Biały książę/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biały książę |
Podtytuł | Czasy Ludwika Węgierskiego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W Wielkiej Wsi Dersławowej, lasami dokoła otoczonej, a ponad jeziorem rybnym osiadłej, pokój panował szczęśliwy, który ona winna była temu, że ją samo położenie broniło. Szlaki uczęszczane zdala szły od niej, otaczające puszcze mokre dostęp trudnym czyniły; i nawet czasu rozruchów i najazdów, które się w Wielkopolsce zagnieździły, Wielka Wieś bezpieczna była. Nie lada też kupą ważyć się na nią mógł napastnik, bo sioło było ludne, ludność zaś mężna i takiego ducha, że jej ku obronie wołać nie było potrzeba. Dwa czy trzy przysiółki, Wolka[1] Złota, Wólka Nabrzeżna i Koleśnicy, tak dokoła były rozłożone, że uchowaj Boże najazdu, stały na straży, minąć ich nie mógł nikt, a ludzie znanemi ścieżynami zaraz mogli znać dać i na gwałt uderzyć.
W ostatecznym razie stare grodzisko obszerne, wałem osypane, bronić się mogło i zawrzeć w sobie niemało ludzi.
Na grodzisku stał i kościołek pod jego obroną i szop siła było, do których się schronić z dobytkiem mogli wieśniacy.
Dersław mieszkał w domu starym, poprawionym i przebudowanym, który bardzo dziwnie wyglądał, jak czasem grzyby na drzewie, gdy w kupę urosną ściśnięte. Dachów, daszków, sieni, przejść, podsieni różnych, wyżek, ścian nierównych wyższych i niższych, okien małych i wielkich, sterczących dymników, nie naliczyć tam było. Do niektórych mieszkań dostawało się po drabinach, do innych trudno było zgadnąć kędy ludzie włazili. Z jednej strony stara i już rozeschła, a świecąca szparami przyparta była wieża drewniana, która pono jeszcze za jakiejś wojny i niebezpieczeństwa wzniesiona została, a teraz w niej baby mokre chusty wieszały, gdy słota była na dworze.
Na takich wygodach, jakich owe czasy wymagały, nie zbywało tu. Był i ład w domu, lecz dla oka nikt starej kleci przybierać nie myślał.
Poczerniała od deszczów, okopcona od dymów, gdzieniegdzie w ziemię zapadająca, ze ścianami skoszonemi i popodpieranemi, jużby może nowemu pokaźniejszemu domostwu miejsca musiała ustąpić, gdyby Dersław, który ją taką po ojcu wziął, a bardzo był do niej przywiązany, nie obronił i nie uchował. Syn jego, Wierusz, gwałtem chciał nowy dwór stawić, Dersław się uparł i na tem stanął, póki on żyw i dom stać będzie, ani go da palcem tchnąć. Wierusz, który gospodarował ojcu i zastępował go, musiał się do woli tej zastosować.
Jak ten dom, tak i mienie Dersławowe, nie narzucało się oczom. Dostatek był wszędzie, który nikogo zazdrosnym nie mógł uczynić. Po komorach i zakomórkach pełno było wszystkiego, ale o tem mało kto wiedział.
Dersławowa żona Jagna, która też z Nałęczów domu była, niewiasta spokojna, jako cień chodziła za mężem, który do niej przywiązany był, powolny dla niej, ale swą powagą czasem czuć dawał, trzymając, iż niewiastom rządzić i prowadzić się dawać nie należało.
Oprócz syna Wierusza, mieli córkę Dersławowie, zwaną Piotruszą, dziewczę, które się w matkę wdało, ciche było, łagodne, a skromne.
Może dla tego, że ani ona się ze swoją pięknością pochlubić nie umiała, ani ojciec z dostatkiem; Piotrusza już dwadzieścia lat liczyła, a nikt się o nią nie starał i w domu siedziała.
Wiedziała o niej młodzież, ale młodym blask i rozgłos milsze nad wszystko; a Piotrusza nie słynęła niczem, tylko tem, że matce była prawą ręką, a ojcu dzieckiem najmilszem.
Dersławowi i Jagnie pozbyć się córki z domu cale nie było pilno. Wierusz też, że żonaty nie był, siostrę w domu rad widział.
Gdy stary Nałęcz do Wielkiej Wsi z sobą Lasotę zabierał, może mu na myśl to przyszło, że córce męża prowadzi — może niekoniecznie rad był ją zaswatać niemajętnemu i na dworactwie nawykłemu do lepszego życia powinowatemu — lecz potrzebował go, nie miał gdzie osadzić, i mimo obawy, wiózł z sobą.
Po drodze tylko w rozmowie przebąknął stary, że dla córki ma już upatrzonego człeka, aby Lasota bardzo się do niej nie zbliżał.
A chociaż tak nie było, z kłamstwa się rozgrzeszył ojciec dla bezpieczeństwa dziecka swego. Słynął bo dwór Kaźmirzów, jak pan jego, ze swawolnego obyczaju... Lecz Lasota młodzieńcze szały zostawił już był za sobą i o niewiastach myślał mało, teraz zaś o sobie musiał, bo nie wiedział jeszcze co pocznie.
Do Wielkiej Wsi przybywszy, stary się zaraz zajął z synem pomieszczeniem Lasoty. Dano mu izbę osobną, która od tyłów wnijście miała, sień własną i komory, stajnie dla koni, pomieszkanie dla służby — i Wierusz, który podobny był do ojca, przyjął go jak brata.
Rad był temu towarzyszowi, który mógł mu o dworze i o krajach, jakie z Kaźmirzem zwiedzał, albo do których przez niego posyłanym bywał z innymi, opowiadać.
Nawykłemu do życia na Wawelu, gdzie zawsze bywało gwarno i tłumno, zkąd też trzy kroki tylko było do ożywionego miasta, Lasota Wielką Wieś znajdował pustą i głuchą, lecz miło mu tu było wypocząć i młode lata na wsi spędzone sobie przypomnąć.
Dersław zaś ciągle mu powtarzał, że go tu nie uwięzi na wieki, i że będzzie[2] miał co do czynienia...
Oprócz starego gospodarza, jego syna, żony i córki, a proboszcza, który na grodzisku mieszkał i gościem był codziennym, mało tu kogo widywano. Przecież różne wiadomości ze świata, od Poznania i Gniezna nadlatywały. Zawadzali ziemianie o Wielką Wieś, bywali księża u proboszcza, kmiecie z wsi i lasów sąsiednich także czasem plotkę przynieśli.
Postrzegł wprędce Lasota, jakie usposobienie było w kraju, bo wszystko, cokolwiek tu przyszło, co powtarzano, świadczyło o niechęci do Małopolan i króla. Takie tylko wieści powtarzano chętnie, które im dogadzały...
Dowiedzieli się tu wprędce, że Przedysław z Gołuchowa, który miał wielkorządy, już został podkopany i na jego miejsce Krakowianina obiecywano, co ogromnie umysły wzburzało.
— Niech sprobują nam tu nasłać obcego — mówił Dersław — a zobaczą, czy długo u nas wytrzyma! Wykurzymy go... choćby najlepszym był, bo w swej ziemi cudzym ludziom rządzić nie damy. Wielkopolan dosyć jest, i z nich człeka wybrać powinni...
Innego dnia przyszła wiadomość, iż król Ludwik, korony zabrawszy z sobą, do Budy odjechał, a starą matkę swą na Krakowie zostawił. Ta zaś jak rządziła — nie mówiono. Śmiano się i ramionami poruszano...
Domyślał się każdy łatwo, że nie jej rządy, ale gładkich ulubieńców nastąpić muszą...
Kilka razy stary po język się wymykał to do Poznania, to do Gniezna, to do sąsiadów, którzy nad gościńcami siedzieli. Jednego zimowego wieczora gość się też zjawił.
Był to duchowny, lat średnich mężczyzna, w którym potomka rodu rycerskiego na pierwsze wejrzenie widać było, bo ramiona i piersi do zbroi miał raczej, niż pod rewerendę stworzone.
Powinowaty panu Dersławowi, bo do Nałęczów rodu należał, Jan z Czarnkowa, dosyć już wysokie zajmował stanowisko, bo podkanclerski urząd piastował. Sławny był też z nauki, z prawości i nieskazitelnego życia, ale krwi gorącej, porywczy, języka niepohamowanego, więcej miał nieprzyjaciół, niż druhów.
Gdy go z sań wysiadającego Dersław zobaczył, zdziwił się wielce, bo wiedział, że na próżne wędrówki czasu nie miał, nie rad się z Krakowa oddalał, a dla urzędu też nie mógł.
— Ojcze mój! a was tu co do nas przyniosło? — schylając się do ręki jego rzekł Dersław. Gościem mi jesteście najmilszym, lecz, Bóg świadek, niespodzianym.
Głosem grubym i mową gwałtowną odparł Janek z Czarnkowa.
— Ja sam, bracie mój, też się nie spodziewałem was nawiedzić... Cóż chcesz? takie czasy nastały, że ci, przed którymi uciekano niegdy, dziś uciekać muszą...
Proszę was o schronienie na czas, bo mnie bodaj więzić chcą! Ale...
Dersław osłupiał.
— Żarty prawicie!
Weszli do izby.
— Ba, nie żarty — zawołał przybyły podkanclerzy — umiano tak chodzić około starej królowej, takiemi okładając potwarzami, że gdyby mnie suknia duchowna nie obroniła...
Zeszli się tymczasem wszyscy: Wierusz, Lasota, przyszła pokłonić się duchownemu Dersławowa Jagna, skupili się około gościa, którego przyjmowano serdecznie.
Ten, rozjątrzony i poruszony, ledwie gniew w sobie mógł utrzymać...
Poczęły się tedy opowiadania, pytania i okrzyki podziwienia...
Janko z Czarnkowa na przemiany lament podnosił wielki i boską pomstą groził...
— Na zgubę prowadzą królestwo, na upadek i rozerwanie... Niedołężnej babie dał król rządy, obsiedli ją pochlebcy, opanowali źli ludzie, więc dla nas starych sług miejsca nie ma i nietylko precz iść potrzeba, lecz życie chronić...
— Lecz cóż oni do was mieć mogli? co zarzucić? — pochwycił Dersław.
— Zmyślili co chcieli, by się pozbyć — wołał przybyły — nie o mnie idzie, ale o podkanclerstwo, by mi je wydrzeć, a dać je Zawiszy. Cóż ich kosztuje skłamać i potwarz cisnąć?
Zadali mi, żem po śmierci króla jakieś grzywny sobie przywłaszczył, zadają, że czarownicami się posługuję, że od żyda Lewka pierścień czarodziejski podarowany noszę... Czy ja wiem zresztą, co mi zarzucają? — rozśmiał się gorzko podkanclerzy.
Musiałem im z oczów znijść, więc póki nie spocznę nieco, u was pobędę, a potem do arcybiskupa ruszę...
Dersław ledwie uszom wierzyć chciał.
— To, co ze mną — dodał podkanclerzy — dzieje się z drugimi Przedysław ustąpić musiał.
— Komu? — podchwycił Dersław.
— Jednemu z tych, których twarz i obyczaj królowej się podobały — śmiejąc się mówił Janko. No, nie ma co się dziwić. Otto z Pilcy człowiek rycerski, nic mu zarzucić nie można, oprócz że dworuje, gdzie nie powinien...
Otto z Pilcy! Małopolanin! — zakrzyknął Dersław — na wielkorządach w Poznaniu. Znam go, wszędzieby dobry był, ale u nas nie usiedzi... nie damy się...
Raz począwszy gość, nieprzebraną wysypał mnogość jednych nad drugie osobliwszych nowin o przemianach, które stara królowa poczyniła. Dawnych urzędników oddalano, stanowiono nowych, Rożyce ojciec i syn, z niemi ksiądz Mikołaj z Kórnika i siła innych do królowej nikomu przystępu nie dając, swoich przyjaciół wszędzie podstawiali.
Janko z Czarnkowa malował starą, zdziecinniałą królowę z większym politowaniem, niż niechęcią, winę składając na tych, co ją okłamywali.
— Litwa napadła — mówił — to wiecie, myślicie, że wojsko przeciwko niej posłano? Dano pustoszyć aż po Łysą Górę, a doradzcy starej pani nauczyli ją, ażeby posłów wyprawiła do Kunigasów litewskich i — zagroziła im potęgą swojego syna!!
Litwini się z nich naśmieli, poszło tysiące ludzi w niewolę, tysiące domostw w perzynę, a królowa cytarzysty słucha, śpiewem się lubuje, pląsom przypatruje i słodkich słów słucha. Nie takiego nam króla było potrzeba! — westchnął Jan z Czarnkowa. Na pokaranie nasze dał nam tę piękną lalkę Pan Bóg, a serce się ściska na to, że dla nas on lalką jest, dla nas on niczem być nie chce, gdy u siebie na Węgrzech sławi się jako pan mądry, dobry i silny, więc nawet skardze naszej i boleści naszej nikt uwierzyć nie zechce...
— A my nie wierzymy — wtrącił Dersław — ażeby on gdziekolwiek mądrym być mógł i dobrym... Niechaj sobie zresztą Francuz ten Węgrom i Dalmatom i Włochom szczęśliwie panuje, a Piastowską dzielnicę Piastom odda.
Słuchając, ks. Jan podkanclerzy szeroką swą piersią westchnął i głową trząść począł.
— Kędyż się Piasty podziały! — począł jakby sam do siebie. Gdyby nawet możność była nowego pana wybierać i szukać, gdzie my go znajdziemy? Rozprysła się ta krew na drobne kropelki, na słabe poniki, a dziś nam po wielkim panu, co tyle lat nami rządził szczęśliwie, lada karłem się obejść, lada słabemu w ręce dać władzę nie można. Zły Ludwik, bo lekceważy nas, zła Elżbieta, bo starej babie zabawki w głowie i za słabą ma rękę, aby w niej wodze utrzymała, aliści najgorsze rządy te tem dobre, że się Polsce na kawały rozlecieć nie dadzą.
Dersław aż syknął, tak go ta obrona Ludwika zabolała.
— Ojcze mój! — zawołał — wybyście mieli na sobie ich niesprawiedliwości doświadczywszy, bronić?
— Bronię nie ich, ale całości naszej korony — rzekł Janko z Czarnkowa. Dajcie mi potężnego Piasta... ale takiego nie macie wy... na świecie go nie ma.
Dersław, choć nie rad się był zdradzać z tem, co sam i jego przyjaciele myśleli, przed poważnym duchownym, którego rozum cenił, taić się nie mógł.
— My inaczej myślimy — rzekł — przebaczcie ojcze mój, Małopolanie nas lekceważą, chcą nam prawa narzucać. Zaczęło się to za Kaźmirza, tego my nie ścierpimy. Może stać samo przez się Mazowsze, dla czegobyśmy też sobie pana nie poszukali?
Piasta znajdziemy...
— Pokażcie mi go — odpowiedział uśmiechając się podkanclerzy. Zdaje mi się, że na dworze wciąż przebywając, gdzie za nieboszczyka przewijali się i siedzieli wszyscy Piastowicze... znam ich najlepiej... Na małych udziałach zrośli i wielkiej sprawie nie podołają.
Dersław się poruszył mocno.
— Ojcze miłościwy — zawołał — czytaliście jużcić błogosławionego Kadłubka historyę, bo nas wszystkich na niej w szkołach uczono... Przecież gdy do korony pierwszego Piasta wzięli ludzie, małym był i rolą a pasieką jeno się parał... jednak z pomocą Bożą wielkie państwo przez niego urosło.
Janko z Czarnkowa uśmiechnął się.
— Stary mój — rzekł — widzę, że z waści nie lada dyalektyk, a no, posłuchaj mnie. Czasy były inne, świat prosty ludzi takichże wymagał, dziś nie to co po Popielach wziąć dziedzictwo.
Dersław mruczał nieprzekonany.
— Cóżbyście mieli przeciwko Mazowieckiemu Ziemowitowi?
— Ino to — rzekł Janko, iż gdybyście wy go chcieli, on was nie zechce. Odzyskał świeżo Płock, zbył się lenności, zostawiono go w pokoju, na Ludwika się nie porwie, dość ma doma roboty...
Nie nalegał gospodarz.
— Kaźka Szczecińskiego sam nieboszczyk król wychował — rzekł — pan jest możny i serca wielkiego...
— Ten też się nie porwie przeciw Ludwikowi — odparł Janko — ze Slązaków rozrodzonych żaden; Władysław Opolski jak i drudzy, zwłaszcza, że mu albo Ruś, lub inna dzielnica bez trudu się dostanie...
Dersław już miał się wydać z tem, o kim myślano w niedostatku innych — i wymienić Władysława Białego, lecz pomiarkował się, głowę spuścił i zamilkł.
Janko z Czarnkowa siedział smutny. Cały tak wieczór o różnych sprawach i ludziach mówiono i smutek się tylko ze słów sączył; nadziei polepszenia rychłego żaden z nich nie miał.
Wiedzieli wszyscy naokół, że Dersław nie chcąc niczemu przodować, nie przyznając się do kierownictwa żadnego, potajemnie najwięcej się około wielkopolskich spraw krzątał. Nie było więc dziwem, gdy we dwa dni po podkanclerzym, w kilka koni tylko, około południa zjawił się wojewoda kaliski, Przedysław z Gołuchowa, którego miano właśnie z wielkorządów wyrzucić dla Ottona z Pilcy.
Możny pan, mąż w sile wieku, znaczenia niemałego pomiędzy swoimi wojewoda kaliski, choć u dworu rad był łaski nie tracić, przecież wolał trzymać ze swymi i w ogólnych sprawach od nich się nie odłączał.
Temu zapewne winien był, że śmiało się o prawa Wielkopolski upomniawszy, aby ich nie zacierano i ziemi tej nie lekceważono, u króla począł być źle widzianym i u starej królowej. A że Kaźmirzowe sługi wszystkie podejrzewano i zamieniano, jego też ten los co innych miał spotkać.
Zsiadł z konia pan wojewoda i ze śniegu się otrząsał, mając z wychodzącym gospodarzem powitać, gdy po za nim spostrzegł Janka z Czarnkowa.
Zdumiał się nieco...
— Wiecie albo nie — odezwał się nogę ze strzemienia dobywając — co mnie spotkało?
Dersław głową potrząsł potakująco.
— Więc i tego się dorozumiecie, po com do was przybył. Szukam dobrej rady...
Wprowadzono go uroczyście do izby.... Dersław okazywał mu uszanowanie wielkie, może zbytnie nawet, lecz miał zwyczaj ten, że się lubił małym czynić, czując, iż nim nie był. Więc najlepsze siedzenie naprzeciw ognia dano panu wojewodzie, który, jakby wcale nie czuł tego, iż go z wielkorządów zrzucono i odebrano mu dostojeństwo i władzę, uśmiechał się wesoło.
— No, cóż wy na to? — odezwał się — będziemy mieli Małopolanina w Poznaniu!! Brak tego, aby mnie do Krakowa posłali z łaski swej, ale jabym tam nie pojechał... Otto z Pilcy godny człek, pan wielki, rycerskiego ducha; szkoda go zaprawdę, bo...
— Bo my go znać nie chcemy! — przerwał Dersław. Jeżeli jakie prawo jest, przy którym stać musimy, to te, ażeby nas obcymi ludźmi nie obsyłano... W Wielkopolsce tylko my do urzędów i rządów mamy prawo...
Przedysław ręce zmarzłe zagrzewał... Podano kubki na powitanie, Dersław nalewał, a nalewając szepnął.
— Trzeba nam się nie we dwu, ale w kupie naradzić, bo jest nad czem.
Spojrzeli sobie w oczy i wojewoda zmiarkował, że Janko z Czarnkowa musiał z gospodarzem nie całkiem jednej być myśli.
Porozumienie to milczące nie uszło oka podkanclerzego, który się domyślał, iż Wielkopolanie knuli może coś takiego, do czegoby mięszać się nie chciał. Wkrótce też pod pozorem, iż proboszcza nawiedzić chce, wyszedł z izby.
Sam na sam zostali z sobą wojewoda i stary Nałęcz.
— Ottona z Pilcy się zbyć, rzecz mała — rzekł Dersław otwarcie — mybyśmy radzi zbyć się i rządów starej baby i tego króla, który nas nie zna.
Przedysław nie dał po sobie poznać, by go to zbytnio zadziwiło, co usłyszał, milcząc czekał objaśnienia.
— Panie wojewodo — odezwał się Dersław — zjechać nam się potrzeba kędyś i pomyśleć o sobie...
Wielka Wieś niedogodna... dwór u mnie szczupły, a gdyby ludzie doń ciągnąć zaczęli, wpadłoby to w oczy.
W Poznaniu królowa stara swoich ma, co nas podsłuchają i doniosą.
— Dokądże myślicie się gromadzić? — spytał wojewoda nie sprzeciwiając się.
— Na nabożeństwo do Gniezna — rzekł Dersław — każdemu człeku jechać wolno, ani to kogo zadziwi, gdy się tam do starego arcybiskupa ziemian trochę ściągnie... Przybędziecie i wy?
— Kędy drudzy, tam i ja pewnie — odparł wojewoda. Naznaczcie dzień, ludzi słusznych zbierzcie, przyjadę i ja do Gniezna, tak jakom do was przybył... Albo Wielkopolska straci wszystkie starodawne prawa swe, lub dziś się o nie upomnieć musi...
To mówiąc, smutniej się nieco zadumał.
— Lecz co tu o prawach naszych mówić — dodał — i jak je szacować ma Ludwik, gdy dla dzieci tego króla, któremu państwo to winien, nie ma miłosierdzia i sprawiedliwym być nie chce...
Słyszeliście, że córki królowej Jadwidze odebrano, że je do Węgier zabierają, tak jak zabrano korony... i że jawnie głoszą, iż król z obawy, by o spadek po ojcu nie upomniały się kiedy, chce je ogłosić jako z nieprawego małżeństwa narodzone i nieprawe.
Dersław porwał się z siedzenia.
— Testament króla połamano! — zawołał — co za dziw, że na domiar z dziećmi się obejdą okrutnie... Świętego u nich nie ma nic... Lecz król Ludwik też czuć powinien, że się na tronie tym słabo trzyma... Syna mu Bóg nie dał, a na córki jego dziedzictwo nie spada. Zejdzie więc korona znowu do Piastów.. byleśmy zawczasu jej dziedzica opatrzyli.
Przedysław obejrzał się dokoła...
— Z siebie to mówisz? — zapytał.
— Z siebie, lecz wielu to samo powiada, jak i ja. O Piastach słychać wszędzie... do nich nas stara powinność ciągnie...
— Milczcież do czasu — palce na ustach kładąc odezwał się wojewoda. Gdy kto chce co skutecznie dokonać, nie powinien się zdradzać zawczasu, pilniejsza dziś rzecz tak Ottona z Pilcy przyjąć w Poznaniu, aby mu ochota odeszła nam się narzucać... Niech wraca dworować starej babie, razem z Zawiszą, Dobiesławem i innymi...
Nim wojewoda wyjechał z Wielkiej wsi[3], już Lasota ruszał z niej, opatrzony przez Dersława nauką, do których dworów zajechać ma i komu szepnąć, aby się do Gniezna gromadzono na Gromniczną...
Jankowi z Czarnkowa nie przyznali się dwaj spiskujący, co zamierzali...