Boża czeladka (Hałaciński, 1920)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Hałaciński
Tytuł Boża czeladka
Pochodzenie Złośliwe historje
Wydawca „Kultura i sztuka“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwow — Warszawa — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BOŻA CZELADKA.





Szczególną łaską Bożą otoczony był p. Leonidas X., emerytowany radca namiestnictwa. Miał on wprawdzie skromną pensyjkę, ale za to szczycił się liczną rodziną, która w całem tego słowa znaczeniu zasługiwała na miano Bożej czeladki. A że z rodzin tworzy się społeczeństwo, więc dobrze będzie, gdy z życia tej zacnej rodziny odsłonimy mały rąbek, ku nauce i pożytkowi przezacnych rodaków.
Właśnie cała familia siedzi przy stole czekając na gorącą kartoflaną zupę z pokrajanemi kiełbaskami.
Siedzi więc pan radca, jego żona, dwóch synów i dwie córki, razem osób sześć, co się chwali, choćby z tego względu, że talerze, filiżanki i nakrycia można kupować po pół tuzina, co w sam raz wystarczy i jest ekonomicznie.
Otóż p. Leonidas przez całe swe życie miał wymagania bardzo skromne. A miał dla tego, że na dwa fronty był wzięty w ogień!
Naprzód uczono go karności w biurze, gdzie dogmat szkolny: „że wszelka władza pochodzi od Boga“, bardzo mu się przydał — a powtóre, w domu pani radczyni wprost pastwiła się nad Leonidasem, ucząc go pokory i ciszy, nie pomna tego, że przecież jeden z Leonidasów był bohaterem pod Termopilami i tam zginął śmiercią waleczną.
Przy stole rozmowa kwitła:
— Cymbale jakiś, ja cię nauczę rozumu — mówiła żona — ty myślisz, że kobieta, to niewolnik, że...
— Rozalio, ucisz się!
— Otóż nie! Nietylko, że będę mówiła, ale praw swoich się domagam! Rozumiesz, praw kobiety... Wy mężczyźni uzurpowaliście sobie wszelką władzę nad nami kobietami, uczyniliście sobie z nas niewolnice, zmieniliście nas w niańki, mamki i posługaczki, które mają uważać na każde wasze skinienie, jak sługi mamy pilnować domu, gotować wam smaczne obiadki...
— Ależ Rozalio droga, przecież my całymi dniami pracujemy na ten obiad; na ten dom, przecież...
— Przecież!... Przecież! Niczego takiem gadaniem nie udowodnisz. Pracujecie!... pracujecie na to, abyśmy nie miały co innego robić, jak tylko w domu siedzieć...
— Mamy przecież czworo dzieci!
— Leonidasie!... nie przyprowadzaj mnie do rozpaczy!... Dzieci! Oj! te dzieci!
— Niech-że mama nie narzeka na nas! — wtrącił starszy syn, Edward.
— No i chwalić się czem nie ma — przerwał młodszy Jan. — Taki pan, który należy do partji narodowo-demokratycznej i tylko cały dzień przesiaduje w kawiarni Szkota, wcale nam zaszczytu nie przynosi!
— Ty durniu jakiś, ty masz co do gadania z twoimi zapatrywaniami socyalno-demokratycznemi i wysiadywaniem w Kryształówce!... Ty burzycielu spokoju publicznego!...
— I nieposzanowania władzy! — wtrącił nieśmiało ojciec.
— I braku praw kobiecych! — wtrąciła matka.
— U nas, na uniwersytecie... — zaczęła Lola, ale nie mogła dokończyć, bo jej przerwał Jan.
— I ta gęś ma coś do gadania!
— Naturalnie, u nas, na uniwersytecie — kończył Edward — to chodzi się takimi długimi krokami i mówi się do każdego mężczyzny: „jak się macie kolego?“
— Świnie! — odcięła się Lola.
— Małpa! — wtrącił Jan.
— Gdyby to ksiądz Erazm słyszał — szepnęła nieśmiało Mania, należąca do partji klerykalnej — to spaliłabym się ze wstydu. Jednego obiadu niema bez kłótni! W modlitwie powinniście szukać ocalenia, bo inaczej piekło was pochłonie!...
— Mania ma słuszność! — wyrzekł uroczyście ojciec.
— Naturalnie! — Tembardziej, że jest umysłowo chora! — dorzuciła Lola.
— Za jaką karę siedzę ja z tą bandą? Za tę łyżkę zupy?! — krzyknął Jan.
— Na którą i tak nie zarobisz... — dokończył Edward.
— Ale ty za to dużo pracujesz. Ty patrjoto! Spisz dla ojczyzny, spacerujesz dla ojczyzny i jesz dla ojczyzny!
— Błazen!
— Psiakrew, dureń! — wrzasnął Jan, wstając od stołu, na którym w tej chwili postawiła kucharka wazę z zupą.
Zapanowała chwila ciszy.
Jan stanął przy oknie, pełen chytrości i zdecydowanej mściwości.
— Maniu! nalewaj zupę!
Zanim Mania podniosła się z siedzenia, przy oknie odezwał się tubalny głos Jana:
— Namiestnik jedzie!...
Na te słowa Leonidas zerwał się na równe nogi, a zawadzając brzuchem o stół, wyrwał blat i wywrócił całe nakrycie wraz z zupą na ziemię...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I tak się skończył obiad przy stole, za którym zasiadła Boża czeladka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Hałaciński.