią długą chwilę — i wybuchnął gorzkim, szyderczym śmiechem.
— Ja wróciłem między polaków! Cha, cha! To doskonałe.
— Czyś się upił? Czego się śmiejesz?
Pohamował się, milcząc, przeszedł się po pokoju i mówił już zimno.
— Ja się żadnych intryg nie boję. Żaden szpieg nie znajdzie w mem życiu plamy, w mojej służbie odstępstwa. Niech kto wątpi, pojedzie tam, do tego majątku, niech ze świecą szuka polskości i polaka. Ci, co to mówią — nie znają tego narodu.
— Jakto?
— Bo żaden trędowaty nie byłby tak wyklęty z pośród zdrowych, jak ja z pośród nich. Na pustyni prędzejbym znalazł towarzystwo — niż tam — w tym moim niby kraju.
— Więc po cóż tam lazłeś! Żyć tam nie będziesz, intraty też nie zobaczysz.
— Pojedziemy tam na lato.
— Tylko nie ja.
— Saszeńka, zrób to dla mnie.
— Ani myślę. Wiesz przecie, że z Morduchowymi jedziemy do Kisłowodzka.
— Wolisz Morduchowych, niż mnie!
— Co za głupi frazes. Naturalnie, że wolę swoje towarzystwo, niż nudy w obcym, dzikim kącie, gdzie tam, mówisz, że cię mają za trędowatego. No, i muszę zwalczać intrygi, które pod tobą kopią. Zabieram ze sobą Aloszę i Nataszę, a tobie zostawię Kolę. Już dość tego, że ci pozwalam tam jechać. To bardzo niebezpieczne, ale jesteś stare dziecko — trzeba ci dogodzić.
Wiedział, że nie ustąpi od swej woli, że prośbą narazi się na gniew i niełaskę — więc nie rzekł słowa więcej — i odszedł do pracy.
Rzadko teraz spędzał wieczory w domu, życie rodzinne wcale nie istniało. Ona miała swoich znajomych i stosunki, on grywał w karty lub siedział w klubie. Chłopcy chodzili już do szkół. Natasza miała bonę i guwernantkę — o Wacława mało kto się troszczył — dzieci prawie nie widywał i bardzo obcy mu byli. Tercew zawsze dozorował chłopców. Saszeńka zabrała go z Tuły, był u niej w łaskach i lekceważył pana domu, który go nie cierpiał, a nie mogąc wygnać — unikał.
Między Aloszą i ojcem rozwinął się zupełnie wrogi stosunek, nie odzywali się do siebie nigdy. Kola giętki i pochlebnik, całował go i pieścił w nadziei upominku, za oczami wydrzeźniał. Natasza była laleczką, której rzadką piękność podziwiali wszyscy, robiąc co można, by zepsuć charakter, wychować salonowy, zbytkowny sprzęt.
Przyjaciół, we właściwem tego słowa znaczeniu, Wacław nie miał. Koledzy i znajomi, z którymi żył, dzielili się na trzy kategorye: takich, którzy go potrzebowali; takich, którzy się go bali, i takich, którzy mu zazdrościli. Może najżyczliwszym był dlań stary Morduchow, który już zasiadł w radzie państwa, ale stary ogłuchł i zdziecinniał, jak wielu, którzy syci lat i chwały — powołani byli na to najwyższe stanowisko.
Morduchow junior nie ożenił się. Zawsze piękny, elegancki, rej wodził w salonach i buduarach, a u Barcikowskich był prawie domowym, a w łaskach u Saszeńki.
Czasami, bardzo rzadko, bywał Wacław u Iłowicza.
Ten z grubym funduszem, pokaźną emeryturą i rangą generała wyszedł ze służby.
Mieszkał we własnym domu i trzymał cały harem — nad którym rej wodziła jakaś Julia, rosyanka z Rygi — owładnąwszy zupełnie starym rozpustnikiem.
Pełno tam było jej rodziny, kobiet najgorszego gatunku, drabów-kochanków, zwanych braćmi i kuzynkami — nawet było troje małych dzieci, których ojcostwo wmówiono Iłowiczowi, czem się on nadzwyczaj rozczulił, łożąc na mamki i niańki i naturalnie mając za spadkobierców.
Całe to towarzystwo było tak wstrętne, tak cyniczne, tak podłe, że Wacław parę razy zaledwie na rok odwiedzał krewnego przez obowiązek za wychowanie. Jemu przecie zawdzięczał karyerę.
Pewnego dnia przypomniał sobie, że od Nowego Roku nie był u starego i poszedł go pożegnać przed wyjazdem na letnie ferye.
Został go w szlafroku, zajętego stawianiem pasyansów i w złym humorze.
— A, to ty. Dobrze, żeś przyszedł. Wyobraź sobie, jaki mam kłopot. Julia chce mnie porzucić. I pomyśl, jak ja się bez niej obejdę?
— Dostanie wuj drugą!
— Gadasz. Ja do niej przywykłem. No, a najgorsze — i dzieci chce zabrać. Rozumiesz — moje dzieci!
Wacław ruszył pogardliwie ramionami.
— Pewnie chce pieniędzy od wuja!
— Wcale nie. Chce, żebym się do Rygi wyniósł i ożenił się z nią.
— To trochę za wiele!
— Ano — widzisz — ma trochę racyi. Chodzi jej o nazwisko dla dzieci! No — i ją mam na sumieniu. Trafia się jej dobra partya.
— Ale wuju, dla rodziny wuj tego nie może uczynić.
— Ja też się bronię. Może się rozmyśli. Ale to mnie gryzie. Przywykłem do niej!
Westchnął, i widocznie bojąc się, że zechce mu dalej perswadować — spytał:
— No, a u ciebie co słychać. Zdrowi wszyscy?
— Żona wyjechała do Kisłowodzka — a ja się lada dzień wybieram w nasze strony. Wie wuj, żem Gródek kupił?
— Kupiłeś? A gdzie ciotka, twoja babka?
— U Filipa.
— A onże gdzie?
— W sąsiedztwie, służy!
— Więc zbankrutował? A to smutne. Biedna ciotka.
— Z własnej woli poszła za Filipem. Jabym ją był chętnie w Gródku zatrzymał.
Zawahał się i dodał:
— Ale oni wszyscy mnie odepchnęli. Znać i wiedzieć nie chcą.
— Ano, pewnie! — rzekł spokojnie Iłowicz.
— Wuj to znajduje naturalnem!
— A tyś ich nie rzucił. A Gródek z ich zgodą kupiłeś?
— Bank licytował, nie ja, kupiłby obcy. Ja dla nich kupiłem, a oni jak od wroga uciekli. Oni w tym Gródku nędzę cierpieli. Chciałem ich dobra. Zato tak mi nagrodzili!
Iłowicz chwilę milczał, wreszcie rzekł:
— Kiedyś raz z kraju wyszedł, nie trzeba ci było tam wracać. Masz tu stosunki, towarzystwo, rodzinę. Czy ci nie dosyć? A babki było z Gródka nie ruszać — i Gródek ci niepotrzebny. Co ty tam będziesz robić?
— Dla nich kupiłem, żeby spokój mieli. Przecie to zrozumieć mogą, żem nie dla własnego interesu czynił. Czy wuj pisuje czasami do babki?
— Czasami! Już parę lat nie pisałem.
— Niechby wuj do rozumu im przemówił. Możeby wuja słowo coś wskórało.
Iłowicz niespokojnie się poruszył.
— Tego się po mnie nie spodziewaj. Czyś oszalał? A czemże ja cię bronić mogę?
— Jakto? — zerwał się Wacław wzburzony. — Więc wuj moje życie i czyny potępia! Wuj? Za waszym śladem i przykładem szedłem!
— Ja cię nie potępiam. Cóż znowu? Źleś też nie wyszedł na mojej opiece, sądzę. Masz pozycyę do zazdrości, rangę, ordery, fundusz. Czego ci braknie? Byłem przeciwny twemu małżeństwu, to prawda, ale i to ci się udało. Masz piękną żonę, dzieci, rodzinę i stosunki.
— Więc jeślim postąpił rozsądnie w karyerze, a honorowo w małżeństwie, to dlaczego wuj nie chce do babki tego napisać?
Iłowicz się zamyślił, młynka palcami kręcąc, wreszcie rzekł:
— Bo ty nie masz po co tam iść, ani do czego wracać. To są inni ludzie, i nie twoje wśród nich miejsce. To są polacy, a ty ruski. Trzymaj się swoich. Żebyś był jeszcze Gródka nie kupił, ale teraz?
Ręką machnął.
— Po coś ty tam lazł, po co? — mruknął.
— Wuj nie rozumie, że mi Gródka było szkoda, żeby w obce ręce przeszedł. Kupiłem dla syna, żeby gniazdo w rodzie zostało!
— Twój syn, ani do Gródka wróci, ani w nim nie zostanie. To żadna karyera gospodarstwo. Syn twego brata tamby siedział, ale twój nie.
— Więc ja i moje dzieci nie mamy kraju!
— A nie. Bo ciebie jutro mogą „przemieścić” do Taszkientu, a twoje dzieci tam osiądą, gdzie ich urząd powoła.
— Więc wuj dowodzi, że w Polsce będą zawsze tylko polacy, a ruski tam nie postanie. Ładne zasady.
— Będą albo ruscy, albo polacy. Zapewne ruscy, bo tamci przed siłą ustąpić muszą. Ale ani się połączą, ani się pogodzą, ani żaden ruski tam nie będzie nędzy cierpiał i ziemię orał, bo to marna karyera! Sam powiedz, wytrzymałbyś ty w majątku tam?
Wacław milczał. Spuścił głowę i ponuro patrzał w ziemię. Wreszcie wstał i sięgnął po czapkę i rękawiczki. Gorycz nieznośna dławiła go za gardło, męka, że przed nikim wyznać nie może, co mu brak, co cierpi.
— Pojadę tam za tydzień! — rzekł zmęczonym głosem. — Ogromnie jestem przepracowany, a myślę, że nigdzie tak nie wypocznę, jak tam. Niechby wuj mnie odwiedził!
— Ech, cobym tam robił. Nikogo nie znam! Wybiorę się chyba do morskich kąpieli, do Majorenhofu.
— Ale z Julią przecie wuj się nie ożeni!
— Wiesz, nie. Jakem się z tobą rozmówił, tom się rozmyślił. Człowiek życie, dyabli wiedzą, jak spaskudził, to prawda, ale żenić się z nią, na starość! Nie godzi się. Dzieciom zapiszę majątek, a nazwisko niech zostanie czyste. Mam przecie synowca na Białorusi, no i twoja babka żyje! Nie, nie ożenię się. Dziękuję ci, żeś przyszedł. Dobrze mi to zrobiło!
Wacław zbladł, popatrzał na starego bez słowa i wyszedł, jakby odurzony!
A Iłowicz, ani się spostrzegł, że go tą konkluzyą spoliczkował!
Pojechał tedy nowy właściciel do Gródka i przez parę dni był rad z wakacyi. Kola dostał kuce, zaprzyjaźnił się z synami popa, bawił się i dokazywał, dwór był wyświeżony, Brechunow usłużny i gładki — wkoło cisza i lato. Zmęczony mózg Wacława wypoczywał, rozkoszował się samotnością i spokojem wsi.
Po tygodniu oswoił się z myślą, że rodzina go nie chce, przemógł gorycz.
— Znajdę obcych — towarzystwo. Trzeba złożyć wizyty, zrobić sobie stosunki. — Postanowił.
Ale Gródek miał mało sąsiedztw. Hrabskie dobra opasywały go wkoło, fortuna milionowa, licząca dziesiątki tysięcy dziesięcin.
Dwa tylko były domy obywatelskie o trzy mile Horby, Suszyckich — i Zbożna Milczyńskich. Od żydów kupców wypytał się, kto tam mieszka. Suszyccy byli dwaj bracia. Jeden żonaty, drugi kawaler. Mieli się dobrze, chowali stado, bardzo ładne, żyli ze sobą w wielkiej zgodzie i jedności. Milczyńscy mieli troje dorosłych dzieci — dwie córki i syna, ale z tym coś złego się stało, bo już trzy lata, jak gdzieś przepadł. Stary Milczyński, bardzo honorowy pan, wszyscy go szanują i po radę do niego jeżdżą, a starsza córka, to podobno przyrzeczona Suszyckiemu, a młodsza to jakaś trochę chora.
Jeśli młody nie wróci — to Suszycki kiedyś Zbożnę obejmie, bo ta chora to za mąż nie pójdzie.
Zasięgnąwszy tych wieści, Wacław pewnego dnia wybrał się do Suszyckich, którzy bliżej mieszkali. Znalazł dwór porządny, ładne gazony i klomby przed domem, w sieni przyjął go lokaj w szarej liberyi, zdziwiony obcą twarzą i mundurem.
Wacław wyjął kartę i przez sekundę się zawahał. Karta brzmiała: „Sztatskij sowietnik Winczesław Sewerynowicz Barcikowskij”. Ale było za późno na poprawienie tej niezręczności — oddał ją lokajowi, który go wprowadził do salonu, i znikł.
Minęła długa chwila. Salon był ładnie umeblowany, fortepian otwarty, mnóstwo kwiatów, robota kanwowa na stole, pełno pism i albumów, na ścianach stare portrety. Snać żyli tu ludzie myślący i czynni.
Wacław rzucił okiem na otwartą książkę, obok roboty kanwowej: Dezydery Chłapowski, Kalinki.
W tej chwili drzwi w głębi się otwarły i wszedł starszy Suszycki, młody człowiek, o inteligentnej twarzy, ale z wyrazem chłodu i sztywno, z daleka się ukłonił.
— Służę panu, jestem gospodarzem domu! — rzekł. — Widocznie brał go za urzędnika, przybyłego za interesem; — mundur sądowy zastanowił go. Nie rozumiał co „justitia” mogła mieć do niego za sprawę.
— Przybyłem złożyć państwu moje uszanowanie, jako nowy obywatel w tych stronach.
Nagle Suszycki zrozumiał:
— Ach, to pan nabył Gródek. Przepraszam najmocniej. Wziąłem pana za urzędnika.
Ale ton nie był szczerym, ani serdecznym. Podał fotel i papierosy i dodał:
— Po Petersburgu musi panu tu być bardzo dziko i pusto. Istotnie, jak deskami od świata ten kąt zagrodzony.
— Państwo ten kąt ślicznie wystroili.
— Ano, robi się, co może, żeby nie zdziczeć. Zawszeć to kąt kochany i swój, choć brzydki.
— Pan sam gospodarstwo prowadzi?
— Naturalnie. Jest nas dwóch i wrośliśmy w ziemię.
— I rad pan z rezultatów?
— Owszem. Zresztą spełnia się powinność.
W tej chwili przez otwarte drzwi balkonu wpadła zziajana wyżlica, a tuż za nią szedł młody człowiek ze strzelbą przez plecy, z pękiem kuropatw u pasa i idąc, śpiewał:

Ej ostre, ej ostre, ej ostre kosy nasze...

Suszycki zerwał się, wybiegł na jego spotkanie. Śpiew się urwał nagle, zawahał się młodzieniec, zamienili z bratem spojrzenie i wszedł.
— Michasiu — rzekł starszy. — Mamy gościa, pan Barcikowski z Gródka, brat Filipa.
Młody człowiek ukłonił się, ale jakoś na razie słowa stosownego nie znalazł, więc rzekł:
— Okropny dziś upał. Będzie burza.
— A pan myśliwy i dobry, sądząc ze zdobyczy.
— Masę mamy kuropatw w tym roku, i doskonała suka. Lubię polowanie, i bez strzelby w pole nie wychodzę. W sierpniu mamy mieć królewskie łowy w Ładyniu, bo hrabia zjeżdża z dużem towarzystwem na łosie.
Starszy Suszycki tymczasem nieznacznie książkę Kalinki zamknął i wsunął między albumy, potem rzuciwszy słów parę do rozmowy, wyszedł. Znalazł żonę w sypialni i rzekł:
— To ten Barcikowski z Petersburga, z wizytą. Wyjdź, proszę, i rozporządź herbatą.
— Co? Ten? Wcale wychodzić nie myślę.
— Ależ to nie wypada.
— A nam po co te stosunki? Żeby nam tę... swoją żonę przywiózł? Toć chyba z Filipami chcesz zerwać? A ja zanadto Muszkę kocham, żebym ryzykowała. Mogliby u nas się zjechać. Nie wyjdę, ani myślę. Herbatę zaraz podadzą, — a wy go sami bawcie. Tylko niech Michaś z czem się nie wyrwie, taka gorączka, a to pewnie szpieg.
— Ale on się obrazi! To impertynencya!
— Niech się obrazi, bardzo dbam o to. A zresztą, powiedz, żem wyjechała w sąsiedztwo. Idź, idź, i nie trzymajcie go długo.
Suszycki poszedł, trochę markotny. Zdało mu się, że gość, jakby oczekiwał kogoś więcej, spoglądał na drzwi. Rozmowa wlokła się kulawo o najpobieżniejszych przedmiotach. Czuć było z obu stron forsę i przymus, i prawdziwą ulgą było podanie herbaty.
Gospodyni domu nie pokazała się, nikt o niej nie wspominał. Barcikowski spytał tylko, czy są dzieci, patrząc na wysokie krzesło z poręczą, stojące u stołu.
— Mamy córkę, nieduża osoba, trzylatka — uśmiechnął się Suszycki. — Przyszła żona pańskiego bratanka, już się teraz bardzo kochają.
Tu się spostrzegł, że się wyrwał niezgrabnie, więc spytał:
— A pan ma dużo dzieci?
— Troje. Średniego przywiozłem do Gródka. Starszy już w gimnazyum.
Znowu zaległo milczenie, i znowu Suszycki rozmowę zapytaniem podjął:
— Podobno pan bardzo pomyślnie ukończył spór o serwitut ze swymi chłopami?
— Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że za rok to się ułatwi. Mirowy pośrednik obiecuje mi swą pomoc. Bardzo sprytny człowiek. Zna go pan?
— Nie.
Starszy Suszycki, bojąc się żywości brata, rzekł:
— My ich mało znamy. Jak się podatki i kary w porę płaci, to się i nie wie, kto rządzi.
— A tacy nawet wygodniejsi — mruknął Michał.
Skończono herbatę, przeszli znowu do salonu i gdy Wacław począł się żegnać, nikt go nie zatrzymywał. Wyjechał — przekonany, że z tym domem zażyłych stosunków nie zawiąże.
Po tej próbie parę tygodni się wahał, czy warto dalej próbować, ale wreszcie pomyślał:
— Przecie znajdę rozsądnych ludzi, którzy zrozumieją. Milczyński ma być powagą w okolicy, może ma lepszą głowę, niż inni. Pojadę!
I pojechał, ale już pamiętał wypadek z biletem, i na czystej karcie napisał po polsku:

Wacław Barcikowski.

Do Zbożnej droga szła popod Ładyniem.
Przez sztachety ogrodzenia dostrzegł dwoje znanych sobie dzieci, bawiących się opodal młodej kobiety, zajętej czytaniem. Na turkot powozu podniosła głowę, poznał siostrę Jadwinię.
I ona go snać poznała, bo prędko odwróciła głowę. Sekundę to trwało, ale jemu sposępniała twarz i stanęły w myśli dziecinne lata. Byłać to jego towarzyszka nieodstępna, powiernica, chociaż młodsza o lat kilka. I ona się od niego odwróciła. Cały zapas nadziei i otuchy go odstąpił. Miał ochotę zwrócić z drogi, ale się wstydził.
Zbożna nie miała pozoru kokieteryi, jak Horby.
Stary dwór, szary — w cieniu starych szpalerów, mchem okryte dachy, średniowieczne lamusy i spichrze. Psy zajadłe, powitały ujadaniem gościa. W sieni przyjął go sam pan, człowiek stary, otyły, typ kasztelana z portretu.
Gdy się przedstawił, uśmiech dziwny, sztucznej dobroduszności, przemknął po wargach gospodarza, bardzo nizko się ukłonił.
— Witam. Słyszałem, że pod pana rządem Gródek nabrał barwy, wycywilizował się. I dobrze — nasze dwory okrutnie szare.
Była to wzmianka, że nowe budowle w Gródku Brechunow zawzięcie malował na czerwono.
Weszli do salonu, ciemnego, umeblowanego po staroświecku, ale bardzo sztywnego i pustego.
Snać w codziennem życiu był nielubiony i nie zajmowany.
— Objąłem Gródek po pożarze — istotną ruinę — rzekł Barcikowski. — Wkładam weń dziesiątki tysięcy, i nikną bez śladu. Nie rozumiem, jak można było tak opuścić rodzinne gniazdo.
— A no, jak kto nie ma dziesiątków tysięcy, to nie wkłada. Brat pański i tak cudów dokazywał, tyle lat utrzymując to bez środków pieniężnych. Podwoił wartość Gródka, i choć nie utrzymał się, zawsze mu każdy przyzna, że bohatersko pracował. Teraz nasz hrabia skarb dostał w nim i ten wyjątkowy magnat umie go ocenić.
— Dla mego brata zatem ustąpienie z Gródka, to karyera! — uśmiechnął się Barcikowski. — Cieszy mnie to, że i pan tak na rzecz patrzy. Gródek utrzymać mogę tylko ja.
— A naturalnie. Dla pana Filipa było to powolne konanie. Dał mu pan śmierć, podobno to bywa dobrodziejstwem.
I śmiał się wciąż ze swą pozorną dobrodusznością.
— Że się panu chciało tego kłopotu, jakim jest Gródek — dodał po chwili.
— A jednak państwo tu żyjecie.
— My to co innego. My jesteśmy za głupi do świetnej karyery. Ale pan, co tak wysoko stanął, z góry na to patrzy. Pan się tu nie zaaklimatyzuje.
— Dlaczego nie. Jeśli rozsądni ludzie, co tu żyją, zrozumieją mnie i swój własny interes i przyjmą mnie tak dobrem sercem, z jakiem ja do nich się zwracam, to mogę być użytecznym dla tego kraju, i wiele dobrego zdziałać. Nieocenione usługi może oddać temu krajowi rodak, który ma stosunki i wpływy. Pan mnie rozumie.
— Oho, i jak. Powinni z pana dobrych chęci korzystać. Niezawodnie. Każdy, kto jeszcze ma coś do zdobycia lub stracenia.
— Niechże pan na mnie liczy w każdej sprawie i potrzebie.
— Dziękuję panu. Ja już stoję po za konkursem. Miałem jednego syna, ten Kilińskiego w Warszawie wskrzeszał. Wywieźli go; gdzieś w więzieniu gorączki dostał i... — stary ręką machnął.
— Już mu żadna protekcja nie pomoże — dodał po chwili. — Córka mi też zwaryowała po narzeczonym, który się zaplątał w sprawę oświaty ludowej. Ten w cytadeli warszawskiej powiesił się! Drugą córkę Suszycki bierze. Nie mam tedy już nic do zdobycia, ani do stracenia.
Wacław milczał. Czuł po za pozornym spokojem starego taką otchłań nienawiści, że aż się przeraził.
— To są niesłychanie bolesne sprawy — rzekł. — Ale ja zawsze przy swojem obstaję, że gdyby Petersburg był lepiej poinformowany, inaczejby było. Rząd okłamywany bywa przez tych, którzy w mętnej wodzie zysk sobie ciągną i karyerę.
— A no, kiedy znajdują w tem karyerę, widocznie działają w myśl rządu — odparł stary, i dodał, widocznie, by przedmiot rozmowy zmienić:
— Pan zapewne w Gródku błota suszy?
— Już podałem prośbę i na wiosnę rozpoczną roboty.
Zaczęto tedy mówić o sianie i robociźnie, o trudnej komunikacyi i cenach lasów, i tak, jak w Horcach, podano herbatę, bez gospodyni. Wtedy Milczyński rzekł:
— Moje panie wyjechały do Suszyckich na grzybobranie. Zapewne późno wrócą.
O zmroku Wacław wyjechał z tem samem uczuciem, że dom ten obcym mu zostanie. Po kilku dniach Suszycki i Milczyński złożyli mu wizytę krótką, etykietalną, i na tem się skończyło. Był znowu, jak na bezludnej wyspie.
Pierwszych dni sierpnia wyjechał.
W Petersburgu czekała go niespodzianka: Zastał dzieci, ale żona dotąd nie wróciła.
— Kiedyście przyjechali? — spytał Tercewa.
— Dziesięć dni temu! — odparł tamtem burkliwie.
— A Aleksandra Michajłowna została?
— A jakże. Albo jej pilno — rozśmiał się Tercew.
Barcikowski popatrzał na niego.
— Zdaje mi się, że pan się ośmiela krytykować postępowanie mojej żony! — rzekł zimno.
— Widać, że mam prawo! — zuchwale odparł tamten.
— A ja mam prawo stanowczo zabronić panu tego tonu i wyrażeń.
— Pan się późno do obrony zabiera, i ja już o to nie dbam. Czekałem na pana, żeby się wydalić. Już mam dość tej baby.
Wacław rzucił się ku niemu.
— Przecz ztąd, pijanico!
— Hi, hi, hi! — roześmiał się Tercew. — Ja trzeźwy, ja tylko kochanek, ale wy mąż, pijany całe życie, jak każdy rogacz.
Barcikowski za kark go porwał, potrząsnął i byłby zabił, ale tamten zduszony, wycharczał:
— Puść, bo listy opublikuję!
Wtedy Barcikowski drzwi nim otworzył, potem drugie od schodów i wyrzucił go.
Stał chwilę ogłuszony, nieprzytomny, potom wszedł do mieszkania chłopców, i spytał Aloszy, który leżał na łóżku, palił papierosa i czytał jakąś książkę.
— Kiedy mama miała wrócić?
— Kto wie? — odparł chłopak, nie zmieniając pozycyi. — Nas wyprawiła tutaj, a pojechała z „diadią” Maksymem do Jałty. Tercew chciał także jechać, to go „diadia” wytłukł i wypędził. Łajali się z godzinę, a w końcu „diadia” w pysk mu dał i powiedział: jak jeszcze słowo piśniesz, to poznasz, gdzie sobole się gnieżdżą!
Wacław wyszedł. Miał w głowie chaos, czuł, że traci przytomność. Zwalił się w fotel, rękoma głowę objął, zajęczał i już dalej nie wiedział, co się z nim działo.
Ocknął się na głos służącego, który mu podawał list na tacy.
Machinalnie sięgnął ręką, wziął kopertę i spostrzegł, że już wieczór był. Świece się paliły na biurze i leżały stosy urzędowych papierów.
Wstał — służący coś mówił, nie rozumiał — rozdarł kopertę i czytał:
„Wyrzuciłeś mnie za drzwi, więc za to ci oświadczam, że byłem kochankiem Twojej żony i mam jej listy i różne dowody. Ona zaś oddawna jest na utrzymaniu u Maksyma Morduchowa. Natasza jest jego córką, a zbytek Twego domu jest za jego pieniądze. Nie masz więc czego być tak dumnym. Jeśli mnie nie zaczepicie, będę milczał, ale jeśli Morduchow swą groźbę spełni, to wszystko wyśpiewam.
Należy mi się tysiąc rubli, żeby mi były wypłacone do tygodnia.Tercew”.
Z oczami wlepionemi w litery, Barcikowkowski przesiedział całą noc. Dopaliły się świece i zgasły, ale on wciąż te litery widział, wszedł dzień, a on zawsze w jedno miejsce patrzał. Dopiero oczy oderwał, gdy wszedł służący i podał mu papier, tym razem urzędowy, natychmiastowe wezwanie do ministra. Wtedy, jak maszyna, wstał, przebrał się i wyszedł. Była już jedenasta godzina.
Gdy po audencyi u ministra wstąpił do swego biura, powitali go koledzy:
— O, nie posłużyły wam wakacye, Winczesław Sewerynowicz. Nietęgo wyglądacie.
— Doprawdy! — rzekł apatycznie.
— A wiecie, co się onegdaj w Tule stało? Czytaliście gazety?
— Nie!
— Jermołów kapitalista, ograbiony i zamordowany. Oboje z żoną!
Co go to mogło obchodzić. Spytał jednak, byle co rzec:
— Wzięli mordercę?
— Nie, ale tropią.
Zaczęto mówić o awansach, intrygach, plotkach ze dworu i miasta, sprawach bieżących.
On się zajął robotą, byle nie mówić, nie odpowiadać, nie myśleć. Ostatni wyszedł z biura. Lokaj, otwierając mu drzwi, oznajmił.
— Pani wróciła!
Zachwiał się, zawahał sekundę i poszedł do swego gabinetu. Po chwili usłyszał jej kroki, otwieranie drzwi i głos zdziwiony.
— Cóż to? Nie wiesz, że jestem?
Stała naprzeciw niego, i gdy oczy na nią podniósł, niepokój mignął na jej twarzy.
— Nie spodziewałem się, że wrócisz — rzekł.
Już opanowała pierwsze wrażenie, stawała zuchwale do walki.
— A to dlaczego? — spytała, brwi marszcząc.
— Bo Tercew mi wszystko powiedział.
— Tercew! — powtórzyła, jakby z ulgą, lekceważąco, jakby wcale czego innego się bała, i już zupełnie pewna siebie. — Tercew tak pił i łajdaczył tam, że musiałam wzywać pomocy panów, żeby go się pozbyć.
— Panów? Nie. Tylko Maksyma Morduchowa.
— Jego i Glebowa, i Poźniakowa. Ach, więc to on ci coś opowiedział. Ciekawam, co?
— Dlaczegoś z dziećmi nie wróciła?
— Cóż to! śledztwo! Cóż to za ton przybierasz. Z oskarżeń Tercewa mam się tłumaczyć! To trochę za wiele. Jak się opamiętasz, z kim mówisz, i gdzie — to ci odpowiem!
Zatrzasnęła drzwi za sobą.
Poszła do swego buduaru wzięła elegancki arkusik papieru i napisała.
— Tercew się wygadał, trzeba go sprzątnąć do jutra.
Zakleiła kopertę, przyłożyła markę, narzuciła na siebie okrycie, kapelusz i wyszła na spacer z Nataszą. W skrzynkę pocztową wsunęła bilecik, i już zupełnie spokojna wróciła. Wacław kazał sobie podać obiad w gabinecie, a nazajutrz bardzo rano poszedł do restauracyi, gdzie mu Tercew naznaczył, że będzie po owe tysiąc rubli.
Ale Tercewa nie było.
Dzień przeszedł, jak zwykle; po biurowych zajęciach, Barcikowski udał się do Iłowicza. Zastał starego w bardzo dobrym humorze, ożywiły go morskie kąpiele, z Julią był widocznie w zgodzie.
— A, jesteś. Cóż, byłeś w Gródku?
Wacław nic nie odparł, usiadł ciężko w fotelu i dopiero po chwili począł mówić jakimś nieswoim głosem.
— Ja do wuja przyszedłem na ważną rozmowę. Czy nas tu nikt nie słyszy?
— Nie, zresztą nie rozumieją po polsku.
— Wuju, ja jestem prawie pewny, że moja żona źle się prowadzi. Dowiedziałem się strasznych rzeczy.
— No, no, cóż tam nowego?
— Morduchow jest jej kochankiem.
— Morduchow. To nowina! Jakto — więc tyś o tem nie wiedział!
— A któż wiedział!
— Cały świat. Już nawet o tem nie mówią, to takie stare. Przecie to ci zrobiło karyerę. A tyś co myślał, że to twą pracę tak protegują. Dureń jesteś!
— Boże, Boże! — jęknął.
— Cóż za desperacya głupia. To ty wierzysz w cnotę kobiet i takich pięknych, jak twoja żona?... A znasz ty w Petersburgu jedną wierną?... chyba tak szpetna, że jej nikt nie chce, i ta jeszcze romansuje z lokajami. Twoja żona może najlepsza. Wybrała bardzo rozumnie i widoczne, jak dba o pozory, kiedy tyle lat tyś nic nie zauważył. No, a teraz skądżeś się dowiedział?
— Korepetytor zdradził. Powiedział mi zarazem, że i on był jej kochankiem.
— To nie może być. Tegoby dla Morduchowa nie zrobiła. Nie, to fałsz!
— Dla Morduchowa, nie dla mnie, nie dla dzieci! Więc ja czem jestem?
— Ty jesteś mężem. Ciebie się ona nie boi!
— Dlaczego?
— Bo musisz ją oszczędzić. Dla siebie, dla swej pozycyi, dla dzieci. Ty musisz milczeć, to twój interes.
— Tak wuj myśli! A ja przeciwnie. Ja ich dopilnuję i zabiję oboje, a potem siebie.
— Czyś oszalał. Teraz po dziesięciu latach, a dzieci!
— Może one nie moje. Ja już teraz wszystko przypuszczam.
— Et, bajesz. Zastanów się, i...
— Ja cierpię. Ja szaleję z rozpaczy, z żalu. Ja dla tej kobiety poświęciłem rodzinę, wiarę, jam ją kochał nade wszystko, a ona mnie okłamała i zdradzała. Co moje życie teraz warte?
— Ja kto, co warte. Jesteś radcą stanu, masz pozycyę wyjątkową, ogromną pensyę — nieposzlakowany opinię urzędniczą, jesteś powagą, z którą się rachują, której się radzą. I ty, mając lat więcej, niż czterdzieści, będziesz robił awanturę, skandal — o co — o denuncyacyę jakiegoś gałgana, którego twoja żona zapewne kazała lokajom wyrzucić, gdy się ośmielił jej głupstwo powiedzieć i który za to się mści.
— Ach — ten! Ale Morduchow! Morduchow, mój przyjaciel!
— I syn twego dobroczyńcy! Nad tem się zastanów, zanim do awantury się weźmiesz. Wierz mi, mój drogi. To jest sprawa, w której honor nawet każe ci milczeć. Któryż mąż nie bywa zdradzany, a tylko głupcy robią z tego głośną sprawę. Rozumni piorą brudną bieliznę w domu.
— I znoszą, że ich żony są na utrzymaniu kochanków!
— Ty nie jesteś w tym wypadku. Tego nikt nie powiedział. Ludzie widzą, jak żyjecie, i wiedzą, że na to wystarcza twoja pensya, i fundusz twej żony. Żeby takie były wzmianki, tobym cię ostrzegł. Przecie mi chodzi o twoją opinię.
— Więc wuj sądzi, że taką ohydę, wstyd, człowiek musi znosić i żyć z tem może!
— Powinien. Ty tembardziej, przez wzgląd na starego Morduchowa i dzieci.
— Kochankowi rękę podawać i gościć, żonie przebaczyć i żyć tak — we troje!
— Mój drogi, nie trzeba robić z życia tragedyi. Największa miłość mija, i druga przychodzi. Oprócz kobiet są przecie inne zajęcia. Masz swą pracę, masz stosunki — ja lubię, ale to bardzo lubię kobietki, alem ich nigdy seryo nie traktował, bo tego nie warte. Ty, człowiek tak myślący, poważny, zresztą jurysta, kryminalista z fachu — i tak krzywo, skrajnie patrzysz na tę kwestyę. Bogu dziękuj, że masz rozumną kobietę, i milcz! To ci wskazuje rozum i honor. Mój drogi, kto się żeni z taką jak ona, ten przecie nie może spodziewać się, że znajdzie Kornelię, matkę Grakchów — bo takich wśród nich niema. Ale za to, co za kochanki!
I stary począł głową trząść, i oczy przymróżył rozkosznie.
— Miałem ich tysiące, dlategom się nie ożenił, bo i po co! Wszystkie znam!
Wacław nie słuchał dalej. Miał wrażenie, ze przyszedł tu z raną krwawiącą, żywą, a wyjdzie ztąd z ropiącą. Ogarnęła go bezmierna tępa martwota, szał przeszedł w śmierć! Czuł konieczną potrzebę opowiedzenia swego nieszczęścia, spodziewał się współczucia, pochwały zemsty, choćby rady w chaosie.
I taką znalazł.
Oburącz głowę cisnąc, patrzał w próżnię przed siebie, czarno mu było w oczach, czarno w duszy. Gdzieś dawno zapomniane wypełzały wyrzuty sumienia. Był sam, zupełnie sam, nie miał nigdzie pomocy, nigdzie brata, nigdzie oparcia. Wtedy mu w sukurs przybiegły resztki dumy, ambicya, by do winy się nie przyznać, upór, że postąpił, żył, działał, jak powinien, wedle swych zasad i pojęć.
— Cóż myślisz? — spytał Iłowicz niespokojnie.
— Myślę, wuju, żem dobrze zrobił, tu przychodząc. Byłem nieprzytomny — odzyskałem zmysły. W każdym razie to nie ja popełniłem podłość. Jam nigdy honorowi nie uchybił. Straciłem żonę i wszelkie illuzye, ale muszę żyć, żeby dowieść, żem człowiek obowiązku.
— Dobrze mówisz, to nawet nie patryotyczne te strzelania, zemsty, awantury. Zarazby krzyk powstał: to polskie waryacye — i tylkoby gazety nas nicowały, i byłaby woda na ich młyn. To nie wypada.
Iłowicz był zupełnie przekonany, że broni narodowej idei.
Wacław wrócił późno do domu i w ubraniu położył się na otomanie w swym gabinecie. Nie spał, ale był, jak po przepiciu, i służąca, która wpadła wśród nocy, musiała krzyczeć, zanim zrozumiał, o co chodzi.
— Panie, panie, proszę panią ratować. Umiera.
Zerwał się, i poszedł za nią do sypialni.
Saszeńka leżała wyprężona, trupio blada, jęcząc, i od czasu do czasu rzucając się konwulsyjnie. Nad nią bezradnie stała cała żeńska służba.
— Co się stało? — spytał przerażony.
— Pani cały dzień płakała, nic nie jadła, wcześnie się położyła! Posłyszałam jęki i tak zastałam! — recytowała pokojówka.
— Posłaliście po doktora?
— Poszedł Wasili.
Pochylił się nad nią, począł ocierać dłonie i skronie, i tak wielka była moc jego uczucia, że zapomniał na chwilę, jak go skrzywdziła, i spytał łagodnie.
— Co ci, Saszeńka! Co cię boli?
Ale ona jęczała tylko, a on się przeraził, że to może on jest przyczyną ataku nerwowego, że może to, co ludzie mówią, są oszczerstwa, fałszywe pozory. Przecie dowodów nie miał i tylko na gadanie Tarcewa ją sponiewierał. Może tego znieść nie mogła, że to cierpi! Porwała go rozpacz, złość na siebie i żal tego bóstwa!
— Doktora! — krzyknął do służby.
— Jestem! — odpowiedział głos znajomego medyka, domowego ich lekarza.
Odsunął służbę, szybko do łóżka przystąpił, tylko spojrzał i zawołał:
— Papieru!
Prędko napisał receptę i rzekł do Wacława:
— Nic, nic! Za wiele zażyła chloralu, żeby spać, a za mało, żeby umrzeć!
I zabrał się do ratunku.
Nad ranem Saszeńka przyszła do siebie. Poznała doktora.
— No, cóż słychać na tamtym świecie? — spytał.
Zmarszczyła brwi, ujrzała męża i odpowiedziała:
— Spokojniej, niż tutaj.
Wacław zrozumiał bolesny wyrzut, pochylił się nad nią, wziął za rękę.
— Takeś mnie śmiertelnie wystraszyła! — szepnął.
Patrzała na niego surowo, ale nie cofała ręki. Teraz był gotów do nóg jej paść i przepraszać, już był wdzięczny, że go nie odtrąca.
— Co mi się stało doktorze? — spytała cicho.
— Zatruła się pani chloralem. Jak można być tak nieuważną!
— Głowa mnie bardzo bolała, po drodze byłam bardzo zmęczona, spać nie mogłam. Ręce mi się trzęsły, nie byłam zupełnie przytomna.
Tłumaczyła się słabym głosem.
— No, Bogu dzięki, szczęśliwie się skończyło, ma pani naukę bolesną na drugi raz. Żegnam państwo, wpadnę wieczorem.
Gdy wyszedł, Wacław uklęknął przy łóżku, ręce jej do rąk przyciskał.
— Przebacz mi, Saszeńka. Byłem brutalny, ciężko cię obraziłem. Straciłem przytomność na razie. Ten łajdak mnie odurzył.
— Było go zabić! Nogami zadeptać. Miałeś racyę go niecierpieć, poznałeś się na nim. Nigdy sobie nie daruję, żem go trzymała wbrew twej antypatyi. To swołocz! Więc to Morduchow i on mają być moimi kochankami!
Roześmiała się pogardliwie i nawet nie raczyła się tłumaczyć.
Była smutna, rozżalona i nagle zaczęła płakać.
Utulił ją w objęciach — i tak się pojednali.
Wyszedł z sypialni upojony na nowo szałem, na nowo rozkochany — i szczęśliwy.
W biurze był wesół i rozmowny, tylko mu się pracować nie chciało. Najchętniejby marzył, jak młodzik.
— Czytaliście wczorajsze depesze? — Któryś z kolegów go zagadnął, gdy wychodził.
— Nie miałem gazet w ręku. Jest co ciekawego?
— Ano, bardzo. Złapali mordercę Jermołowych.
— Tak prędko.
— A wiecie kto! To najciekawsze, Fomow!
— Fomow? Jaki Fomow?
— A ten! Były gubernator. Krewny Morduchowych.
Wacław stanął, jak wryty, osłupiał.
— Być nie może! Fomow! To jakiś bąk policyi. Toć i mojej żony krewny. To fałszywy ślad, to nie może być!
— Jak to nie może być. Toć go złapali na kolei z pieniędzmi i przyznał się.
— Przyznał się?
— Kategorycznie, bo gdy go aresztowano, w łeb sobie palnął.
— I zabił się?
— Jak drut, ani drgnął!
— Chryste Panie! Fomow morderca i złodziej.
— Dla Morduchowych nadzwyczaj nieprzyjemna sprawa — pewnie zamażą. Młody już wczoraj wyjechał.
— To okropne. Żona moja słaba, nic nie wie, muszę ją przygotować!
I poszedł wzburzony do domu, ale się spóźnił. Saszeńka już wstała, zastał ją we łzach, nad gazetą, zaczął tedy, jak mógł, uspokajać.
— No, nie desperuj. W każdej rodzinie znajdą się potępione dusze. Gdzie wstydów niema i plam. On twój daleki krewny, nie każdy nawet wie o tem pokrewieństwie. Patrz, Morduchowym gorzej, oni go protegowali, a teraz ludziom wstyd oczy pokazać! Uspokójże się, Saszeńka — szkoda twego żalu po takim łajdaku.
Opanowała się, otarła oczy.
— Masz racyę. Nie płakałabym, żeby zgnił w więzieniu, ale on przecie okazał siłę! Nie przeżył hańby.
— No — nie wielki honor. Żeby się uciec udało, żyłby spokojnie. Nie miał wiele do stracenia. Pokaż no, gazetę. Jakże tak prędko wpadli na trop?
— Nieszczęsny, w pośpiechu zgubił swoją własną portmonetkę w mieszkaniu tych lichwiarzy.
— Nieszczęsny — zanadtoś dla niego łaskawa!
— Przecie każdego człowieka żal, co tak kończy!
— No, zapewne. Ale on cały — mało co był wart!
Zamyślił się, przeczytawszy depeszę — i rzekł:
— Morduchowych to bardzo przybije!
— Gotowa mu Olga Bobińska odmówić.
— To on się o nią stara?
— To ty jeszcze nie wiesz! Od trzech lat. Ja jestem powiernicą obu stron. W Kisłowodzku omal się nie zaręczyli.
— O, Saszeńka! — szepnął tylko z wybuchem szczęścia. Resztę chmur rozproszyło słońce spokojnej pewności.
Długi czas jednak Saszeńka nie odzyskała zwykłego humoru. Była ciągle niedomagająca, bez życia, osłabiona. Dni spędzała bezczynnie, w szezlongu, nie chciała bywać tyle, co dawniej, nic ją nie zajmowało, milczała chętnie.
Zaniepokoił się Wacław o jej zdrowie, chciał sprowadzać powagi medyczne, dogadzał jej, pieścił, błagał, by wymówiła jakie życzenie.
Ale ona go uspokajała, nie chciała lekarstw i doktorów.
— Zdrowa jestem — tylko taka, jakby obolała! To przejdzie z czasem. Cios był za mocny na moje nerwy. No, już minęło, wierzę, że nie wróci! Wyzdrowieję powoli!
A on był w rozpaczy, nigdy sobie darować nie mógł, że był sprawcą jej cierpienia.
Sprawę Fomowa zatarto prędko, już o niej ludzie zapomnieli, Maksym Morduchow bywał znowu prawie domownikiem u Barcikowskich. Saszeńka powoli przychodziła do siebie. W tem wszystkiem chłopcy przez czas jakiś byli zaniedbani, pozostawieni na opiece przychodniego korepetytora i służby.
Pewnego dnia wrócił sam Kola — Alosza z kolegami został, mówił, że za parę godzin przyjdzie, oznajmił matce.
Nikt się bardzo o to nie zatroszczył. Alosza miał już czternaście lat — nie zginie. Często tak wracał późno. Wacław miał tego dnia jakąś sesyę. Morduchow z Saszeńką obiadowali we dwoje, potem spędzili wieczór w buduarze i nikt nie sprawdzał, kiedy Alosza wrócił.
W parę dni potem zjawił się u Wacława Mikołaj Aleksandrowicz, policmajster, dobry znajomy i życzliwy. Zasiadł w gabinecie, zapalił cygaro, rozmawiali o tem i owem, aż wreszcie gość, długie swe wąsy kręcąc, rzekł zakłopotanym tonem:
— Ja mam do was głupi interes. Słyszeliście, że skradli w sobotę skarbonę w kościele ś-tej Katarzyny.
— Słyszałem. Cóż, złapali kogo?
— Stróż, który posłyszał szelest i nadszedł, zobaczył dwóch gimnazistów i jednego wczoraj poznał. Ten się przyznał, ot — jakiś tam syn diaka, mała szkoda — ale kanalia dowodzi, że z nim był — wasz syn! Trudne to do wiary, ale trzeba mu dowieść, że łże. Nie chciałem robić hałasu, przyszedłem do was, żeby chłopca wybadać, gdzie był w sobotę — po lekcyach. Czy wrócił zaraz do domu?
— W sobotę miałem sesyę. Przyszedłem późno, ale zaraz żony spytam.
Wyszedł, powrócił po chwili blady, jak ściana.
— Żona mówi, że zabawił dłużej z kolegami. Zaraz go tu zawołam.
— Poczekajcie — zatrzymał go policmajster. — Wysłuchajcie tedy wszystkiego, żeby go zręcznie wybadać! Ten diaczek, Zubakin, śpiewa różne rzeczy. Opowiada, że wasz Alosza od wakacyj bywa u jakiejś baby, stara wywłoka, podobno żydówka, Efrejmowa — specyalistka od takich wyrostków. Tam się odbywają orgie. Ten Zubakin, to taki „rab” waszego Aloszy — spełniał, co ten mu kazał. Skarbonę rozbili o kamień, wybrali pieniądze, a skrzynkę rzucili w kanał. Pieniądze zanieśli do Efrejmowej. Teraz wiecie, jak rzeczy niby stoją. Zawołajcie chłopca.
Barcikowski wyszedł. Tak go zgroza dławiła, że wszedłszy do pokoju chłopców, zaledwie mógł wykrztusić:
— Alosza, chodź za mną.
Chłopaka tknęło złe jakieś przeczucie.
Zmieszał się, ale wnet odzyskał wrodzone zuchwalstwo i śmiało poszedł za ojcem.
Dopiero na widok munduru policyjnego stracił rezon.
— Gdzieś był w sobotę wieczór? — spytał Wacław.
— Nie pamiętam. Zdaje się, żeśmy poszli do akwaryum.
— Z kim? — wtrącił urzędnik.
— Nie pamiętam.
— Trzeba, żebyś przypomniał, bo Zubakin twierdzi, żeście byli w kościele i wzięli skarbonę.
— Nieprawda. Wcalem Zubakina tego dnia nie widział. Byłem w akwaryum, zdaje mi się, że z Lońskim i Chromowym. Pocobym do kościoła chodził — ruszył ramionami.
— Zuch! — mruknął policyant z uśmiechem.
— A Loński i Chromow potwierdzą? — spytał groźnie Wacław. — Bo jeśli kłamiesz i jeśliś naprawdę kradł w kościele, to się litości, ni ochrony odemnie nie spodziewaj. Ja sam cię do więzienia odprowadzę i sądom oddam!
— To, młody człowieku, nie żarty! — dodał urzędnik. — Grabież w kościele, chociaż i innego wyznania, to zawsze świętokradztwo.
— Ja wcale w żadnym kościele nie byłem. Chromow zaświadczy.
— No, żebyż cię ten Chromow nie zawiódł! — z naciskiem rzekł policyant.
Alosza ramionami ruszył — i wyszedł.
Po chwili milczenia Mikołaj Aleksandrowicz rzekł:
— Zdaje mi się, że końce pójdą w wodę! Skończy się na dyaczku, a reszta z samego strachu porozumnieje. Dopilnujcie Winczesław Sewerynowicz, żeby Chromow zaświadczył... My dopiero jutro go zawezwiemy! Efrejmowę się sprzątnie, ale zawsze, czas jakiś uważajcie na chłopca! No, do widzenia.
I poszedł, nucąc pod nosem, z miną człowieka, który nie takie już rzeczy widział.
Wacław poszedł do żony, rzucił się w fotel i w niemej rozpaczy głowę rękami objął. Saszeńka była niespokojna.
— No i cóż? Co będzie? — pytała. — Są jakie złe dowody? Zrobią sprawę? Jeśli się ośmielą, ja im tego nigdy nie daruję i pokażę, jakie mam stosunki.
— Badałaś go? Masz pewność, że nie winien! — wybuchnął Wacław. — Ja nie! Policmajster umyślnie przyszedł, by sprawę zamydlić. Gdzie ten nieszczęśliwiec?
— Wyszedł — po kajety!
— Wyszedł — nie po kajety. Poszedł do Chromowa i Lońskiego. Mikołaj Aleksandrowicz sam go tego nauczył. Boże, Boże — takiej dożyć hańby. Syn złodziej.
— Ależ mój drogi — to dziecko. Jeśli i zrobił, toć go, jak dorosłego, nie można potępiać.
— Saszeńka, ale i darować nie można. Jeśli to prawda, to wolałbym, żeby nie żył. Toć to dziecko dorosłem jest w występku. W lat czternaście kradnie dla kochanki. Co będzie, gdy dorośnie.
— Trzeba go wybadać. Poczekaj — ja to zrobię. On mnie wyzna, jak i co było. Przed tobą się zaprze. W każdym razie, ja go już teraz będę pilnować. Dzięki Bogu, że Mikołaj Aleksandrowicz rozumnie postąpił.
— Dobrze, wybadaj go. Ja się samego siebie boję. Jabym gotów go zabić!
— Uspokójże się. Sprawy nie będzie, a jeśli i głupstwo zrobił, to go nie powtórzy, bo będzie miał naukę ze strachu. Et, dziecko! Trzeba będzie wziąć znowu do nich korepetytora. Rozpuścili się, niegodziwcy!
Wieczorem zawołała Saszeńka Aloszę do siebie.
— Cóż, pewny jesteś Lońskiego i Chromowa? — spytała poufnie.
— Wszystko będzie dobrze — odparł. — Ot kanalia Zubakin, a ja jemu pieniądze dawał i papierosy i do towarzystwa go przyjęliśmy.
— Razem bywaliście u Efrejmowej, łobuzy?
— A skąd ty, mamasza, wiesz o Efrejmowej! — z cynicznym uśmiechem spytał chłopiec.
— Ja wszystko wiem. Cóż, jesteś mężczyzną. Ale z tą skarboną, to bardzoście głupio wymyślili. Dlaczegożeś mnie o pieniądze nie prosił. Alboż ci kiedy odmawiam?
— Nie odmawiasz, ale dokuczy prosić i prosić o każdy grosz. Miałem temi czasy kłopot, przegrałem w karty, musiałem oddać honorowy dług. Szelma Zubakin mnie podmówił.
— Alosza, a wiesz ty, żeby nie stosunki moje i ojca, tobyś za to na Sybir poszedł.
— Et, co ty mamasza pleciesz. Albo ja głupi. Małoletni nie idą na Sybir. Nicby mi nie było. Ja tylko dla was nie chciałem skandalu. Głupi Zubakin i cała sprawa nie warta plunięcia. Było w pudełku trochę miedziaków. Przecież my do cerkwi nie szli, a o ten tam kościół kto znów tak bardzo dba.
— Nie gadaj głupstw. A toć ambasady różne katolickie mogą podnieść sprawę! Ty sobie tego nie lekceważ i miej rozum.
— A pewnie, że drugi raz tego głupstwa nie zrobię. Tyle chryi! Ty, mamasza, dawaj mi więcej pieniędzy. Ja nie umiem, jak Kola, kolegom się lizać, albo u ojca po szufladach szperać.
— Dam, ale żebyś mi nic nie taił.
— Powiem, bo ty rozumiesz mądrze rzeczy.
Na tej łaskawej wzmiance Alosza sprawę zakończył.
Saszeńka nazajutrz rzekła mężowi:
— Powiedział wszystko. Zubakin ukradł, a on tylko wiedział o tem, ale nie należał. Natarłam mu dobrze uszu za wdawanie się z rozmaitą szują. Bądź spokojny!
Czy Wacław uwierzył, czy chciał wierzyć, dość, że Aloszy do siebie już nie wołał. Ale od tego dnia nie spojrzał więcej na syna, ani go pocałował. Jakby był umarły dla niego.
Zubakina wypędzono z gimnazyum. Sprawiedliwości stało się zadość.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.