Biały książę/Tom I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biały książę |
Podtytuł | Czasy Ludwika Węgierskiego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Już z pierwszego zakroju rozmowy Mruk się domyśleć mógł łatwo, między jakimi ludźmi był i jaki tu duch powiewał.
Jak u wojewody Dobiesława, wśród Ludwikowych i Elżbiety dworaków i ulubieńców ciasno mu było i duszno — tak tu uczuł się między swemi.
Nie sięgał on tak daleko myślami, żeby aż możliwość pozbycia się Węgrów przypuszczał, ale mu z nimi źle było i srom czuł, że oni tu panować przychodzili, i żal mu było, że już skarbiec królewski dostał się w ich ręce, a nawet mówiono, że korony z sobą do Budy wywiezie Ludwik, bojąc się, aby mu niemi innego króla nie ukoronowano, gdy zejdzie z oczów.
Przy kubkach zaraz gwarzyć poczęto.
Dersław na ławie siadł i w boki się podparł.
— Ja przy swem stoję — rzekł. — Nieboszczyk król pan był złoty, serdeczny, prawy ojciec nasz, Panie Boże mu daj chwałę wieczną, ale że w końcu pobłądził, to pewno.
Wiele uczynił dla korony tej, bo któż nad niego więcej? aliści miał ją dożywotnią w opiece, i nią, jak suknią, rozporządzać nie mógł... Dokuczała mu siostra, aby ją synowi jej dał, nie dali spokoju, osaczali, męczyli, puścił ją na Węgry...
Ależ nie on ostatnim Piastem był, a korona to Piastowska... Łoktkowe państwo nie było... Piastów było... Toćbym wolał Mazura na pana, choć szepleni, wolałbym którego ze Slązaków, wolałbym Kaźka, wnuka nieboszczyka, którego on sam wychował, wolał Władysława Opolczyka, niż tego Węgra, Francuza, któremu my śmierdzim i on nam...
— O! o! o! — odezwał się ktoś z kąta głosem grubym — tylko nie Opolczyka, Niemiec jest, choć Piast, Niemiec, jak Szlązcy... Już się to przekabaciło zupełnie...
— Pan rozumny — wtrącił ktoś.
— Ale rozum ma nie nasz — rzekł Przedpełk. — Gadajcie, co chcecie, rozum nie jeden jest, co mi po niemieckim rozumie?
— Kaźko — przerwał stary Oswald — serdeczne chłopię, ale wątłe, ja go znam. Do wszystkiegoby się rwał, a przy niczem nie ustoi.
— Co tu gadać o tych Piastach — wtrącił Wyszota z Kórnika — ja wam powiem jedno. Opolczyk z Ludwikiem będzie trzymał, to jedna wiara, gdyby mu dawać koronę, nie zechce. Woli spokojne księztwo, a walka długa nie jego rzecz. Kaźko też byle Dobrzyń miał, tego mu dosyć i nawykł Elżbietę i Ludwika szanować...
Mazur, choćby Litwę do siebie ściągnąwszy, mógł się ważyć, nie zechce, boby go Krzyżakami nastraszono, a Węgryby mu Mazowsze jego plądrowali, o które stoi.
Dla mnie jeden jest tylko, coby go można wziąć i poszedłby...
Wszyscy nań spojrzeli.
— Kto? kto? — poczęli pytać.
— I Piast, i bliski, i taki człek, co nic do stracenia nie ma. Taki pójdzie najłatwiej, gdy mu lada nadzieja zaświeci.
— Któż? — zaczęto naglić.
Wyszota, dał im czekać i odgadywać, głowę tarł, nie pilno mu było odkryć, o kim myślał. Wreszcie zamruczał.
— Ano, Biały, Gniewkowski!
Dersław ręką zamachnął szeroko.
— Toć go postrzygli, mnich jest, co nam po nim! — zawołał.
— Mnich! jakby to Kaźmirz też mnichem nie był... Papież go ze ślubów zwolni dla korony.
Milczano trochę.
— Kto z was Białego lepiej znał? — mruknął, zwracając się ku starym Dersław.
— Jakbyś nie wiedział — odparł Moszczyc — żem ja u niego kasztelanem był, a Oswald (wskazał na siedzącego obok) też mu urzędował.
Nie tak ci to stare dzieje, lat parę dziesiątków... Nikt go od nas lepiej nie zna...
Milczano słuchając, a stary Moszczyc, jakby chciał się namyślić, co dalej powie, kubka nachylił i powoli wino z niego ssał po kropelce.
— O tym Białym książątku — zaczął tymczasem Dersław — tak różne wieści chodziły, tyle o nim prawiono, że nie wiedzieć, czemu wierzyć. Z wszystkiego, com słyszał, on mi się nie wydaje lepszym od drugich.
— Ani lepszy, ani może gorszy od innych — przerwał stary Moszczyc — ale do żadnego innego niepodobny; kto wie, coby z niego było, gdyby mu siłę dać, i gdyby nad nim słonko zaświeciło. Z człowiekiem, bracie, jak z drzewem, może być kołkiem w płocie i osadą chorągwi...
Dersław głową potwierdził i uśmiechnął się.
— Tak, prawdaby to była, gdyby człowiek klocem był, a nie bożem stworzeniem, które ma przecię wolę i rozumu trochę. Ale no, kiedy go znacie, prawcie nam, co on za jeden ten Biały, dobrze to wiedzieć na wszelki raz.
Wszyscy się obejrzeli na Moszczyca, który, splunąwszy, mówić się gotował.
— To przecież wiecie — odezwał się — że dziad jego, Ziemomysł, był Łoktka rodzonym bratem, ale brat w brata nie wszyscy do siebie podobni. Siedział spokojnie na małym Gniewkowie i mało o nim słychać było. Synów miał trzech, którzy się jego spuścizną, Bydgoszczą, Gniewkowem i Inowrocławiem podzielili, ale dwu zmarło bezdzietnych, a Kaźmirz tylko Gniewkowski dwoje, syna tego, od włosów nazwanego Białym, i córkę, którą wydali za Bośniackiego króla, zostawił. Teraz tej Elżbiety córkę, a siostrzenicę jego, wziął ten niby nasz król Ludwik.
Biały z początku na swoim dziale siedział.
— Wyście mu wówczas kasztelanowali — dodał Dersław.
— Tak ci było — uśmiechnął się Moszczyc — bo, choć księztwo niewielkie dzierżał, ale dwór mieć chciał liczny i nie gorszy, jak drudzy. Jam był kasztelanem, byli i podkomorzowie, i marszałek, i podczaszowie, i kanclerz, i wszystkie urzędy i dostojeństwa. Siostra została królową, brat też wysoko patrzał. Naturę miał dziwną... Jakby dwóch ludzi w sobie nosił. Podczas bywał spokojny, cichy, gnuśny niemal, niepragnący nic, obojętny... Robili koło niego co chcieli, słowa nie rzekł. Nagle przychodziło coś nań, jakby go owad zły pokąsał. Budził się z tego zaspania, rwał, targał, byle czem jątrzył, z całego świata nie rad był, narzekał i życie sobie zbrzydzał.
Narzucawszy się tak, nakrzyczawszy, napadło go nabożeństwo, skrucha, żal, łzy, zwątpienie, obrzydzenie świata i ludzi...
Potrwało to czas jakiś, wracał do życia, więc gotuj łowy, dostawaj psów, zbieraj ludzi; dzień i noc w lesie, aż sił zabrakło. Bywał wesół i potrzebował koło siebie ochoczych, to znowu smutny, jak noc, i w komorze się zamykał.
Na dworze jednego dnia ksiądz miał pierwsze miejsce, potem łowczy, nareszcie lada błazen, który go śmieszył. Widziałem go w takim gniewie, że oszczepem za ludźmi rzucał, to znów dobrym, choć do rany przyłożyć.
Za młodu uczył się dosyć, i mówiono, że umiał tyle, co ksiądz. Sam sobie z pargaminów czytał, lektora nie potrzebując. Po polsku mówił, po niemiecku, bodaj po łacinie i po włosku.
Wszystko było w nim, bo i twarz i postać miał piękną, tylko — statku nie było. Prawdę rzec, grała w nim wielka krew, wielka pycha, wielkie żądze, których uspokoić czem nie było. Los go, drażniąc, takim uczynił.
Gdy go ożenili wreszcie, myśleliśmy, że uspokoi się, gniazdo uściele i siedzieć na niem będzie, nie pragnąc więcej.
Żonę wziął młodziuchną, śliczną, wesołą jak dziecię, a że się oboje miłowali, zdało się, iż raj z nią przyszedł.
Włodek się zmienił, stał dobrym, i przy jej krosnach i kądzieli ustawicznie siedział. Śpiewała mu, słuchał, opowiadała, radował się każdemu słowu, przepadał za nią...
Za próg dworu od niej odejść ni odjechać nie chciał, że go już, aby męzkich zabaw nie zapomniał, prawie wypędzać musiała.
Jak we wszystkiem gwałtownym był, tak i w kochaniu tem, a myśmy tylko cicho szeptali.
— Daj Boże, aby mu się i to nie przejadło.
Księżna, jak piękna i świeża, tak bardzo wątła była. Kto wie, z czego wkrótce zaczęła blednąć i słabieć. Przestraszony książę słał do Krakowa po mistrza Mateusza, ściągnął drugiego od Brandeburskiego księcia... Dali jej ziele jakieś pić...
Tymczasem coraz było gorzej a gorzej. Miłość męża jeszcze rosła, ona też żyć i miłować go chciała, ano, przeciw woli Bożej ani lekarze, ni modlitwy nie pomogą...
Zwiędło nieboraczątko, jak zwarzony kwiat... umarła.
Książe, z żalu niepomiernego, prawie oszalał. Przystąpić doń, słowa rzec nie było można, przytomności zbył. Baliśmy się, aby sobie złego czego nie uczynił.
Posłano cichaczem po Alberta, księcia Strzeleckiego, ojca nieboszczki, przybył on, ale ani ten, ni żaden człowiek, mocy nad nim nie miał.
Po pogrzebie przywdział szaty żałobne, zamknął się, począł modlić, księżmi otoczył. Nic mu już nie było w smak, mówił, że życie zbrzydło, począł prawić, że dla niego tylko klasztor został i cela mnisza.
My, cośmy go z dawna znali, wiedzieliśmy, że się to jeszcze z czasem wszystko odmienić może.
Tak się i stało.
Wszyscy żal nad nim mieli. Był mu przyjacielem zdawna, i od niego ulubionym, Bodcza, starosta w Drdzeniu, człek już nie młody, który synów kilku i jedną młodziuchną córkę miał.
Widząc go tak śmiercią żony nieszczęśliwym, począł Bodcza do niego dojeżdżać, to sam, to z synami, aby go rozerwać i pocieszyć.
Ciągnęli go z sobą, prawie gwałtem, na łowy, na turnieje różne, zapraszali do Drdzenia, gdzie czasem po dwa i trzy dni utrzymać go umieli[1]
Córeczka też, Bodczanka, młode dziewczę, piękne bardzo, wychodziło doń, gdy u stołu siedzieli, posługiwała, śpiewała, szczebiotała.
Książę, choć po żonie rozpaczał, a na niewiasty ani spojrzeć nie mógł, dla wielkiej boleści wspomnienia tej, którą utracił, przecie Bodczanki Frydy owej pieśniom się przysłuchiwał rad, płakał słuchając, mówiono, że jej pierścień darował, a ludzie szeptali, iż dziewcze się w nim więcej rozmiłowało, niż było potrzeba. Bo książę pono ani myślał o niej.
Ale że mu w Drdzeniu było lepiej niż w Gniewkowie, bo tam o swej stracie zapominał, dawał się do nich wyciągać.
Myśmy prorokowali wówczas, aby bodaj dziewki staroście nie wziął.
Tymczasem się inaczej stało. Poszedł zatarg o lasy nadgraniczne. Chciano mu je oderznąć, aktami dowodząc, że do księztwa nie należały.
Sporu to nie było warte, bo lasu miał dosyć i na drzewo, i do łowów, a mało o to zdał się dbać. Lecz pod złą godzinę ktoś mu podszepnął, że Staszko Kiwała, sędzia kujawski, granicę samowolnie na sosnach zarębywać każe.
Książę, usłyszawszy to, rzucił się jak rażony. Konia począł wołać, oszczep pochwycił, ludziom kazano wszystkim się zbierać i na granicę.
Gdyśmy zobaczyli, jak wyruszał z podwórca, koniowi ostrogi w boki wraziwszy, prosiliśmy Pana Boga, aby sędziego gdzie nie napotkał, a właśnie Kiwała z Kaliszanami w istocie sosny znaczył i kopce sypał.
Puścił się nań, zobaczywszy go, książę, łając odrazu i bezczeszcząc. Kiwała, jak był mocen swem prawem, nie ustąpił. Odparł księciu, że on tu króla osobę na sobie ma.
A ten, nie czekając, oszczep podniosłszy, cisnął i w samą pierś go trafiwszy, w miejscu trupem położył.
Dopiero, gdy krew trysnęła, a martwy padł i ludzie, co z nim byli, uchodzić zaczęli, książę osłupiał i poznał, że źle uczynił.
Zawrócił konia, o granicę już nie dbając, i pół żyw, na siodle ledwie mogąc usiedzieć, do Gniewkowa powrócił.
Położyli go do łóżka.
Kazał księży zwołać i nieustanne msze za duszę Kiwały odprawiać.
Tymczasem do Krakowa doniesiono, co się stało, wdowa Staszka pojechała ze łzami do króla, wojewoda Kaliski zawziął się. Król pozwać kazał księcia przed się, a groźno.
Chciał Włodek zrazu jechać, zerwał się, potem został. Dzień i noc po izbie tłukł się, sam do siebie gadając, to na ławę padłszy, to na łoże, to w kącie mrucząc, to okna odsuwając, aby powietrza wpuścić, to ognia paląc.
Naostatek kapelana, który u niego kanclerzem był razem, księdza Jeremę zawoławszy, z listem go do króla Kaźmirza odprawił, nagle się uspokoiwszy. Z czem pojechał, nie wiedział nikt, bo Jeremie pod przysięgą nakazał słowem się nie zdradzić nikomu.
Dosyć prędko powrócił posłany, aż tu wieść gruchnęła, której z razu nikt wierzyć nie chciał, że książę swoją dzielnicę królowi za kilka tysięcy grzywien sprzedawszy, sam rzuca na zawsze kraj i do ziemi świętej iść chce, a potem bodaj do klasztoru.
Popłoch się stał, nikt wierzyć nie chciał, ano prawda była.
Natychmiast poczęto do drogi wszystko sposobić, sprzedawać ruchomości, inne książę rozdawać począł, koni siła i sprzętu Bodczy do Drdzenia posłał.
A tak mu Gniewków i nas pilno opuścić było, że najmniejsza zwłoka do szału go drażniła i gniew wywoływała. Dzień i noc gotowano konie i ludzi, choć wiele ich z sobą nie brał, bo kosztu chciał uniknąć. Czterech młodych dworzan i mało co więcej pachołków od koni, było mu na teraz dosyć.
Suknię sobie pielgrzymią czarną, z krzyżem na piersi dał szyć. Na piersi też krzyż wziął i na hełm, i tak obdarzywszy niektórych, drugich, jakby znać nie chcąc, w świat pociągnął. Tu się dopiero wydało, jak owa Fryda z Drdzenia rozmiłowana w nim była, bo gdy już w podróż wyruszywszy do Bodczy zajechał, a żegnali go, powiadali, że padła, jak nieżywa.
Ale o tem pono Biały nie wiedział, bo go inni obstąpili, a rodzina dziewczynę zakryła, sromając się tej miłości jej.
Tu Moszczyc spoczął trochę, winem usta odwilżył i po chwili westchnąwszy, ciągnął dalej.
— Co się z nim potem działo, tylkośmy od ludzi wiedzieli i to nie rychło. W początku jako w wodę był wpadł; dopiero gdy z ziemi świętej wrócił, Kaczka Jurek, który z nim aż tam był, odprawiony do domu się przywlókł i począł rozpowiadać, ile utrapienia doznał, niewygód różnych, niebezpieczeństw, i jak, za łaską Bożą, cudem się dostał napowrót, gdy już nigdy widzieć się swoich nie spodziewał.
Książę wprost naówczas przez niemieckie ziemie, aż do na morzu zbudowanego miasta Winedżii dojechał, o którym Kaczka cuda opowiadał, iż tam domy w wodzie stoją, a ludzie, zamiast wozów i koni, czółen używają kirem obitych. Ztąd, na statek wielki siadłszy, na morze się puścili, których burza sroga miotała długi czas, tak, że tylko śmierci już wyglądali, gdy cudem jednego złego czarownika, który na okręcie był i wszystkiego stał się przyczyną, wyrzuciwszy w morze, wnet się ono uspokoiło i na ląd dostali.
Jako potem po tej ziemi świętej o wielkim głodzie i skwarze, często garścią mąki, figami i suchemi owocami żyjąc tylko, na osłach, wielbłądach i pieszo całą pielgrzymkę odbywali, grób Zbawiciela, i kolebkę i wszystkie miejsca święte pobożnie zwiedzając, cało wyszli, choć ich rozbójnicy ścigali, i choroby z wody tamtejszej i upałów trapiły, ani spamiętam dziś...
Dosyć, że książe, napowrót statku dostawszy, znowu do owego miasta w morzu przybył i ztamtąd na cesarski dwór do Wiednia ciągnął.
Kaczka powiadał, że niepewien był jeszcze, co z sobą uczyni. Jednego dnia się do klasztoru wybierał, drugiego rycerskie rzemiosło przekładał. Z księżmi obcując, ich obyczaj przybierał, trafiwszy na ludzi wojennego rzemiosła do nich się garnął. A że na dworze cesarskim tak jak powinowatym był, spodziewał się tu może wielkiego losu. Zawiodły go pono nadzieje, gdyż rychło się na nim poznano, że jak serca wielkiego był, dumy znacznej, tak statku żadnego.
Przechyliła się jakoś waga ku rycerskiej sprawie.
Może też szukając, co lepszego dlań było, w krzyżackim zakonie razem i mniszy habit i orężne rzemiosło myślał znaleść.
A że podówczas właśnie z całego świata ochotnicy się zbierali do Malborgu, na wyprawę przeciwko Litwie, posłyszeliśmy nagle, że i nasz książę tu przybywa.
Kaczka, dowiedziawszy się o nim, nie strzymał, i że go miłował bardzo, choć zobaczyć pragnąc, pociągnął do niego.
Było to właśnie jakoś po tem, gdy Kiejstut napadł na Angerburg i grodek dobył, a okolice spustoszył strasznie. Chcieli Krzyżacy odwetu, a że gości im naściągało dosyć, bo nawet z za morza z Anglii jeden znaczny przybył, puścili się na Ejragołę i Pastów, gdzie i książę był z nimi.
Wiadomo, jaka to ta wojna Litwy z Krzyżakami, gdzie nigdy prawie do boju nie przychodzi. Wpadnie Litwin na krzyżackie ziemie, spali, zniszczy, zabierze ludu i ujdzie; pójdą w odwet Krzyżacy toż czyniąc...
Tak i tym razem było.
Ledwie książę zwycięzko wrócił z tymi Anglikami, a może zamyślał do zakonu wstępować, bo pono się już o to z mistrzem układał, gdy wieść przyszła do Malborgu, że Kiejstut z Olgerdem i Patrykiem, mszcząc się za Ejragołę, około Ragnedy ogniem i mieczem przeszli, a pochwyciwszy jednego rycerza Krzyżaka, podobno Hensla z Neuensztejnu, jako stał we zbroi, na koniu bogom swoim na ofiarę go żywcem spalili...
Dopieroż książę, gdy się o tem dowiedział, myśleć począł, że na podobną śmierć narażać się nie było rozumne dla cudzej sprawy.
Krzyżacy go też bardzo pono nie trzymali za poły, bo, oprócz książęcego imienia, mało co im z sobą mógł przynieść. I tak znowu nasz książę od Krzyżaków ruszył w świat.
— Trudno mu snać miejsca zagrzać! — szepnął Dersław.
— A nie bardzo się temu i dziwić — dodał Moszczyc — że Krzyżaków nie pokochał. Jechał pono do Awenjonu do papieża, od niego się tam czegoś spodziewając. Tu go też nie przyjęto, jako pragnął. Znużywszy się, z namowy mnichów Cystersów, do któregoś ich klasztoru udawszy się, do zakonu ich wstąpił.
— Myśmy bo słyszeli, że Benedyktynem został — odparł Dersław — choć między szarą a czarną suknią różnica nie wielka.
— A no poczekajcie — rozśmiał się Moszczyc — i do Benedyktynów trafiemy.
Drudzy milczeli, potrząsając głowami; losy te księcia, na którym nadzieje jakieś zdawano się pokładać, niebardzo się podobały tym, co mu dobrze życzyli.
— Co za dziw, że u Cystersów nie strzymał — wtrącił Przedpełk — zakon bardzo surowy, a ludzie nie względni. Przecie dla takiego, jak on, winni byli coś uczynić.
— Nie wiem, jak do tego przyszło — mruknął Moszczyc — ale pono siódmego miesiąca książę z klasztoru, w którym już pierwsze był złożył śluby, uszedł do Benedyktynów do Dyżonu, gdzie go, już nowy habit czarny przywdziewającego, napędzili Cystersi w kościele, gdy przysięgę miał składać.
Słyszałem, że się wielki spór wszczął, niemal przy ołtarzu, bo Cystersi gwałtem zbiega odbierać chcieli, a Benedyktyni go bronili.
Mnichy się skłócili, ale ci, co na swoim gruncie byli, a liczniejsi, zwyciężyli, i książę u św. Benedykta po dziś dzień pozostał.
Gdy Moszczyc dokończył, milczenie panowało długie. Dersław dziwnie głową potrząsał.
— Nie wiem — rzekł wreszcie — czy na biednego, skołatanego tylu wypadkami, zniechęconego do życia, liczyć nam co można. Mnich nie mnich, juściby go nam papież oddał, gdyby pięknie poprosić, ale co nam po takim człowieku!
— Nie mówcie tak — gorąco wyrwał się Przedpełk ze Staszowa — właśnie człowiek, jak on, najlepszy dla nas, bo nam wszystko winien będzie. Po świecie się kręcił, prawda, miejsca nie zagrzewał, bo mu nigdzie los nie dopisał. Cóż miał czynić?
Stefan z Trląga w tąż począł.
— Mężny jest, to wszyscy świadczą. Krew piastowska w nim. Czego więcej chcecie?
— A no — rzekł Dersław — przy krwi tej jabym i głowy chciał piastowskiej... Wiem ci, że o innego Piasta trudno, alebym już Kaźka wolał.
Drudzy się podnieśli i zakrzyczeli.
— Temu złote góry dawajcie, to go nie zwabicie... Ujął go już Ludwik, jego on jest, a o koronie ani myśli...
— I nie ma drugiego krom tego — dokończył Przedpełk.
Zadumał się Dersław.
— Czasu dosyć — rzekł — dziś się to ogaduje tylko, a stanowić zawcześnie. Na Ludwika się porwać z lada kim i lada czem trudno.
— Wątpię — ozwał się po raz pierwszy, ale gorąco, milczący dotąd i słuchający z uwagą Lasota Nałęcz. — Wątpię ja, abyśmy z królem Ludwikiem, a on z nami do ładu przyszedł.
Pan dla Węgrów, dla Dalmatów i Włochów może taki, jakiego im potrzeba, a nam się nie zdał na nic...
Zobaczycie...
— I my tak sądzimy — zwracając się ku mówiącemu, odezwał Przedpełk. — My, co nas jest Wielkopolan, tego Małopolskiego, krakowskiego króla nie chcemy.
A gdy my poczniemy, to i Małopolanie się opatrzą...
Króla nam trzeba, coby u nas mieszkał, z nami żył i nas rozumiał. Ten niechaj sobie do Włoch ciągnie, aby mu cieplej było... my innego, w kożuchu sobie wyszukamy, co mu też nasze kożuchy śmierdzieć nie będą!
Gwar się stał i śmiechy.
— Ino poczekajmy, a rozpatrzmy się — powtórzył Dersław. — Tego czy innego, wybierzemy, a kogoś mieć musimy, i takiego, żebyśmy go już mieniać nie potrzebowali!
Poczęli tedy drudzy z miejsc powstawać, żegnać się i wychodzić, a Lasota wkrótce sam na sam z Dersławem na górze pozostał.