<<< Dane tekstu >>>
Autor Celina Gładkowska
Tytuł Biedny Miro
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BIEDNY MIRO.


Miałem wtedy podobno lat dziewięć i byłem szczupłym, bladym, brzydkim dzieciakiem. Wiedziałem, że jestem bardzo brzydki, bo mi to po sto razy na dzień mówiła moja druga mama; powtarzały służące i niańka i zaczynała mówić nawet moja trzyletnia siostrzyczka, która się dopiero uczyła wymawiać rozmaite słowa i składać zdania. Powtarzał mi to również nauczyciel, nazywając często osłem w dodatku, i ubolewając nad przyszłością, gdy do mojej brzydoty przyłączy się nieuctwo i ociężałość. Ja też codzień prawie, myśląc o mojej smutnej przyszłości, zalewałem się gorzkiemi łzami, ale, mimo wytężanej uwagi, mimo najszczerszej chęci, nie mogłem nigdy zadowolnić pana nauczyciela.
Najwięcej jednak moję brzydotę i złe skłonności wyrzucał mi pan Henryk, kuzyn i serdeczny przyjaciel mojej drugiej mamy, który od jakiegoś czasu bywał u nas codziennym gościem; ja go się jak ognia bałem. Usłyszawszy dobrze znane kroki, chowałem się w najgłębszy, najciemniejszy kąt z całego domu. Z góry przekonany byłem, że gdy mu się nawinę na oczy, wujcio, jak kazano mi go nazywać, oburknie mnie, złaje, a nawet, gdy będzie w złym humorze, białą, wypieszczoną ręką boleśnie wytarga za uszy. Zdarzało się też, gdy niepotrzebnie znalazłem się na jego drodze, że elegancka, giętka laseczka wujcia spadała na moje dziecinne plecy...
Czyż nie miałem powodu ukrywać się przed nim?
— Jak ten chłopiec zawsze się dziczy — mawiała moja druga mama — wtedy, gdym się od herbaty wypraszał.
— Daj mu spokój, — mówił wtedy wujcio — gdy mam jego twarz przed oczami, nie mogę nic do ust włożyć...
Dziwną sprzeczność ze mną stanowiła moja trzyletnia siostrzyczka. Ja byłem brzydki, nieśmiały i dziki; ona ładna, śmiała i pewna siebie. Ja miałem zawsze nos i oczy od płaczu czerwone; ona zaś srebrnym śmiechem od rana do nocy się śmiała. To też za nią wszyscy szaleli i pieścili: mama, wujcio, niańka, służba, jednem słowem: wszyscy, odemnie zaś odwracano się ze wstrętem.
Ojca widywaliśmy rzadko. Był przedsiębiorcą i ciągle na roboty wyjeżdżał, wpadał na parę dni do Warszawy, cały dzień za interesami biegał i ledwie miał czas popieścić się z moją drugą mamą i z małą Janką. Ze mną nie pieścił się nigdy. Spytał nauczyciela: czy robię postępy, czy zdam egzamin, wypytał mamę o moje sprawowanie, a otrzymawszy zewsząd niekorzystną wiadomość, kiwał głową i smutnie odwracał się odemnie.
— Kara boska... — szeptał — a mnie serce się rwało.
Chciałem przyrzec poprawę, prosić ojca, aby mnie trochę popieścił, czasem zabrał z sobą na przejażdżkę, bo te moje spacery z nauczycielem tak szalenie były nudne! a Janka opowiadała cuda o przejażdżkach z tatusiem i mamusią; lecz cóż, kiedy nie miałem odwagi.
Dawniej, gdy moja prawdziwa mama żyła, miałem bardzo dużo zabawek. Ale z czasem jedne się połamały, drugie pozabierała Janka, inne mię bawić przestały. O tej porze jakoś nic już nie miałem, oprócz paru książeczek z powiastkami.
Miałem też jednę, jedyną istotę na świecie, która mnie całem sercem kochała. Był to duży, czarny terre-neuve ze ślicznemi łagodnemi oczami, z jedwabnym falującym się włosem, Miro zwany. Był to pies mojej prawdziwej mamy, jej wychowanek i ulubieniec. Rzecz dziwna! on jeden wolał mnie, niż moję siostrzyczkę, a nawet jej nie lubił zupełnie... Gdy mu przynosiła ciastka, nie chciał ich nawet skosztować, a z mojej ręki tak smacznie zjadał kawałek suchego chleba, od obiadu schowany! Nie chciał się też nigdy z nią bawić.
Nie ugryzł jej ani razu, ale gdy go zaczepiała, figlując i dokazując, Miro obojętnie zwijał się w kłębek na swym dywaniku, zamykał oczy i udawał, że śpi.
Mama chciała Jankę fotografować razem z Mirem.
Rzeczywiście ślicznie wyglądała nasza jasnowłosa dziewczynka, biała i różowa, w białe koronki spowita, na ogromnym czarnym psie, obejmująca jego szyję rączkami. Ale cóż, kiedy Miro żadnym sposobem nie chciał pojechać, a gdy go siłą do karety wsadzono, u fotografa nie chciał się położyć, tylko wyszukał drzwi otwarte i pędem powrócił do mnie. Musiała mama drugi raz pojechać i mnie zabrać ze sobą. Wtedy wszystko poszło jak z płatka. Na mój rozkaz Miro ułożył się, jak chciał fotograf, pozwolił się objąć Jance za szyję, trzymał głowę, jak mu kazano, i fotografja wyszła doskonale. Ale też od tej chwili wujcio znienawidził Mira, i to było pierwszym początkiem nieszczęścia.
Od tej pory też Miro zawsze przeszkadzał. Choć spokojnie, nie podnosząc głowy, leżał zawsze na tym samym dywaniku, zawsze wujcio musiał przejść koło niego, spędzić go, lub uderzyć. Już teraz psu nie było wolno przy herbacie wieczornej koło mego krzesła stanąć i czekać, aż się z nim podzielę bułką, rozmoczoną w mleku, szynką, serdelkiem. Wujcio krzywo nawet patrzył, gdy ja coś przy herbacie brałem dla Mira; mówił, że pies się bałamuci, że go lepiej w kuchni kazać nakarmić. Cóż, kiedy Mirowi nie smakowało nic, jeśli ja mu tego nie podałem.
Widziałem, że to wujcia drażni i zrozumiałem dlaczego. Zazdrosny był, zazdrosny nawet o psa, co mnie kochał. Dlatego, że mnie sam nie lubił, chciał aby wszystko, co żyje, usuwało się odemnie... O jakże mnie to oburzyło!
Mogłem być brzydki, wstrętny — mówili mi to w domu wszyscy, a okazywali bardziej jeszcze; więc dobrze, niechaj się mnie brzydzą. I ja też nie garnąłem się do nich. Ale Miro mojej brzydoty nie widział; przeciwnie, byłem dla niego ładny, ładniejszy od mojej pięknej mamy, ładniejszy od ślicznej siostrzyczki. Cóż to mogło wujciowi przeszkadzać, że mnie chociaż jedna żywa istota na całym świecie kocha... A jednak przeszkadzało, choć tą istotą był tylko duży, czarny pies... I psa tego również znienawidził elegancki mój wujcio, znienawidził tak samo, jak mnie...
Przypomniałem sobie, że od czasu, gdy pan Henryk zaczął bywać u nas codziennie, przybierając rolę gospodarza domu, rozkazując służbie i rządząc wszystkiem, przyszły na mnie ciężkie bardzo chwile; przedtem zostawiali mnie w spokoju. Nikt nie pieścił, ale też i nie dokuczał. Żyłem sobie na uboczu, odsunięty w parze z moim kochanym Mirem, i nikomuśmy nie zawadzali. Wolno było nam żyć dla siebie. Z początku moja druga mama także chciała, aby Miro z nią chodził po ulicy; ale gdy on od niej uciekał i do mnie wracał, zobojętniała dla niego i przestała nań zwracać uwagę, tak jak na mnie. A teraz czuliśmy obaj nad sobą wroga: ciężką rękę nienawistnego nam wujcia. Bo też Miro nie lubił go również. Łagodne dla wszystkich zwierzę wujciowi nieraz pokazało zęby, warknęło na niego głucho... Zdarzało się to najczęściej, gdy wujcio zaczynał mnie łajać... Serce mi w piersi skakało z radości, że ktoś wtedy ujmuje się za mną, a zarazem zamierało ze strachu, abyśmy obaj drogo nie przypłacili tego... I biegłem do Mira, obejmowałem drobnemi rękami jego mordę, aby w niej stłumić warczenie, które przejmowało mnie naprzemian strachem i radością...
— Cicho, cicho, Miruś, cicho, bo on ci jeszcze co zrobi — szeptałem psu do ucha, a mądre zwierzę patrzyło mi w oczy, radośnie kręcąc ogonem, jakby mnie uspokoić chciało...
Z każdym dniem rosła moja nienawiść. Wyobraziłem sobie, że wujcio jest moim złym duchem, że wszystko, co mnie spotyka przykrego, z jego zawsze ręki pochodzi, że wszyscy, którzy mnie nazywają brzydkim, wstrętnym, nieznośnym, niezdarą, robią to dla przypodobania się jemu. Do tej pory byłem bardzo nieśmiały: stałem się posępnym; byłem zahukany: stałem się krnąbrnym, niesfornym. A wszystko dlatego, że w moję duszę dziecinną wkradło się poczucie doznawanej niesprawiedliwości, bezlitosnego znęcania się nademną. Ludzie byli źli dla mnie, bom ja był bezbronny. Domowi zobaczyli zmianę, lecz nie dojrzeli powodu. Podwojono surowe środki: te mnie rozjątrzały coraz bardziej... W mojej dziecinnej duszy, jak w wulkanie, wrzały skłócone uczucia, które prędzej czy później, do wybuchu doprowadzić m usiały...
Niezbyt długo na to czekać trzeba było. Raz, na obiad przyszła do nas ciotka Mela, której mama nie lubiła nigdy, nazywając ją czarownicą. Podobno była także bardzo brzydką, tak przynajmniej utrzymywał wujcio, z którym była w wiecznej wojnie. Z tego powodu od niej jednej nie uciekałem nigdy i z nią byłem śmiały zupełnie.
Otóż, tego dnia pamiętnego siedzieliśmy wszyscy przy stole, gdy Janince zachciało się nagle puścić po gładkiej posadzce swoję kolej żelazną. Zabawka ta była moją niegdyś, ale mi ją odebrano, mówiąc, że za kosztowna do ciągłego użycia. Schowano ją tedy do szafy i miałem czasami nią się bawić, „gdy będę grzeczny“. Ale, widać, nigdy grzecznym nie byłem, bo kosztownej, a ciekawej zabawki ani razu mi nie dano; a teraz... teraz bawiła się nią trzyletnia Janka. Jej, widać, wolno było ją zepsuć... Za każdym razem oburzała mnie ta niesprawiedliwość. Przecie to była moja kolej, którą kupił mi ojciec chrzestny i nikt na świecie nie miał prawa mi jej odbierać...
Poszedłem, bo mi kazano, ale rozkaz spełniłem niechętnie, a ustawiając zabawkę, niby, niechcący, upuściłem ją na ziemię. Spirytus z rezerwuaru się wylał, woda popłynęła strugą po szklistej posadzce, a Janka rozkrzyczała się na dobre.
— Jakiś ty niezdara, Władziu — zawołała z gniewem mama — takiego niezgrabjasza niema chyba na całym świecie...
To było ostatnią kroplą. Wybuchnąłem... Czegom ja nie nagadał wtedy! Wszystko, com dotąd tłumił, całą żółć, którą było przepełnione biedne moje serce dziecinne, wyrzuciłem ze siebie odrazu... Powiedziałem, co ja czuję dla wszystkich, jak mną wszyscy poniewierają... a mama chyba najbardziej, aby się przypodobać wujciowi, który mnie, jak zły duch, nienawidzi i z pewnością własną ręką zabije...
Nagle potok moich gorzkich zarzutów przerwano. Silna, a od gniewu drżąca ręka za kark mnie chwyciła i jak kocię małe przerzuciła o kilka kroków. To pan Henryk postawił mnie przed matką, skamieniałą z gniewu, czy też zadziwienia...
— Przeproś matkę! — zabrzmiał mi nad głową groźnie głos nienawistny.
Jam się zaciął.
— Nie mam za co, bo com mówił, to prawda! Niech przed ciocią mama w oczy zaprzeczy!
— Przeproś matkę! — zabrzmiał głos groźniej jeszcze.
— Nie przeproszę, bo nie mam za co!
Ciężka ręka podniosła się nadem ną... Mimowoli zamknąłem oczy... Wtem rozległo się gwałtowne warknięcie i czarna masa przeleciała przez salon.
To Miro, mój jedyny przyjaciel, skoczył do gardła wrogowi, mnie broniąc...
Krzyk przestrachu zdławiony, chrapliwy wydarł się z ust wujcia, który zwalił się na ziemię, jak długi. Czy go Miro swym napadem nastraszył? Ale pies na mój głos odbiegł zaraz, i warcząc z podełba zaczął się o mnie ocierać...
Mama poskoczyła do wujcia, podniosła go i posadziła w fotelu. Nic mu się nie stało, a jednak był blady, jak płótno, i zęby mu szczękały, jak w febrze.
— To przeklęte zwierzę się wściekło! — zawołał, gdy tylko mógł przemówić.
— To nie prawda! — rzekła ciotka Mela; ono tylko ma więcej serca od was!
— Wolno, pani sądzić, jak się podoba, a ja wiem, co uczynię!
Zadzwonił i wydał rozkaz, aby dano znać do policji i psa uprzątnięto natychmiast...
Zdrętwiałem... Rzuciłem się do mamy... Ale ta była zmieszana i na wujcia patrzyła nieśmiało... Wtedy zacząłem go błagać, całując po rękach i nogach, ale on mnie odepchnął od siebie i wyszedł z pokoju, drzwi zamykając za sobą. Daremnie dobijałem się do niego... Mama weszła i coś z sobą mówili.. Wpadłem wtedy w rozpacz tak straszną, że straciłem przytomność... Daremnie ciotka Mela zaręczała mi uroczyście, że Mirowi włos jeden nie spadnie, że ona go zabierze do siebie i tam będę mógł go codzień odwiedzać; ja słów jej nie rozumiałem...
Wreszcie straszna chwila nadeszła... Przyszli oprawcy z policjantem... przyszli, wzięli mego Mira na powróz. Wyszedł do nich pan Henryk, przylgnąłem do rąk jego ustami, ale on mnie znowu odepchnął... Mama była bardzo blada, prosiła go: również — odmówił... Mego Mira pociągnęli na sznurze...
On zpoczątku dał się prowadzić, lecz gdy go z kuchni wywlekli, zaskomlał tak strasznie, tak ponuro, tak boleśnie, że ja całkiem głowę straciłem i na oślep pobiegłem w tę stronę, skąd mię dochodziły jęki psa wiernego, psa-przyjaciela, jęki, króre słyszeć będę pewno nawet w chwili skonania.
Potem jakaś błyskawica ognista, co mię oślepiła zupełnie, przemknęła przed oczami... Jakaś przepaść się otwarła przedemną, ogarnął mię ból jakiś straszny i już nic nie pamiętam, co się dalej stało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym przyszedł do siebie, zdawało mi się, że wracam z innego świata. Byłem w jakiemś obcem miejscu, w dużem wygodnem łóżku... Głowę miałem obwiązaną i obwiązki jakieś na nogach, ręku i piersi. Nie mogłem sobie nic przypomnieć. Chciałem wołać — głos odmówił posłuszeństwa... chciałem się ruszyć — ból straszny nie pozwolił na to...
Wiele czasu w tym męczącym przeleżałem stanie? nie wiem. Godziny, dnie, czy minuty? powiedzieć nie umiem... Nagle błyskawica ognista tę czarną chmurę rozdarła, przypomniałem sobie wszystko...
— Miro! — zawołałem z rozpaczą.
I oto mój Miro śliczny, przyjaciel jedyny, obie łapy na łóżku położył i, głowę olbrzymią kładąc na poduszce, zaczął, lizać mnie, skamląc radośnie...
Ruszyć się nie mogłem, nie rozumiałem, jakim cudem Miro żywy znajduje się przy mnie, ale miałem go — to było dosyć... płakałem i śmiałem się, obsypując go najczulszemi nazwami...
W tejże chwili we drzwiach ukazała się ciocia Mela. Widząc, że jestem przytomny, że się pieszczę z Mirem, z okrzykiem radości do mnie przybiegła. Zaraz za nią ukazał się ojciec blady, zmieniony... Oboje zaczęli mnie pieścić, zabraniając mówić, pytać o cośkolwiek. „Potem — mówili — potem“, i potem dopiero dowiedziałem się, że Mira oprawcy odwieźli prosto do cioci Meli, która zostawiła swój adres w cyrkule, i sprowadzili weterynarza; pies, rozumie się, był zdrów zupełnie...
Ja tymczasem bezprzytomny biegłem i jak w przepaść spadłem na głowę ze schodów. Pokaleczyłem się strasznie, co, wespół z wrażeniem doznanem przyprawiło mnie o ciężką chorobę. Trzy tygodnie byłem między życiem a śmiercią. Ciotka Mela zabrała mnie do siebie, mimo oporu, i natychmiast zatelegrafowała do ojca.
Do dziś dnia nie wiem, co się stało z panem Henrykiem, którego nie widziałem już nigdy. Pozostałem u ciotki Meli. Ona przywiązała się do mnie, a ja za uratowanie Mira byłbym za nią w ogień skoczył. Przy niej nie byłem nieśmiały, dla niej również nie byłem brzydki... A może, jak mówił pan Henryk, oboje brzydcy tacy jesteśmy i dlatego nam tak dobrze ze sobą...
Och! jak dobrze! z Mirem, zawsze razem we troje! Z początku, niby zmora ciężka, dusiła mię obawa przed moim eleganckim wujciem. W nocy budziłem się z krzykiem, zimnym potem oblany, bo mi się wróg nasz śnił, równie jak na jawie straszny. Ale powoli przyszedłem do siebie i sny takie przestały mię trapić.
Dziś już nio mi nie brakuje do szczęścia. Nie wiem, czy ciotka Mela brzydka, czy ładna, ale wiem, że chyba nigdy pies, dziecko i stara kobieta tak gorąco nie kochali się, jak nas troje.

Warszawa.Juljan Morosz (Celina z Wołowskich Gładkowska)[1]







  1. Zmarła w Warszawie dnia 17 Grudnia 1892 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Celina Gładkowska.