<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Jenerał napróżno czekał powrotu doktora do południa. Z początku zwłokę przypisywał trudności w wyszukaniu sługi, ale nareszcie zaczął się niepokoić, niecierpliwić i pchnął żołnierza do zamku, aby się dowiedział od Krajskiego o Müllerze. Zdziwiony rządca ledwie się mógł rozmówić z żołnierzem, ale w końcu zaręczył mu, że od wczoraj doktora wcale nie widział, i że go w zamku nie było.
Jenerał był niesłychanie zdziwiony i już polską jakąś intrygę w tem wietrzył... ale postanowił czekać jeszcze i nie robić z tego wrzawy...
Tymczasem Müllera, jak nie było, tak nie było.
Kozaczek, który w milczeniu świadkiem był rozmowy Krajskiego z rosyjskim żołnierzem, po wyjściu jego śmiać się począł.
Był to chłopak swawolny.
— Czego ty, trutniu, się śmiejesz? — zakrzyczał nań rządca.
— Jakże, proszę jaśnie pana, kiedy pan, z pozwoleniem, sołdatowi nieprawdę powiedział.
— Jakto nieprawdę? — oburzył się rządca.
— Ale kiedy ja, proszę pana, sam na moje oczy tego wczorajszego pana — ja tam nie wiem, kto on jest — widziałem na zamku.
— Kiedy? co pleciesz?
— Dziś rano.
— Cóż robił?
— A no szukał widać którędy wejść. Czy ja tam wiem. Ja za niego czy za jego futro wczoraj oberwałem, to com się miał mieszać. Niemczysko chodziło, chodziło po zamku, stękało i kaszlało, a ja się śmiałem... co mnie do tego! Mnie nikt nie powiedział, żebym ja mu drogę pokazywał.
Krajski za głowę się pochwycił.
— A Boże mój miły! gotów był po ciemku wpaść w studnię zamkową...
Kozaczkowi musiało to przypuszczenie wydać się niezmiernie śmiesznem, gdyż aż się położył ze śmiechu, ale Krajski wpadł we wściekłość.
Porwał pęk kluczy, zawołał burgrabiego i jak opętany wyleciał, kozaczkowi obiecując sto łóz, jeśliby się Niemiec nie znalazł.
Burgrabia, stare bardzo człeczysko, mrucząc przywlókł się o kiju, widocznie nierad tym poszukiwaniom. Ale z Krajskim nie było co żartować, musiał iść, poszło jeszcze kilku ludzi, splądrowano caluteńki zamek, zajrzano do studni, niezmiernie głębokiej, która niegdyś na wypadek oblężenia była wykuta i zakryta później przymurkiem... nigdzie nie znaleźli ani śladu Müllera.
Nareszcie Krajskiemu na myśl przyszły podziemia, choć coby on tam miał robić? Burgrabia oparł się temu dla niewiadomych przyczyn nadzwyczaj stanowczo, zaczął się nawet kłócić z Krajskim, spluwać i przeklinać.
Rządca, który czuł, jaka na nim odpowiedzialność ciąży, nie słuchając żadnych racyi i nie zważając na gniewy, spuścił się do lochów.
Ale napróżno... obeszli caluteńkie podziemia, nigdzie nie było ani śladu człowieka. Burgrabia tylko czy przypadkiem, czy (przyczyny wiedzieć trudno) tak zręcznie manewrował, że dwa razy około drzwi jednego lochu przeszli i oba razy je pominęli. Już się mieli oddalić, gdy niespodzianie gwałtowny, przeraźliwy, z niezmiernym wysiłkiem wydobyty z piersi krzyk uderzył ucho pana Krajskiego.
Rzucił się na drzwi mimo burgrabiego, i gdy tu weszli... osłupiał.
Widok trupów, a między nimi żywego spętanego człowieka, u którego ust zsiniałych wisiał jeszcze wbity w nie knebel, przeraził wszystkich.
Poznał pan Krajski Müllera, ale skąd się przy nim wzięły trupy?
Wszyscy stali przerażeni, jeden siwy stary burgrabia ze spuszczoną głową, jak winowajca, obojętnie patrzał. Na jego twarzy prędzej litość było można niż zdumienie wyczytać...
Zagadka była nie do rozwiązania, a doktór, którego sznury rozcięto zaraz, długo mówić nic nie mógł. Polecono tylko ludziom, aby pod najsroższą odpowiedzialnością nie śmieli o tem szepnąć ani słowa nikomu. Drzwi od lochu zaryglowano za trupami, a doktora dwóch ludzi zaniosło, bo się ledwie na nogach długo skrępowanych i podrętwiałych mógł utrzymać — do pokoju rządcy. Natychmiast też wysłano do jenerała z uwiadomieniem, że doktór nagłe zachorował, potłukłszy się w ciemnym korytarzu.
On sam pragnął, żeby nie mówiono inaczej. Zresztą przed rządcą nawet więcej nic powiedzieć nie chciał nad to, że się zbłąkał, że go ktoś napadł i że potem nie wie, co się z nim stało.
Dano zaraz znać księżnej wojewodzinie, która, uprzedzając spodziewane przybycie jenerała, przyszła sama po cichu rozmówić się z doktorem. Ale zaledwie miała czas kilka słów pochwycić, gdy Puzonów z dwoma oficerami i dziesięciu kozakami, obstawiwszy zamek kozakami dokoła, wpadł do niego, jak burza.
Nie wątpił, że jakaś intryga i spisek pozbawić go chciały najwierniejszego przyjaciela. Groźny przybiegł do łoża, na którem doktór był złożony, i począł go badać natarczywie. Müller wszakże, wylękły i rad, że się na świat wydobył, nie powiedział mu nic więcej nad to, że się w zamku zabłąkał, spadł ze schodów, potłukł się i leżał tak godzin kilka, dopóki go Krajski nie odszukał.
Powieść ta wydała się Puzonowi nieco dziwną, mało do prawdy podobną, ale nie mógł nic innego wymódz na doktorze, który go tem pocieszył, że służącą wyszukał, i że on za godzinę już będzie u jenerałowej. Sam zaś prosił o spoczynek i o to, by wraz z panią mógł parę dni w miasteczku pozostać.
Powody w istocie do tego były bardzo ważne, jednakże Puzonów go milczeniem zbył, groźno popatrzał na zamek pusty, wyglądający jakoś złowrogo i niemile, jakby miał ochotę bronić się kiedy przeciw wrogom — i odszedł.
Doktór był w istocie chory z zimna, strachu; sznury, nielitościwą ręką pookręcane około nóg i rąk, porobiły mu niemal rany. Mimo to, Müller się nie skarżył, milczał i rad był, że żyje, gdyż przez długie godziny pobytu w lochu już się ze światem pożegnał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.