<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Nad rankiem dopiero usnąć mogły strwożone kobiety, i zbudziły się, gdy słońce już było wysoko. Wypogodzone niebo zwiastowało jeden z rzadkich jesieni uśmiechów, ale pogoda nie rozweseliła Ksawerowej i Heleny, którym samotność bez opieki, tęsknota po straconym gościu ciężyły. Czuły się teraz więcej, niż kiedykolwiek, opuszczone... I mała Julka, która kochała bardzo pana Tadeusza, dąsała się na niego, że wyjechał, nie pożegnawszy się z nią nawet.
Było już około południa, gdy na drodze od dworu do miasteczka ukazała się jakaś postać obca, rozpatrująca bacznie, jakgdyby właśnie chaty, w której kobiety mieszkały — szukała. Był to mężczyzna niemłody, świeżo snadź przybyły, bo go jeszcze nigdy nie widziała Hela i Ksawerowa.
Twarz i postać miały w sobie coś wielce odrażającego, tak że, spostrzegłszy go zbliżającego się, Hela, z obawy, zaryglowała drzwi, gdyż upornie krążył około domku, jakby wnijścia szukał.
Człek był wzrostu słusznego, ale mocno przygarbiony, z głową zwieszoną i wzrokiem od dołu, twarz miał przeciągniętą, chudą, żółtą, pomarszczoną, oczki małe a chytre i ruchawe, wygoloną czuprynę i wąsy szpakowate. Na głowie miał czapkę rogatywkę wynoszoną i pomiętą, buty długie czarne zbłocone i małą szabelkę, jakby tylko dla proporcyi u pasa przyczepioną.
I wzrok i chód i wyraz ust zaciśniętych silnie pod wąsami, tak że dwie fałdy z pod nich twarz mu przerzynały — budziły wstręt i obawę. Zdawał się czegoś szukać, czegoś domyślać, szedł nieśmiało, skradając się, badając miejscowość i przypatrując ścieżkom; oczy przymrużał, rozpatrywał się, szedł, powracał — nareszcie, machnąwszy ręką, zbliżył się wprost do drzwi chaty, popróbował je otworzyć, a znalazłszy zamknięte, zapukał.
— Co to się i na wsi zamykają! — zawołał.
— Kto tam? — spytała Hela.
— E! kto tam! no! podróżny, który ma dwa słowa do powiedzenia.
Pomiędzy starą a Helą cichy się spór zawiązał: otworzyć mu, czy nie. Zdawało się, że bezpieczniej było odemknąć i zbyć się go prędko, niż niecierpliwić i trzymać na progu.
Hela odryglowała drzwi, nieznajomy się wsunął cicho, oczyma zaraz powiódł po wszystkich kątach, wzrok długo zatrzymał na pięknej twarzy, przeniknął nim aż do alkierza, i nim się odezwał, już oczyma niespokojnemi całą chatę splondrował.
— Niech będzie pochwalony — rzekł głosem ochrypłym.
— Na wieki! Czego pan żąda? — spytała Hela, trzymając go w progu.
— Podróżny, podróżny — oś mi się złamała na drodze... reperują chłopi... no — ranek chłodny, toć wolno się ogrzać nieco...
— Wygodniejby było gdzieindziej, nieopodal gospoda — odpowiedziała Hela — u nas ogień wygasł i wieje... a pan przecież szedł od dworu.
— No, tak! tak! — odrzekł podróżny posępnie, wprost już siadając na ławie, choć wcale nieproszony. — Ale tu u waćpaństwa niegościnne progi... nigdzie po ludzku człowieka nie przyjmą... Co u licha! toć wam ciepła nie zabiorę, a powietrza nie wydycham.
Hela, nie chcąc z nim mówić dłużej, przesunęła się do alkierza, ale na miejsce jej weszła stara, którą podróżny skinieniem głowy powitaj. I Ksawerowa i on przypatrywali się sobie wzajemnie, na obu twarzach widać było podziwienie, wstręt i przestrach w oczach kobiety — oboje zdawali się poznawać, a jednak ani on, ani ona, nie okazali tego po sobie. Nakoniec Ksawerowa się odezwała.
— Skądże to Pan Bóg prowadzi?
— Co tam asani pytać będziesz — odparł chmurno siedzący — nic się ciekawego nie dowiesz... No! podróżny! do trzystu dyabłów, oś mi pękła... spóźniłem się. Wszakże to Dobrochów?
— A Dobrochów — potwierdziła kobieta.
— Któż tu mieszka we dworze?
— Ale pan idziesz ze dworu — jest rządca.
— A na plebanii?
— Ksiądz proboszcz.
— A tak! — miał podobno w tych dniach gości dosyć... hę?...
Ksawerowa powstrzymała się ostrożnie od wyraźnej odpowiedzi.
— Ja tam nic nie wiem...
— Nic nie wiem, nic nie wiem — kręcąc głową, rzekł przybyły — ależ przecież z tych gości tu ktoś i u jejmości bywał wieczorami?
— Dajże mi waćpan pokój! To do was nie należy! — mruknęła kobieta. — Nikt u nas nie bywał i nie bywa. — Przybyły obejrzał się, targnął wąsa... udobruchał się niby, przybierając słodszą minę.
— To szkoda, że się nic od jejmości dowiedzieć nie można, bo proboszcza nie znalazłem... a przyjechałem właśnie w pilnej sprawie, dla widzenia się z tym... z tym... waćpani wiesz... to mój stary przyjaciel... do trzystu... Możecie mi otwarcie powiedzieć, gdzie go znaleźć — pewno jeszcze nie wyjechał? Musi się gdzieś ukrywać? hę? mam do niego bardzo ważną sprawę... hę?
Stara milczała, przypadkiem wzrok jej padł na Helę, stojącą we drzwiach alkierza, ta dawała jej znaki, aby się z czem nie wygadała — instynkt obie przestrzegał o niebezpieczeństwie. Ksawerowa nie potrzebowała nawet tego znaku, twarz i człowiek były jej zdawna pono znane. Ruszyła ramionami.
— Nie rozumiem doprawdy, o kogo to się pan pytasz — odpowiedziała — myśmy tu same, biedne i nikt u nas nie bywa, o nikim nie wiemy. Moglibyście się lepiej dowiedzieć we dworze...
Przybyły kręcił głową z miną jakąś szyderską.
— We dworze ich tam kto inny wypyta — rzekł — we dworze! Właśnie się tu o co u kogo dopytać można! do trzystu... Przecież ja do niego przybyłem.
— Do kogo? — spytała Ksawerowa.
— No! no! rozumiesz mnie waćpani, na tu mam mówić — a kto go wie, jak się on tu nazwał! Człek w średnim wieku... szara węgierka, włos długi, nos zadarty... buty w kolana... no! toć wiecie... znam go... a i to wiem, że tu co wieczora chodził i do późna przesiadywał...
Ksawerowa, zmieszana nieco, usiłowała nie okazać tego po sobie, potrząsała głową.
— Ja tam o nim i o nikim nie wiem, u nas nie bywa nikt, ani wieczorem ani we dnie, dowiaduj się sobie jegomość gdzieindziej.
Kończyła te słowa, gdy się drzwi otworzyły i drugi mężczyzna pokazał się na progu. Był to ktoś ubrany z cudzoziemska, postawa wojskowa, wzrost ogromny, tak, że we drzwiach pochylić się musiał, twarz jakaś kałmucka...
— No — a co? wypytaliście? — spytał, nie witając się.
— Gadać nie chcą... — mruknął pierwszy. — Wojskowy zwrócił się z surowym wyrazem twarzy do Ksawerowej.
— Co to, gadać nie chcą! nie chcą! jak to może być — one mi tu zaraz powiedzieć muszą...
Ksawerowa, oburzona razem i przelękła, cofnęła się ku drzwiom alkierza.
— Dajcież mi ichmość pokój! — krzyknęła — jesteśmy kobiety same... jak możecie nas tu nachodzić? to prawdziwie coś dziwnego...
— No! dziwnego! — rzekł drugi — a! dziwno, czy nie, gadać potrzeba, o co pytają! My wiemy, kto tu bywał a może i jest... Nie miał on czasu zemknąć. Może go tu gdzie schowali...
Ksawerowa, milcząc, ruszyła ramionami i odwróciła się, jakby wyjść chciała; błysły oczy Kałmukowi, który zamierzał pochwycić ją za rękę i przytrzymać, gdy ta z krzykiem wbiegła do alkierza, i kobiety obie drzwi za sobą zaryglowały... Słychać było tylko płacz przestraszonego dziecięcia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.