Bezimienna/Tom II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Dzień ten zeszedł na pozór spokojnie i bez żadnych zmian ważniejszych, z południa tylko zachorowała służąca tak niebezpiecznie, iż Müller powiedział, że zostać tu musi. Nie można się było obejść bez sługi, a w małem miasteczku jak ją znaleźć? któraż podjąć się zechce jechać za kraj świata?
Puzonów był wściekły.
— Müller, jak ty mnie nie poratujesz — zawołał — to nikt! Co ja pocznę! gdzie tę chorą podziać, skąd na jej miejsce wziąć inną?
— Chybabym poszedł do Krajskiego? — spytał Niemiec.
— Idź! bież, powiedz mu, niech wyszuka, dam co zechce...
— Kto? Krajski? — śmiejąc się i ruszając ramionami, rzekł doktór.
— Ale nie! sługa! Jużcić przecie są na świecie sługi?
— Tylko nie na to, by z nieznajomymi w podroż się puszczały.
— Jakto? jenerał rosyjski...
— Ach! — śmiejąc się, zawołał Müller — temci gorzej.
— Wezmę siłą!
— Dajże pokój i uspokój się sam... idę do zamku, poradzimy coś na to.
— Ale — dodał, zwracając się od progu — ani myśl o wyjeździe jutro. Jenerałowej jest gorzej, podróż ją zabije. We trzy lub cztery dni my was dopędzimy w Kijowie.
Puzonów głową wstrząsnął. Müller wyszedł.
Tym razem w biały dzień nie potrzebował żołnierza, trafił do drzwi, ale w korytarzach zamku zupełnie się zgubił...
Wewnątrz pusto było, wszystkie przejścia mniej więcej do siebie podobne, schody jednakowe, a nigdzie żywej duszy. Napróżno nogami stukał i kaszlał: żaden głos mu nie odpowiadał. Instynktem wiedziony, to w prawo, to w lewo, na górę, w dół, Müller, przeklinając stratę czasu, zabłąkał się tak, że nawet napowrót wyjść nie umiał.
Niespodzianie wcale znalazł się w jakiejś ciemnej szyi. Drzwi stare, spękane, mimo dnia przepuszczały światełko... za niemi stłumiony szmer jakiś słychać było.
Müller, sądząc, że tu przecież kogo znajdzie, co go wyprowadzi z tego labiryntu, popchnął drzwi i znalazł się w podziemiu.
Było ono tak wielkie i tego kształtu, co górna sala, którą zwiedził wczoraj, wsparta na ciężkich, nizkich słupach. U drzwi, któremi się wcisnął, stało kilka beczek próżnych i spękanych, w głębi, wśród ciemności światełkami kilku rozjaśnionych gdzieniegdzie, uwijali się ludzie jacyś, jak cienie. Zrazu doktór nawet rozpoznać nie umiał, co to za jedni być mogli, ale zwolna oczy jego przywykały do nocy tej i postacie stały się wyraźniejszemi.
Z wielkiem zdumieniem poznał w nich Müller jakby cienie więźniów, których partyę widywał w drodze. Niektórzy zdali mu się jakby z podróży znajomi... Pookrywani łachmanami, jedni leżeli na ziemi, drudzy jedli i pili z garnków i beczułek, które przy nich stały. Tu i owdzie paliły się świeczki łojowe.
Najdziwniejszym jednak widokiem były wśród tych milczących, śpiących, posilających się obojętnie zbiegów trzy w środku wyciągnięte, z rękami na piersiach, trupy.
W głowach każdego z nich paliła się świeczka, a w dłoniach żółtych mieli wystrugane z białego drzewa krzyżyki.
Tuż obok z zupełną spokojnością siedział jeden, opatrując pokaleczone nogi, drugi pił z butelki, trzeci chleb sobie krajał. Działo się to w największem milczeniu, ledwie szmerem przerywanem.
Doktór domyślił się łatwo, że to było schronienie tych właśnie może nieszczęśliwych, których ucieczkę wczoraj Puzonów przeklinał; razem z tem przyszło mu na myśl, że mógł być poznanym... i że ci ludzie, obawiając się być wydanymi, życie mu wydrzeć lub uwięzić go zechcą.
Ale, nim, przestraszony wielce, miał czas wysunąć się za drzwi, już kilku z tych ludzi, stojących na straży przy beczkach, których od razu po ciemku nie dostrzegł, rzuciło się nań i, pochwyciwszy, z zatuloną gębą powlekło go ku świecom.
Kupa ich zerwała się z ziemi, poprzybiegała ze wszystkich kątów lochu.
— Doktór jeneralski — zawołano — doktór jenerała!
— Zdrada! Są zdrajcy między nami! Szelma rządca nas wydał! — zawołał inny — podpalić zamek...
Tłumiona ta wrzawa nie ustawała. Doktór chciał się odezwać, tłómaczyć: nie było sposobu. Zresztą cóż miał mówić na swą obronę?
Położenie było w istocie straszliwe, wśród ludzi, którzy nic nie mieli do stracenia. Dla nich jednego więcej trupa położyć na ziemi nic nie znaczyło.
— Gadaj, jakeś ty tu wszedł! — zawołał nareszcie jeden, porywając go za kołnierz — kto cię tu wprowadził?
Doktór nieco oprzytomniał.
— Postronka! — wołano z boku — co się tu tłómaczyć. Jest hak w murze, winduj i po wszystkiem.
— Ależ jesteście w błędzie! — krzyknął Müller w rozpaczy — jestem Ernest Müller, doktór, Niemiec z Saksonii, a Sas i Polak...
— Ho! ho! ale wiemy, komu służysz! — podchwycił inny — na hak!
— Jakeś tu wszedł? mów!
— Przypadkiem, przysięgnę wam na krzyż święty.
— Kiedyś luter, zdrajca!
— Jako żywo, katolik jestem — odparł prędko doktór.
— Jakeś tu wyszedł? — powtarzał wąsaty, który go trzymał za kołnierz.
— Przypadkiem, przysięgam wam! zabłądziłem w zamku, szukałem rządcy Krajskiego...
— Po co? na co?
— Tak! dawajcie mu gadać! — przerwał inny — co tu z nim rozprawiać, na co? na hak! dawaj postronka!
Jeden już sznur zarzucił na szyję doktora, który struchlał.
— Wyda nas! na hak! — wołano wkoło.
— Ale przysięgam...
— Na hak! na hak! Panie Stanisławie, hak o trzy kroki, zarzućcie sznur i winduj... co tu myśleć długo.
— Ale na Boga! panowie moi! ja was nie wydam, a jeśli zniknę, jenerał każe mnie szukać, przetrzęsie zamek i was znajdzie... Ja was nie wydam, ja wam przysięgam.
— Panowie bracia — rzekł jeden z tłumu — tu niema co rozmyślać, tak czy tak — źle... Żeby Szwab nawet po tym strachu zmilczał, to się z paniki rozchoruje i żołądek jego nas zdradzi! Powiesić i uciekać... uciekać trzeba.
— Po cóż wieszać? za co mnie wieszać macie?
Gwar i wrzawa rosły, aż ktoś przecie rozważniejszy nakazał milczenie.
— Cicho, do stu tysięcy kaduków! — zawołał barczysty mężczyzna — albo, wybrawszy mnie dowódcą, słuchać będziecie, albo... was do trzystu dyabłów porzucę na pastwę losu...
— Ale cicho, kiedy podstarości mówi — poczęto szeptać.
Doktór stał tymczasem z postronkiem na szyi, dwóch ludzi trzymało sznur, a kilku dusiło nieszczęśliwego Niemca, żeby się im z rąk nie wyrwał.
Wrzawa powoli zmieniła się w szmer i ciszę uroczystą.
— Panowie bracia, za tłumoczki i w drogę — mówił półgłosem podstarości. — Niema tu czego popasać! Tamci dziś mają rasztag, popiło się bestyjstwo i śpi, jak bydlę... Ja znam tu chody i przechody wszystkie, szyją wyjdziemy na staw... brzegowinami stawu między trzciną dosuniemy się do lasu... w gąszcze. W puszczy dalej i dyabeł nas nie znajdzie, a oni tu wiekować nie będą.
— Święte słowa pana podstarościego — odezwał się inny — ale doktora tymczasem powiesić nie zawadzi... Zawsze to ich sługa... na co to ma chodzić po świecie...
— A po co darmo ręce walać? — rzekł inny.
— To go puścisz — spytał zapamiętały ów, który haka koniecznie chciał próbować.
— Ale ba! już mi tylko dajcie zrobić, co myślę, a wszyscy będziecie kontenci.
Doktór z nową trwogą spostrzegł, że ludzie otaczający go, śmiejąc się, coś szeptali. Jeden zaraz zdarł mu futro z ramion, a drugi sznurem począł ręce i nogi krępować. Chciał krzyczeć, ale mu zatknięto usta i przymocowano postronkiem do nich chustę, W oczach zrobiło mu się ciemno, napróżno wyrwać się usiłował... zachwiały mu się nogi ściśnięte i padł. Kilku ludzi podniosło go z ziemi i pociągnęło ku trupom. Tu położono go w rzędzie z innymi razem tak, że się opierał o jednego z nieboszczyków, a cała ta kupa ludzi co prędzej poczęła się wybierać do drogi.
Wybór nie mógł trwać długo, bo żaden z nich nic nie miał, oprócz małego węzełka. Pośpiesznie obwiązywali się, obuwali, a podstarości stał, oczekując na nich ze świeczką w ręku. Doktór patrzał, jak się zgromadzili, jak zabrali świece. Kilku przyszło przyklęknąć przy trzech trupach, których zostawiali z nim w podziemiu, wszyscy prawie całowali, żegnając, nieboszczyków... niejeden zapłakał...
Na związanego Müllera nikt i nie spojrzał już nawet. W głębi lochu nizkie drzwi uchylił podstarości, zimny ciąg wiatru przebiegł po podziemiu... światła się oddaliły i gdy ostatnie z nich znikło we drzwiach z ostatnim wychodzącym, który je silnie za sobą zatrzasnął, doktór znalazł się wśród najgłębszych ciemności, w towarzystwie trzech trupów, z nadzieją, że sam wkrótce z głodu, chłodu i trwogi życia dokona.
Gdyby był mógł krzyczeć przynajmniej, ale zawiązane silnie usta nie dozwalały mu ani pisnąć...
A któżby go zresztą w tem pustem podziemiu usłyszał?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.