Beethoven (Rolland, 1921)/Do Wegelera (1801)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Beethoven |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Naukowa |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Tłumacz | Malwina Garfeinowa-Garska |
Tytuł orygin. | Vie de Beethoven |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mój dobry Wegelerze! dziękuję ci za ten nowy znak twojej o mnie troski, tymbardziej dziękuję, żem nań nie zasłużył. — Chcesz wiedzieć, jak się czuję i czego mi potrzeba. Jakkolwiek bardzo niechętnie o tym przedmiocie mówię, z tobą przyjemniej mi jest mówić o nim.
Od dwóch miesięcy Vering przykłada mi ciągle wezykatorje na obu ramionach... Bardzo to jest dla mnie leczenie przykre; pomijając cierpienia, pozbawia mnie ono ciągle, na dzień lub dwa, użytku ramion... Przyznam, że huczenie i szum w uszach zmniejszyły się trochę, zwłaszcza w uchu lewym, w którym wystąpiły właśnie pierwsze objawy głuchoty; lecz słuch mój nie poprawił się dotąd ani trochę; nie śmiem wyrzec, czy się nie pogorszył jeszcze. — Z jelitami jest lepiej; zwłaszcza, gdy przez parę dni z rzędu używam letnich kąpieli, przez osiem lub dziesięć dni następnych czuję się dość dobrze. Od czasu do czasu zażywam jakiegoś środka wzmacniającego na żołądek; idąc za twoją radą zacząłem także stosować okłady z ziół. — Vering nie chce słyszeć o tuszach. Zresztą nie zachwyca mnie on nadto. Za mało naprawdę okazuje dbałości i uwagi; gdybym nie chodził do niego, — co sprawia mi dużo trudności — nie widziałbym go nigdy. — Co myślisz o Schmidtcie? Niechętnie zmieniam lekarzy, lecz wydaje mi się, że Vering zanadto jest pochłonięty praktyką, aby wiadomości swoje móc odświeżać przez czytanie. — Schmidt wydaje mi się pod tym względem zupełnie innym, a może nie byłby też tyle niedbały. — Opowiadają cuda o elektryczności; co o tym myślisz? Pewien lekarz opowiadał mi, że widział dziecko, z urodzenia głuchonieme, które tą drogą odzyskało słuch i że widział mężczyznę, ogłuchłego od lat siedmiu, którego również wyleczyła elektryczność. — Dowiaduję się właśnie, że Schmidt zajmuje się odnośnemi doświadczeniami.
Życie moje ukształtowało się znowu trochę przyjemniej, więcej też chodzę pomiędzy ludzi. Nie wyobrazisz sobie jakie życie, pełne samotności i smutku, wiodłem przez ostatnie dwa lata. Kalectwo moje jawiło się przedemną wszędzie jak widmo, — uciekałem od ludzi. Mieli mnie napewno za mizantropa, a przecież nie jestem nim wcale! — Zmiany tej dokonała droga, czarująca dziewczyna; kocha mnie i ja ją kocham: są to od dwóch lat pierwsze chwile szczęśliwe; i odczuwam poraz pierwszy, że małżeństwo daćby mogło szczęście. Niestety, do innej niż ja, należy sfery; — i — prawdę rzekłszy, — nie mógłbym się jeszcze żenić: sporo jeszcze trzeba mi zabiegać. Gdyby nie ten mój słuch, oddawna przebiegłbym był pół świata; i trzeba abym to uczynił. Niema dla mnie większej przyjemności nad ćwiczenie się w mojej sztuce i nad dzielenie się nią z ludźmi. — Nie sądź, abym mógł być szczęśliwy u was. Któż dać mi może szczęście? Ciężyłaby mi nawet troskliwość wasza; każdej chwili wyczytywałbym z twarzy waszych współczucie i czułbym się jeszcze bardziej nędznym. — Cóż mnie ciągnęło ku pięknym stronom ziemi mojej ojczystej? Ciągnęła mnie nadzieja lepszego bytu; i byłbym go zdobył, gdyby nie ta choroba! O, gdybym wolnym był od tego cierpienia, cały świat objąłbym uściskiem! Młodość moja zaczyna się dopiero, czuję to; czyż nie zawsze byłem cierpiący? Od niejakiego czasu siła moja fizyczna rośnie narówni z mocą intelektualną. Każdy dzień zbliża mnie coraz bardziej do celu, który przeczuwam, choć określić go nie potrafię. Wśród takich tylko myśli żyć może twój Beethoven. Precz ze spoczynkiem! — Nad sen nie znam innego spoczynku; i zagnębiam się, zmuszony będąc poświęcić mu więcej niż dawniej czasu. Niechby się tylko cierpienie moje zmniejszyło o połowę, przybywam do was, jako człowiek bardziej sobą władny, bardziej dojrzały, przybywam, aby dawne więzy naszej przyjaźni umocnić jeszcze więcej.
Chcę, abyście widzieli mnie tyle szczęśliwym, ile sądzono mi jest być nim na ziemi, — nie chcę, abyście widzieli mnie w nieszczęściu. — Nie, tego znieść bym nie mógł! Schwycę dolę za paszczę. Nie zegnie mnie ona do cna. — O, żyć życie potysiąckrotnie, jakież to piękne! — Spokój — nie dla mnie, nie, czuję to, nie dla mnie już jest życie spokojne.
...Tysiąc serdeczności dla Lorchen... — Kochasz mnie trochę, nieprawda? Bądź pewnym przywiązania mego i przyjaźni.
Twój
Beethoven.