Bilard (Lemański 1904)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lemański
Tytuł Bilard
Pochodzenie Proza ironiczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BILARD

Nareszcie przybył, obity deskami, opakowany jak dziecko w pieluchach. Przywieziono go na umyślnym wozie, mocnym półtorakolejowym. Doniosły ten wypadek zgromadził natychmiast rzeszę ciekawych z dworu całego. W tłumie tym wyróżniały się postacie kucharza, ogrodnika i lokaja, usuwając na drugi plan widzów mniej znakomitych, jak Filipka, Andryjka, Petryka i Potapa. Pierwsi uważali za swój obowiązek udzielać od czasu rad, tyczących się zniesienia i ustawienia bilardu. Wybiega z lekcyi Telemak, panicz, i swą osobą dostojną powiększa zbiegowisko. Zjawia się i pani hrabina w całym uroku tualety rannej: w szlafroczku, czepeczku, pantofelkach... Sama obejmuje kierownictwo nad znoszeniem i odpakowaniem, ożywiona, czynna. W zapomnieniu rozprawia z kucharzem, ogrodnikiem i lokajem. Znoszą. Niosąc, zachęcają się: razem! razem!... Filipek, syn woźnicy, przytknął rękę do brzeżka i jest przekonany, że bez niego wszystko poszłoby na nic. Odbijają... O rozpaczy! Marmur pękł na siedm kawałków!...
Hrabina, zapominając o swym negliżu, biegnie do pana Mentora (inni śpią jeszcze) i z załamaniem rączek oznajmia klęskę.
— Wyobraź pan sobie... na szczątki!...
— Co na szczątki?
— Blat!... Blat!... Czy słyszy pan?... Co na to powie hrabia?... Mon Dieu!... Oto obraz naszego szczęścia: gonimy je, szukamy go... nous nous affaisons... i w końcu znajdujemy co? Rien, rien, si ce n’est que les tristes débris...
Westchnienie podnosi hrabinie tiul na piersiach. Mentor:
— Czy się nie da naprawić? Gdzież się to stało?...
— Albo ja wiem?... Et mon mari qui se rejouissait tellement d’idée d’avoir chez soi un billard!... Jakie szczęście, że go niema w domu! Ale jak mu tu oszczędzić tego zmartwienia?...
Tymczasem na dworze, po odpakowaniu i odbiciu desek utworzyło się wielkie rumowisko z drążków, tarcic, desek, sznurów, gwoździ, papierów, rogóżek... Podczas kiedy wszyscy, zaprzątnieni, żwawo się krzątają, na ruinach tych zasiadł Filipek, ten sam, co przy znoszeniu dał tak skuteczną pomoc. Teraz spoczął na laurach, a raczej na pudle z desek, i poważnie wpatrzył się w te pozostałości. Myśl jego zatrzymała się snadź na wniosku, że wszystko dąży ku ruinie, gdyż raptem wstał, wydobył kozik, i ukroiwszy szmat rogóżki, począł umykać, z nim w kierunku stajen. Obejrzał się parę razy, ale nikt ścigać go nie myślał. Wszyscy, tacy gwarni przed chwilą, stali teraz niemi, niby sparaliżowani, zarażeni kalectwem bilardu. Kucharz tylko, człek lekkomyślny, lekceważący nawet całość ustrojów żywotnych, bynajmniej się nie wzruszył.
— Wielka mi rzecz! Pozlepia się, zrówna i już. Pęknięte!... Jak przykryć suknem, to albo zobaczysz co? Jeszcze jak będzie można grać!...
Lekka opinia ta podrażniła miłość własną lokaja.
— E, co pan tam?... Ja chodziłem koło tego, to wiem. To nie byle co! Jak ci tyle ot, co czarno za paznokciem, wlezie pod sukno, to już... Tu trzeba, panie, żeby ci równo było jak...
Hrabina powoli przeszła w stan cichej rezygnacyi. Pozostała jej tylko obawa o męża. Tak długo się zbierał, zawsze coś stawało na przeszkodzie. Nakoniec myśl w czyn zamieniona et voilà quelle détresse! Ponieważ nie lubuje się w roli ptaka złej wieści, więc hrabiemu o tem nie będzie się pisało. Trwoga ją tylko zdejmuje, czy hrabia wytrzyma cios tak gwałtowny bez przygotowania?...
Wytrzymał.
Tu w całej pełni zajaśniała moc i hartowność hrabiowska. Zaiste, szczytny to był widok. Wobec blatu spękanego, ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy z czerwonego marmuru, której mogliby mu pozazdrościć dawni wodzowie. Mimowoli przychodziła na myśl owa przypowieść o chłopcu spartańskim, co wolał żeby mu lis szarpał wnętrzności, niż żeby krzykiem bólu miał przynieść ujmę swemu męstwu. Wyświetliła się również i druga cecha natury hrabiego. O ile słabe dusze upadają pod ciosem, o tyle w charakterach silnych ujawnia się potęga odporności. To też hrabia, nie tracąc czasu na daremne żale, sprowadził odpowiedniego mechanika i razem z nim, pracując od świtu do późnej nocy, zdołał jako tako posklejać szczątki i ponaprawiać uszkodzenia.
Jeżeli mężowie, zahartowani na polu walki lub w bojach życiowych, schodzą z wyżyn swych i oddają się na chwilę krotochwilom dziecinnym, to jakiż to uroczy widok i rozrzewniający! Czyż nie można się rozczulić wobec opisu Homera o tem, jak to ów Hektor waleczny, którego zabiciem tak się szczycił Achilles, bawił się, niby z rowiennikiem, z synaczkiem swym Astyanaksem! Dziwne też wzruszenie ogarnęło dwór, kiedy hrabia cały dzień, pierwszy dzień, przepędził na bilardzie, godząc do bil kijem, czyniąc duble, tryple, kwadry, fałszerze, cofańce, coups de roi, coups secs, coups massés, kwetscher’y i langiery.
Jeszcze jedna okoliczność rzucała światło na charakter hrabiego, wykazując nowy jego punkt styczny z wielkimi mężami. Hrabia nie mógł żyć bez poklasku. Lubił, żeby go podziwiano. Natura jego ekspansywna czyli »wypańszczona« nie była zdolna do polegania na swem własnem »ja«. Towarzystwo było dlań niezbędne, by przed niem błyszczeć. Był to żywioł jego konieczny. W danym wypadku brakowało mu tak zwanej przez bilardzistów »galeryi«. Cierpiał dużo z tego powodu i starał się brak ten uzupełnić, zwołując żonę, Telemaka i Astyanaksów. Ale to mu nie wystarczało, gdyż widzowie ci mało, albo wcale z grą nieobeznani, nie animowali jej, jak się wyrażał, dostatecznie. Mała Sophie, czyli Astyanaks pierwszy, na widok maszynek w bandach do oznaczania punktów, krzyczy:
— Patrz, patrz te małe rzeczy, co robią muzykę!
Marthe, czyli Astyanaks drugi, zauważa:
— O, tatuś wygrał. Wiesz, jak się trafi w kulę, to się wygrywa. Prawda, tatuńciu?
Tatuńcio robi karambol z kwadry, którego zawiłość przechodzi pojęcie Astyanaksów.
— Jakie one głupie — woła Telemak bardziej pojętny. — Niech one nie przeszkadzają.
Hrabia znudzony i niezadowolony z otoczenia.
— Idźcie sobie, bo tylko robicie dystrakcyę. Niech tam kto poprosi tu pana Mentora.
Mentor zły, że mu odebrano spokój, z klątwą w duszy przychodzi na pokoje. Ile razy hrabia zrobi jakie dobre uderzenie, zwraca się po sąd do niego:
— Widziałeś pan?
— Widziałem — odpowiada Mentor. A po całej seryi tych »widzeń«, wraca do siebie, klnąc po cichu: Veni, vidi et vesperum perdidi!

Uroczystością było dla hrabiego, gdy przyjeżdżał jego partner ulubiony, sąsiad, Syn Ojca Bogatego. Właśnie zajęci grą. Syn Ojca Bogatego zapisuje różnice. Jest i Telemak obecny i jego Mentor. Ostatni zapytuje:
— Któż kogo?
— Ja przegrywam — mówi Syn Ojca Bogatego — ciągle. Kreda gałgan.
Hrabia:
— Ej, nie kreda gałgan: gra gałgan... Widziałeś pan ten coup, co?... Dziewięć... Dziesięć... A to jak się podoba?... Jedenaście... Jaki efekt, co?... Dwunastego nie robię... Pardon, zrobiłem. Dwanaście... Ot tego uderzenia są trzy sposoby. Biorę najtrudniejszy... Aj, aj, co za obrzydliwy lufcik!...
Syn Ojca Bogatego przychodzi do kija i słowa:
— Czas już zdaje się i na mnie... Jeden... Hrabio, tu mały fałszerzyk?
— Fuszer tylko tak gra. Ja gram langierem... Eh, nie pan do tego!
— Po fuszersku, lecz zrobiłem. Dwa... Znowu kiks... Głupia kreda.
— Gra, panie, gra... Ot ten karambol dobrze robi książę Zadziwił. Spróbóję... Superbe!... Wiesz pan, grajmy rubla punkt, gra się animuje.
Bon, va!... O, ten trudny. Gram go ot tak... Fuj — kiks!
— Chciało się Zosi jagódek!...
Telemak patrzy uważnie i uczy się. Mentor »widzi«. Astyanaksy dawno już śpią w swoich łóżeczkach, jako bile w swych łózach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lemański.