<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Z dawiendawna służba i dwór Radziejowskiego do przyjmowania gości hojnego była wdrożoną. Ojciec jego szumiał i obdarzał w Radziejowicach Zygmunta IV, sam podkanclerzy zdumiewał poselstwo pani de Guébriant przepychem i rozrzutnością; w Bielsku nareszcie, jako starosta Łomżyński jeszcze przymilał się, pojąc i karmiąc, a obsypując podarkami Jana Kazimierza i dwór jego. Radziejowscy trzymali się tej zasady, że chlebem i winem serca się najłatwiej jednają. Podkanclerzym zostawszy, a za żonami nazbierawszy majętności, p. Hieronym nie zmieniał obyczaju. W obozie też miał z sobą czem gościć, karmić i poić, i grosza na to nie żałował. Doświadczył, że mu się opłacała gościnność.
Teraz zaś, gdy się zanosiło na walkę z królem jmością, którą, on miał tylko podpalać ażeby ją potem gasić pomagał, skupianie około siebie gorętszych żywiołów, krzykaczy i rokoszan obozowych, było najważniejszem podkanclerzego zadaniem. Jego rejtarya i z szeregów jej wojskowi służyli mu i zręcznie użyci, jako wabiki i przynęta. Z ich pomocą ściągał rozpatrzonych ludzi, co swadę mieli łatwą i obfitą, a temperament żółciowy.
Poszlakowanym w tym spisku nie obawiał się być podkanclerzy, bo pijatyki i ucztowania obozowe, przy których się swobodnem słowem po winie to i owo wywoływało, nie mogły razić nikogo. Były to rzeczy powszednie.
Tylko gdy gdzieindziej wychwalano króla i wynoszono panów hetmanów, a wiele sobie obiecywano po tej wyprawie, która poruszyła wszystkie ziemie, — pod namiotem i w gospodzie Radziejowskiego odzywały się głosy przeciwne. Tu, za podszeptem Radziejowskiego i jego przybocznych, ciągle się kwaśno i groźno wyrażano o wszystkiem, cokolwiek po obozie głoszono, otrąbiano i co w wojsku postanawiano.
Surowsza, niż kiedy, karność, na którą król nastawał, szczególniej mu była za złe braną.
Radziejowski tych mów słuchał, ostrożnie podlewał oliwy do ognia, ale głośno się nie odzywał, lękając się, ażeby słów jego nie doniesiono zbyt wcześnie królowi. Miał się kim wyręczyć.
W rajtaryi swej między rotmistrzami liczył dwu, doskonałych gardłaczy: Kazimirskiego i Proszkę, z innych zaś pułków, co było takich retorów wojskowych i warchołów znanych, tu się gromadziło.
O Kazimirskich powiedzieć było można: rodem kury czubate, bo oni wszyscy, ilu ich znano, na zjazdach, sejmach i sejmikach stawali zawsze przeciw majestatowi, a za złotą wolnością. Pan Jan, który rotmejstrował u podkanclerzego, miał tę łatwą swadę odziedziczoną po ojcu i dziadku, która za serca chwyta wielkiemi i jaskrawemi wyrazami, głos donośny, gestykulacyą żywą — i był znanym ze swej nienawiści wszystkiego, co się ponad równość szlachecką podnieść chciało.
Od tych wysiłków retorycznych przy winie, które pić musiał, aby w gardle nie zasychało, twarz miał zawsze czerwoną, niekiedy prawie siną, zresztą przystojną i olbrzymim wąsem, aż za ucho sięgającym, przyozdobioną. Temperament i nawyknienie Kazimirskiego czyniły go zawsze i wszędzie opponentem. Poczynał nigdy inaczej, jak od zaprzeczenia — Nie!
Umysł jego szukał zaraz w każdej rzeczy czegoś podejrzanego; jeżeli namacać nie mógł, to ostrzegał, że coś tkwi i później się okaże. Zresztą nie odznaczał się Kazimirski niczem, oprócz zuchwalstwa.
Proszka, drugi rotmistrz od rajtarów, mówcą nie był, ale nie lepszym przez to. Szeptał cicho, trącał łokciem, podżegał na ucho, a napozór milczący i zasępiony grał rolę bierną. Niekiedy tylko, gdy go, co mocno ubodło, wybuchał w sposób gwałtowny i grubijański. Chudy, słuszny, Proszka, nieustannie się poruszał, coś około siebie poprawiał, rękami chwytał, co napadł, i zdradzał tem niepokój wewnętrzny.
Była to podpałka doskonała.
Przy tych dwu stałych gościach podkanclerzego skupiały się szumowiny z całego komputu i z nowo-zaciężnych regimentów, z wyjątkiem tylko piechoty cudzoziemskiej, którą, że dosyć postponowano, więc się osobno trzymała na uboczu.
Odznaczali się w codziennem kółku podkanclerzego: jeszcze Snarski, rotmistrz Zamoyskiego, Bąkowski z oddziału chorążego Koniecpolskiego i Morawiec z pułków Lubomirskich. O innych, których liczbę każdy dzień zwiększał, trudno się rozpisywać. Mało co się od siebie różnili.
Snarski był w polu i bitwie zajadłym na oko i słynął z rozpaczliwego męztwa, szalonego, ale, rzecz szczególna, krzyczał czasu bitwy najgłośniej, drugich pędzał, sam zawsze obronną ręką wychodził. Dopiero po wojnie, pod namiotem, na pobojowisku, gdy wszystko było skończone, on relacye układał najlepiej, a choć często tego, co rozpowiadał nikt poświadczyć nie mógł, jego powieść szła w świat.
Niechżeby mu kto, uchowaj Boże, śmiał zaprzeczyć! Snarski naówczas, oburzony, zrywał się i kląć a przysięgać poczynał:
— Bodajem się z miejsca nie ruszył, bodaj mnie ziemia pożarła, niech piorun pierwszy nie minie!
Tych przysiąg miał zapas wielki i niemi przypieczętowawszy opowiadanie, w końcu zamykał wszystkim usta. Według Snarskiego wojsko zawsze i wszędzie było pokrzywdzone, a wszelkie jego wybryki uniewinniać należało.
— My krew naszę, żywot i gardła dajemy — krzyczał, a nam chleba krając domierzają tak, abyśmy tylko z głodu nie marli. Panis bene merentium! a któż to go je? hę! matadory, panowie! na nas biedaków nie spadnie ani prószyna. Patrzeć musimy na ucztujących bogaczów i oblizywać się, jak Łazarze.
Snarski, po całym obozie mając znajomych, tego ducha oporu i kwasu roznosił.
Nie było praktyki, aby mu się co podobało; we wszystkiem widział, równie jak Proszka, chytrość, przewrotność i nikczemność.
Bąkowski był przedewszystkiem wesołym towarzyszem i do dzbana jedynym. Gdy się śmiał, rozlegało się daleko, że go po tym śmiechu poznawano. Był to przyboczny wszystkich warchołów, do roznoszenia, co się gdzie narodziło, jedyny. Otyły, barczysty, silny, dzień i noc gotów był ucztować, pić, pół godziny się przespał siedząc i de noviter repertis rozpoczynał.
Do tego pić było można zawsze „w nieochybne ręce” — nie odmówił nigdy.
Naostatek Morawiec, który już w wielu pułkach sługiwał i z jednych do drugich przechodził a miał się bardzo dostatnio i ze wszystkich ich najzamożniejszy był, człowiek w sobie zamknięty, ostrożny, na spiskowca się rodził. Miano go za chciwego i skąpca, nigdy bowiem nikomu kubka wina nie dał u siebie. Dlaczego czepiał się niespokojnych ludzi i z nimi trzymał, na oko to nie było jasne. Ale gdzie krzyczano i burzono się, znalazł się zawsze i — potakiwał.
Radziejowski szczególniej na Kazimirskiego swojego i na Snarskiego liczył. Ci dwaj byli u niego codziennymi gośćmi. Kazimirski nawet, gdy podkanclerzy czasu nie miał, za niego gospodarzył i przyjmował, rozporządzał służbą i rządził się jak w domu.
Nie było dnia, ażeby z tych przewódzców który gościa nowego nie wprowadził, wprzódy go za puls potrzymawszy, że on tak samo bije, jak ich wszystkich. Ci nowi prozelici mimowoli pociągali innych, — i u podkanclerzego nigdy wieczorem pusto nie było. On sam się tu zjawiał zawsze i przesiadywał czasem długo, a nie ukrywał się z tem, co myślał. Wyśmiewał króla głównie i wróżył mu najgorzej.
— Gdyby choć słuchać chciał — mówił — ale nie! Bab, królowej gotów posłuchać, a szczerych doradzców nigdy.
Od Lublina już i Krasnegostawu coraz to podżeganie przeciwko Janowi Kazimierzowi się wzmagało, a po odkryciu listów i wyjeździe podkanclerzyny doszło do otwartego naigrawania się.
Cokolwiek król na radzie z hetmanami postanowił, było najgłupsze i najgorsze. Obwieszenie owego szpiega w początku nazywano niepotrzebnem okrucieństwem; a tuż gdy nieustanne od ziemian skargi na różne wybryki wojskowych zaczęły nadchodzić i okazało się, że dwu rotmistrzów Pawłowskich dwór pod Switażowem napadli i złupili, dopuszczając się tam gwałtów, król rozkazał ich przed sąd wojskowy stawić i najsurowiej wyrokować.
Nie było wątpliwości, że na gardła skazani zostaną.
Właśnie sąd się miał zebrać i wyrzec, a że Pawłowscy przyjaciół mieli, więc sarkano i niepokojono się. Dnia tego pod namiotem podkanclerzego Pawłowskich też sprawa była na stole.
Wśród najgorętszych rozpraw wszedł podkanclerzy, którego Kazimirski od progu zagadnął:
— A cóż, te biedaki Pawłowscy?
Radziejowski ręką machnął.
— Co? mówcie zawczasu requiem aeternam — zawołał i pokazał na gardło... — Nie mogą ich według artykułów hetmańskich inaczej sądzić, jak na gardło.
— Ale król może ułaskawić — krzyknął Snarski — przecie pisarza swojej piechoty węgierskiej, który szlachcica związanego do obozu przywlókł, na śmierć osądzonego, podkanclerzy litewski wyprosił, zapłaciwszy za niego czterysta złotych.
Śmiać się zaczął Radziejowski.
— A ja gdybym dał ośmset za każdego z Pawłowskich, tylko-bym się na śmiech i urąganie naraził; król z każdym dniem okrutniejszym się staje, głowę traci. Zdaje mu się, że im surowszym będzie, tem się większym wodzem okaże!
Snarski począł krzyczeć zza stoła.
— Zabójstwa żadnego nie było! Jako żywo, parobków pokrwawili, a dziewczętom, co się tak wielkiego stało? Przecie od tego nie poumierały. Dwór, powiadają, szlachecki, czasu wojny, gdzie tam kwerendy poczynać, gdy człowiek głodny! Co na placu, nieprzyjaciel. Pawłowski zaklina się, że jejmość kazała do nich czeladzi z hakownic dawać ognia? Rozsierdzili się, a gdy raz drzwi wyłamali i wpadli, oczywista rzecz, że nieszczędzili nikogo! Czasu wojny, choćby we własnym kraju, nie nowina, że żołnierz sobie pozwoli.
— A to właśnie pora — zawołał podnosząc ręce Kazimirski — to pora się tak okrutnie z mężnymi ludźmi, z rotmistrzami obchodzić, gdy nieprzyjaciel pod nosem! Coby sobie miał serca łagodnością pozyskiwać, to od siebie wszystkich odstraszy.
— Słowo w słowo — odezwał się podkanclerzy cicho, rzuciwszy okiem po zgromadzeniu — mówił mu to Leszczyński, mówiłem ja: a próbowali drudzy, że królowi łaską przystało serca i umysły jednać, a nie grozą je zniechęcać, ale na to on głuchy. Nietylko, że Pawłowscy padną ofiarą, ale bodaj ich publicznie i ostentacyjnie ścinać każe, aby się na to patrzyli wszyscy.
Snarski aż krzyknął:
— To mi wódz! Ja znałem dobrze Pawłowskich. Prawda, że gdy sobie podchmielili nie było na nich hamulca, ale za to obaj w bitwie, w polu, jak się bili, trzeba było patrzeć. Starszy cały porąbany.
— Nastają na to — zawołał Kazimirski — że porabowali sepety, poodbijali skrzynie, klejnoty tam jakieś jejmościne, łańcuchy i gotowizny parę set złotych zabrali: a cóż to jest? Głupstwo! I za to im życie brać?
— Nie — krzyknął Bąkowski — nie chce się wierzyć temu, aby król ich nie ułaskawił. Chmiel na karku nam siedzi, Ołykę oblega, tylko co go nie widać: a to piękna zachęta dla żołnierza — szubienica i katy!
— Nigdyby w świecie do tej ostateczności nie przyszło — szeptał siadając poufale za stół Radziejowski — gdyby nie król. To wiem z najlepszego źródła, że i stary Potocki i Kalinowski prosili za nimi — postawić ich na pierwszy ogień, gdy przyjdzie do starcia... niech Pan Bóg sądzi... Ale król nastał na to, że koniecznie przykładu trzeba, i że nie dosyć obu ściąć, ale w pośrodku obozu, przy zwołaniu świadków i otrąbieniu dekretu.
— Do jutra — odezwał się cicho Morawiec — jeszcze się może król namyśli.
— Kto? król! — rozśmiał się Radziejowski — a to go dobrze znasz! właśnie dla tego, iż proszą za nimi, uprze się i na swem postawi, chcąc ukazać, że się nikomu powodować nie daje. Zwykła słabych natura: im więcej nalegają, tem oni twardziej przy swem stoją. Ho! ho!
— Ci co go tam dawniej widywali i obcowali z nim, gdy jeszcze królewiczem był — począł Proszka — powiadali zawsze o niestateczności, ale teraz zmienił się bardzo.
— Poczekajcie do końca — wtrącił Radziejowski — zmieni się on jeszcze niejeden raz. Kameleon ten — sam nie wie nigdy, czego chce.
Na radzie wojennej raz napiera iść naprzeciw Kozactwa, to znowu stać, obrawszy dobrą pozycyę i czekać. Otrąbiają, aby się mieć w gotowości: my się na wozy ładujemy, troki wiążem; tymczasem i tydzień upływa... a my w miejscu stoimy.
— To prawda — rzekł Morawiec — ale trzeba i to przypomnieć, że Kozacy, których dzień w dzień przyprowadzają, coraz inaczej śpiewają.
— Albo to im wierzyć — przerwał Radziejowski. — Świeży przykład na tym Bohdaszce, co go tu tak przyjmowali, jako zbawcę w obozie, a chełpił się, iż pułki przyprowadzi już zmówione od Chmiela. Król mu kazał na to pieniądze wyliczyć, a teraz przechera się chlubi, że durnych lachów oszukał.
— Już to prawda święta, że im żadnemu wiary dawać nie można — wołał Kazimirski.
— A Zabuski? — podchwycił Snarski.
— Do czasu! — odparł Kazimirski — dopóki nie może zdradzić, będzie służył, a jak mu swoi zapachną, pójdzie do nich, choć nam przysięgał.
Radziejowski nie dał się rozmowie obłąkać i przejść na Kozaków, powrócił do króla.
— Nie mam ja nic przeciwko nabożeństwu — rzekł — boć bez Boga nic się nie wiedzie — ale u nas już i księży i modlitwy więcej, niż mustry i ćwiczenia. Żołnierz nie mnich, a Pan Bóg od niego nie wymaga różańca, ale tatarskiego tańca.
Morawiec to głową potwierdził; śmiać się poczęto.
— Zrzucił mniszy habit — mówił Radziejowski — ożenił się, ale zawsze w nim klechę czuć, i takim będzie do końca.
Cały tu wieczór upłynął na ubolewaniu nad losem Pawłowskich, jakby ofiar niewinnych, i wszyscy, co ztąd wyszli, wynieśli z sobą do obozu narzekanie a naganę, nietyle sądu, który musiał wedle artykułów skazywać, jak króla, który prawa łaski zażyć nie chciał.
Cieszył się podkanclerzy, zwłaszcza, gdy jego przepowiednia się ziściła: wistocie Pawłowscy obaj z wielką ostentacyą, wpośrod obozu, przy otrąbieniu wyroku, straceni zostali.
Poszedł popłoch po wojsku, ale i niechęć do króla wielka. Nie było czasu rozprawiać, gdyż zaraz nazajutrz przybył Koniecpolski, chorąży koronny, który, pułki swoje pod Beresteczkiem zostawiwszy, z niewielkim pocztem, nadbiegł, oznajmując, iż Kozacy i Tatarowie nadciągają, a i Zabuski też niewolnika z ordy wziętego przyprowadził. Tym razem więc otrąbiono, aby, wozy pozostawiając, wszyscy się nazajutrz rano ruszyli.
Tu tedy znowu o wozy te powstały lamenta, tak się z niemi niektórym ciężko rozstawać było. Nie słuchano już i do dnia pułki wyciągnęły, a król wybrał się przodem, z czego podkanclerzy przedrwiewał, że to dla popisu nie z ochoty czynił.
O półtorej mili przyszło most przebywać, który jeden tylko był. Tu się tedy ścisk stał, tumult, nieład okrutny, a Jan Kazimierz, gdy mu dano znać, sam się zwrócił do mostu i póty stał, osobą swą porządek utrzymując, dopóki wojsko nie przeszło.
Radziejowski też z innymi się przy nim znalazł i parę razy próbował przemawiać, odradzając napróżno fatygę, ale król tylko ramionami ruszył i ani mu odpowiedział.
Ponieważ się to działo publicznie, a lekceważenie było bardzo jawne, podkanclerzy rozsierdził się jeszcze więcej, odjechał na bok i z króla się wyśmiewać począł, że prostym stróżem hetmanowi być nie przystało.
Z powodu mostu tego, nie uszedłszy więcej nad mil parę, wojsko na spoczynek stanęło, gdzie pomyślna wiadomość przyszła, że Ołykę obroniono od Kozaków. Król się temu bardzo uradował.
— N. Panie — wtrącił zaraz podkanclerzy — Tatarowie i Kozactwo do brania twierdz nie nadają się, to nie ich rzecz... w polu oni nawałą swą są straszni...
Nie omieszkał tedy przybyłemu księciu Dominikowi Zasławskiemu, który tu z kilku pułkami nadszedł, stawić się podkanclerzy. Trochę rachował na niego w przyszłości. Książę go też przyjął, choć dumno i chłodno, ale uprzejmie.
Następnego dnia dociągnęło wojsko do Łobaczówki, w niewielkiej już odległości od Beresteczka, gdzie od Koniecpolskiego przysłany Kozak, zbiegły od Chmiela, przyniósł wiadomość, iż się han tatarski połączył z Kozakami.
Dalej więc ponad Styrem ciągle szli ku Beresteczku, a Koniecpolski tymczasem, wybiegłszy przeciw Kozakom, szczęśliwie się starł z niemi. Napadł właśnie tych, których od Ołyki odpędzono, i — jak powiadano, z tysiąc ich na placu położywszy, czterysta wozów zapasów i żywności przyprowadził z dobytku. Cieszono się z tego w wojsku, lecz razem było czem trapić, bo wozy zabrane, łup zawierały ze spustoszonego okrutnie Polesia Wołyńskiego, gdzie wsi i miasteczek ze dwadzieścia w kupę popiołów obrócono.
Starano się ukryć inną, gorszą daleko, wiadomość w obozie, którą królowi, wołając o ratunek, przyniesiono.
Zdrajca jakiś, Chmiela naśladując, a pewnie i z naprawy jego, na Podgórzu bunt wszczynał. Ogień więc zażegnięty na kresach w Ukrainie, na drugi kraniec Rzeczypospolitej się przerzucał, a mógł ją, jak wyschłe pole, objąć całą.
W mgnieniu oka zwołano radę wojenną, strzegąc, aby popłochu nie wzniecić; a rada i głos musiał być jeden i zgodny: póki pożar mały, gasić go i dusić, zalać choćby krwią, aby potem rozbujałego nie trzeba było rzekami zatapiać.
Na jedno tylko oglądać się było trzeba: aby, odrywając wojsku część sił, w tej stanowczej godzinie, gdy już do boju przyjść miało — ducha w niem nie osłabić. Pomiędzy szlachtą i tak, dzięki podszeptom i zażeganiom, zuchwałe się głosy słyszeć dawały, które Radziejowski podrzucał.
Pierwszy raz ujrzano na twarzy króla wyraz znużenia i wahania się; lecz trwało to bardzo krótko — wróciła rezolucya i męztwo. Miał nadzieję w Bogu, że podoła wszystkiemu, byleby mu naród wiernie stał u boku.
Długo się wahano z wyborem tych, co na Podgórze wysłani być mieli, aż miecznik koronny Zebrzydowski i dwaj Lubomirscy, Alexander i Krzysztof, oświadczyli się z gotowością i nadzieją, że na tych opryszków wielkich sił nie będzie potrzeba. Wyprawiano więc ich, a chorąży Koniecpolski chciał jeszcze do Brodów zbiedz po działa, ale coraz gęściej przybiegano z wieściami o Tatarach, tak, że ledwie myśleć było można uwinąć się z tem, nim nadejdą.
Starano się wysyłkę Zebrzydowskiego i Lubomirskich na Podgórze tak pokryć, aby wojsko o niej nie wiedziało i o tym nowym buncie, który groził z drugiej strony, lecz w obozie, gdzie się ludzie jeden o drugiego nieustannie ocierają, lada słówko się rozrasta i ani go powstrzymać.
Radziejowskiemu, choć na radzie wojennej nie znajdował się, rzecz była nie tajna, a co tylko królowi troski przysporzyć mogło, temu się on radował.
Miał jednak to pomiarkowanie, że bębnić o Podgórzu nie chciał i na chwilę potrzebną sobie zachował tę wiadomość. Tymczasem wieczorem Kazimirski wpadł do zwykłego towarzystwa z wielce nastrzępioną czupryną i czerwieńszą jeszcze, niż zwykle twarzą.
— Hej! hej! — zawołał od progu — cóś się święci! Między królem a panami hetmanami nie ma zgody. Oniby radzi tu stać i czekać, gdzieś na nieprzyjaciela, a król, zasłyszawszy o Chmielu pod Dubnem i Ołyką, chce iść, skończyć i zgnieść go. Oczywista rzecz, że Potocki ustąpi, choć doświadczeńszy, bo król uparty; a no, coś zaszło, czego zbadać trudno, bo miecznik koronny i dwaj młodzi Lubomirscy pono jutro gdzieś w bok odciągają. Gdzie? po co? — tajemnica.
Nam tu do kupy się trzeba gromadzić — dodał Kazimirski — a w samą porę jedne z najlepszych pułków odchodzą!
Podkanclerzy, który za stołem siedział, dał znak, że on coś wie, ale palce położył na ustach.
— Gadają o chłopskim buncie na Podgórzu — zamruczał — a mnie się widzi, że to bajka puszczona przez Kozaków, aby nam siły rozerwać.
Zamyślił się Kazimirski, inni milczeli.
— Bunt na Podgórzu! — powtórzył — i to taki, żeby na niego pułki całe wysyłać było potrzeba!
— Nieład we wszystkiem — podchwycił Snarski — łatwowierność, głowy nie ma nikt. Tymczasem co? Szlachta już burczy, dopominając się, że darmo czas traci, a król ją trzyma aż się do ostatka zje.
Chcą związek uczynić i z królem się rozmówić.
— Gdzieżeś to słyszał? — spytał podkanclerzy.
— Gdzie? dosyć do pierwszego lepszego namiotu zajść, a ucha nastawić — mówił Snarski. — Grawamina spisują. Najbardziej im to solą w oku, że król niemieckie pułki i Niemców ma w szczególnej obserwacyi. Jak na harc, na podjazd, gdzie życie stawić trzeba, to nas wysyłają, a do strawy i jurgieltu i do łaski Niemcy pierwsze.
— Oho! — począł Radziejowski — nie nowina to, że nam Niemcy śmierdzą, wzięło się za Zygmunta jeszcze, gdy ich naprowadzono, Władysław też głaskał, a kochał się w nich, Jan Kazimierz także proferuje ich pludry. Nie zbędziemy się ich. Huwaldy będą zawsze w łaskach. Z nimi król czuje się jak ryba w wodzie, a z nami, niedogodnie mu.
— Szlachta — ciągnął dalej Snarski — tych różnych grawaminów przeciwko królowi ma dosyć, a umysły już są tak podbudzone, że wybuchną. Ja się tylko boję, ażeby właśnie pod ten czas, gdy kozactwo będziemy mieli na karku, nie wystąpili do króla z ultimatum i nie zażądali, czego on im dać nie może.
— Hę? — mruknął milczący Morawiec — cóż myślicie? Ci, co szlachtę prowadzą, tak się obrachują, że właśnie do króla skoczą, gdy on będzie w opałach, bo łacniej co wytargują! Oho! mają oni nosy.
Siedział za stołem, przyprowadzony po raz pierwszy do podkanclerzego, średnich lat; chorąży Mazewski, i milczał. Mało go kto tu znał, krom Bąkowskiego, z którym przyszedł.
Dotąd słuchał milczący i rozglądał się, a po twarzy mu chodziły jakieś dziwne to blaski, to chmury.
Naostatek wytrzymać nie mógł.
— A to mi dopiero piękna szlachta i ziemianie! — zawołał. Mieli tu po co iść, aby spiski knować, i nam, co krew przelewać mamy, być zawadą... niechby pioruny takie pospolite ruszenie!
Wszyscy na niego zwrócili oczy.
— Toć zdrajce i łotry! — zawołał. — Nam Kozacy i Tatarzy grożą, a te bestye myślą o sobie, jakby za swą skórę więcej wziąć, choć jej jeszcze nie dali.
— Zmiłuj się! chorąży — przerwał Kazimirski — co bo się tak oburzasz... Szlachta przy prawie stoi...
— A niech ją z jej prawem siarczyste pioruny! Czas tu myśleć o prawie! Tu innego dziś niéma, tylko wojenne... a kto go nie słucha...
Siadł Mazewski zburzony, nie kończąc; wszyscy się spojrzeli po sobie, jakby mówili:
— Nie nasz to człowiek...
— Uspokójcie bo się — rozśmiał się Bąkowski... szlachta swój obowiązek spełni — ale, że się upomina...
— Dosyć czasu będzie po wojnie — począł gorąco Mazewski. — Tu dziś jedno jest do czynienia: bunt zdusić, rebellizantów upokorzyć, Tatarów przepędzić... Ja innego nic nie znam... zdrajca, kto dziś o innem myśli!
— Właśnie dlatego — przerwał podkanclerzy — troszczą się ludzie o czynności króla, bo fałszywy krok... nas może zgubić.
— A no, Radę ma — rzekł Mazewski.
— I słuchać jej nie chce, tylko swoich Niemców — wtrącił Proszka — nie, nie — Niemców trzeba wykurzyć.
— Ale, do stu katów! — zawołał Mazewski — piechota niemiecka doskonała; przy artyleryi puszkarze, bez których my się nie obejdziemy!
Podkanclerzy, ostrożny, rozpytywać począł, kto tego chorążego wprowadził, wziął Bąkowskiego na stronę i począł mu to wyrzucać.
— Ale to żołnierz dzielny i weredyk — bronił się Bąkowski, wpływ ma wielki... a że trochę inaczej widzi, niż my.
— Trochę! — zaśmiał się podkanclerzy.
Tymczasem spór trwał, zwykli jednak goście Radziejowskiego pomiarkowali, że rozżarzać go nie było warto — i jeden po drugiem milkli, a Mazewski, zrozumiawszy to, iż ani mu tu radzi byli, ani był potrzebnym wśród nich, za czapkę wziąwszy, poszedł precz.
— Ostrożnym-bo być powinieneś — rzekł Radziejowski — po co nam kurtyzanie i pasożyty hetmanów? nam wolnych ludzi około siebie skupiać potrzeba.
Po wyjściu Mazewskiego, gdy się uspokoiło, Kazimirski począł wykładać, co zrobił i co się gotowało.
Spisek wojskowy przeciwko królowi się gotował; powstał on z niczego. Podkanclerzy nie mieszał się do niego i tylko dobrą radą go wspierał, ale gorąco się nim zaprzątał.
Kazimirski nosił jego rozkazy, dając je za swoje, zaciągał coraz nowych krzykaczy, starał się po wszystkich ziemiach rozsiać ziarna, z których przeciwko królowi związek miał powstać. Mówiono już o zwołaniu w ostateczności koła, które było w obozie tem, czem rokosz czasu pokoju. Koło wojskowe i hetmanów i wodzów pozywać przed się rościło sobie prawa.
Brakło tylko podkanclerzemu jeszcze jego prawej ręki Dębickiego, który mu w ostatku przybycie swe zwiastował.
Wszystko to odbywało się pod bokiem króla i hetmanów, a dokonywało właśnie w momencie, gdy największa karność była potrzebną.
Radziejowski cieszył się tem, jako najdoskonalszym środkiem uzyskania stanowiska przeważnego.
— Beze mnie oni im rady nie dadzą, ja jeden potrafię załagodzić, uśmierzyć i zamknąć gęby... król się mnie prosić będzie musiał.
Niebezpieczeństwa tego Jan Kazimierz wcale ani nawet nie przeczuwał.
Postanowiono po radzie wojennej, aby się na drugą stronę Styru przeprawić, gdzie równiny suche, doskonały plac do wygodnego rozwinięcia obozu i rozłożenia sił dawały.
Ale przeprawa przez rzekę bystrą, dosyć szeroką, której brzeg jeden był stromy, niemałą trudność stanowiła. Most jeden, i to nie zbyt krzepki, trzeba było poprawić, a wojska w porządku i bez zbytniego nacisku prowadzić. W tem wszystkiem znowu król z wielką gorącością sam był czynnym. Hetmani i starszyzna hamować go tylko musieli i prosić o cierpliwość.
Otrąbiono wieczorem, aby pułki niemieckie królewskie pierwsze się przeprawiały. Znowu tedy mruczenie i sarkanie, że o Niemców królowi najwięcej szło, aby sobie nóg nie zamoczyli.
Ale głośno jeszcze nikt się odezwać nie śmiał.
Drugiego dnia naprzód piechota, potem pułki, których porządek był wyznaczony, most przebywały i na przeciwnym brzegu na zielonej równinie wytknięte zajmowały stanowiska. Król po mszy świętej na koniu u mostu znowu stał, aby tumultu nie dopuścić.
Nie było przy nim pod ten czas nikogo, oprócz komorników i pisarzy, a Radziejowski, korzystając z tego, zbliżył się. Jan Kazimierz odwrócił się wprawdzie, lecz uniknąć go nie mógł.
— N. Panie — odezwał się zbliżywszy tuż podkanclerzy — chociaż mi o łaskawe ucho w. król. mości trudno, ja mój obowiązek spełniam. Muszę przestrzedz, iż w wojsku fermentacya jest i zniechęcenie wielkie. Lękam się, aby w godzinie najgorszej nie wybuchnęło, nieposłuszeństwo.
Król milczał długo.
— A nikt o tem nie wie krom was, panie podkanclerzy? — zapytał.
— I mnie to doszło wypadkiem — odparł Radziejowski.
— Nie wierzę, aby szlachta tak mało dbała o Rzeczpospolitą i o cześć swoję, aby tu teraz, warcholstwem się chciała kazić.
— N. Panie szlachtę trzeba znać — z pogardą rzekł podkanclerzy — tłum to nieoświecony, a przywilejami swemi w dumę wbity. Lada co ją może pociągnąć.
Król, który słuchał z coraz wzrastającą niecierpliwością, umyślnie począł dawać rozkazy dworzanom i posyłać ich, aby przerwać nieznośną rozmowę.
Podkanclerzy, rachujący może na przestrach i na zbliżenie się, widząc, że Jan Kazimierz doniesienie jego lekceważy, gniewny ustąpił.
Wszystkie jego rachuby chybiały.
— Potrzeba więc do ostateczności się posunąć — mówił w duchu — pcha mnie do rokoszu.
Król wistocie przez wstręt dla człowieka samą radą pogardził. Posądzał go o używanie tego środka dla pojednania, dla uzyskania przebaczenia; a darować mu nie mógł intrygi, która królową odstręczyła. Właśnie pracował nad tem, aby o swojej niewinności przekonać Maryą Ludwikę i sam widok tego człowieka drażnił go przypomnieniem.
Wojsko w przeciągu trzech dni całe się rozłożyło na równinie i Wojewoda Krakowski, który je królowi ukazywał, mógł się pochwalić widokiem, jaki ono przedstawiało.
Przynajmniej napozór świetne było i ład w niem panował pożądany. Hetmani wszyscy, sądząc po odebranych i ciągle nadchodzących wieściach o Chmielu i Ordzie, tu na nieprzyjaciela czekać chcieli. Król niecierpliwy naprzeciwko niemu chciał ciągnąć.
Z uporem nie do przełamania żądał tego, gdy starzy z pokorą, ale stanowczo prosili przynajmniej o zwłokę. Dla boju miejsce to właśnie wydawało się im i najdogodniejszem, i najlepiej obwarowanem. Lasy i rzeka je osłaniały.
Z tem wszystkiem Jana Kazimierza niecierpliwości wielkiej pohamować było trudno, niepodobna prawie.
Ostatniego dnia przy mszy świętej przyszedł Potocki i jak litości błagał zwłoki dnia jednego tylko...
Król się zżymał.
— Na zwłokach już straciliśmy wiele — wołał ręce łamiąc, — spójrzcie na nagromadzone siły: dopóki je mamy, póki się nie rozproszą i nie staną niesfornemi, korzystajmy. Nieprzyjaciel nie oprze się takiemu wojsku, jak nasze.
— Ale nas może w przechodzie napaść w położeniu niekorzystnem — mówił Potocki — tam on będzie wybierał... my przyjąć musimy bój, gdzie nas zaskoczy, a tu...
Złamany prośbami, król się na zwłokę dnia jednego zgodził.
Upłynął ten dzień jednak w niepokoju, w jakiemś gorączkowem oczekiwaniu. Starzy żołnierze, mający osobliwe poczucie — mówili wszyscy, iż im bitwa pachnie... chociaż nic jej nie zapowiadało.
Nazajutrz rano król zerwał się do dnia i wnet rozkazy wydał, aby część wojska natychmiast ku Dubnu ciągnęła... Ruszyły pierwsze chorągwie, ale zaledwie je z oczów stracono, gdy podjazd silny przybiegł, dając znać, że Bohun we trzydzieści tysięcy i ćma Tatarów tuż przybywa.
Ledwie hetman miał czas pchnąć, aby wojsko, które ruszyło już, natychmiast wracało, a rozproszeni zpod chorągwi żołnierze skupiali się do nich.
W mgnieniu oka całe to spokojne mrowisko zaruszało się, zakipiało, i życie w nie wstąpiło nowe.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.