Bracia Karamazow/Rozdział czwarty/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Karamazow |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1913 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Muszę ci zrobić jedno wyznanie — mówił dalej Iwan. — Nigdy zrozumieć nie mogłem, jak można kochać swoich bliźnich, blizkich. Właśnie niepodobieństwem jest kochać blizkich swoich, raczej już dalekich. Czytałem gdzieś, że wielki jakiś święty przygarnął kiedyś do łoża swego umierającego wędrowca i ogrzewał własnym oddechem cuchnące jego rany. Przekonany jestem, że zrobił to z musu, z wielkim wysiłkiem, jako narzucony sobie obowiązek. Człowiek, który chce być kochany, musi się ukrywać, gdy zaś pokaże prawdziwą twarz swoją, miłość znika.
— Mówił mi to nieraz starzec Zosima — zauważył Alosza — mówił także, że odsłonięcie się człowieka niszczy często miłość w niedoświadczonych sercach. Mimo to, wierz mi, że jest wśród ludzi dużo Chrystusowej prawie miłości, sam widziałem, Iwanie.
— Ale ja nie widziałem, a dokąd nie zobaczę, nie pojmę, i ze mną wielu ludzi. I niewiem, czy pochodzi to ze złych skłonności, które wykluczają miłość, czy też taka jest wogóle natura ludzka. Mojem zdaniem, miłość Chrystusowa, to cud, którego się na ziemi nie spotyka. Prawda, że On był Bogiem, a my bogami nie jesteśmy. Np. ja, cierpieć mogę nieskończenie, a nigdy drugi człowiek dowiedzieć się nie może, do jakiego stopnia cierpię, poprostu dlatego, że to drugi człowiek, nie ja, a prócz tego, rzadko człowiek zgadza się na to, aby uznać cierpienie drugiego, jakby to była wyższość jaka lub ranga. A dlaczego, jak myślisz, cierpienia tego nie uzna? Bo np. jeden ma jakieś kalectwo, drugi głupią twarz, a trzeci nastąpił mu na nogę. Przytem są różne gatunki cierpień. Na cierpienie poniżające, upokarzające, np. głód fizyczny, zgodzi się bliźni mój i dobroczyńca, ale w cierpienie wyższego gatunku, dla idei np., nie uwierzy nigdy, a przynajmniej rzadko. Bo np. twarz moja wyda mu się zupełnie inną, niż ta, którą, jak sobie wyobraził, mieć musi człowiek cierpiący dla idei. Niema wtedy dla mnie żadnego współczucia, i to nie ze złego serca. Ubodzy, zwłaszcza ze sfer inteligentnych, nie powinni nigdy osobiście prosić o jałmużnę, raczej za pośrednictwem gazet. Znosimy jeszcze żebraków, takich, jakich się widuje na scenie, w balecie, gdzie pląsają z wdziękiem w jedwabnych łachmanach, tam jeszcze można ich lubić — no, nie kochać; ale dość o tem.
Chciałem mówić o cierpieniach ludzkich wogóle, ale może wystarczy, gdy wspomnę tylko o cierpieniach dzieci. Bo przedewszystkiem dzieci kochać można nawet zblizka, nawet gdy są bardzo brudne i brzydkie (choć zdaje mi się, że dzieci nigdy nie bywają brzydkie). Powtóre, starsi nietylko, że są wstrętni i niegodni miłości, ale jeszcze umieją się mścić. Zakosztowali już z drzewa złego i dobrego, i kosztują nadal z niego, dzieci zaś niczego jeszcze nie zakosztowały i są, do czasu, niewinne. Lubisz dzieci, Alosza, nieprawdaż? dlatego też zrozumiesz łatwo, dlaczego o nich, mianowicie, mówić zamierzam. Jeżeli i one cierpieć muszą na ziemi, to karane są za winy ojców swoich, którzy jabłka zakosztowali, ale wyrok taki, pochodzący z tamtego świata, niezrozumiały jest zupełnie dla naszego ziemskiego serca. Istota niewinna, a w dodatku tak bezbronna, nie powinna cierpieć za drugiego. Popatrz na mnie, Alosza, ja także lubię bardzo dzieci. I zanotuj to sobie, że nawet dzikie, okrutne, zmysłowe, takie Karamazowskie natury, kochają często dzieci i to bardzo.
Dzieci, do lat siedmiu, ogromnie się różnią od starszych, jakby zupełnie inne istoty, inne natury. Czy wiesz, znałem jednego mordercę, rozbójnika z zawodu, który w ciągu swojej karyery wymordowywał nieraz dla rabunku całe rodziny, wśród których znajdowały się, oczywiście, i dzieci. Ten sam zbójca, siedząc w więzieniu, przepadał poprostu za dziećmi; całe godziny spędzał w oknie, patrząc na zabawy dziecinne, a jednego chłopaczka przywabił nawet do siebie i zaprzyjaźnił się z nim bardzo. Ty nie wiesz, dlaczego to mówię, Alosza. Głowa mi cięży i czuję się smutny.
— Mówisz to jakoś dziwnie — zauważył niespokojnie Alosza, — jakby w szaleństwie.
— Opowiadał mi niedawno jeden Bułgar — mówił dalej Iwan, jakgdyby nie słysząc uwagi Aloszy, — jak tam u nich Turcy popełniają mordy i okrucieństwa, obawiając się ogólnego powstania Słowian. Palą i mordują, gwałcą kobiety i dzieci, przybijają ćwiekami za uszy pojmanych więźniów, trzymają ich tak do rana, a następnie wieszają, różne inne okropne popełniają występki. Nieraz się słyszy o zwierzęcem okrucieństwie ludzi, ale to porównanie jest zupełnie niesprawiedliwe i zanadto krzywdzące dla zwierząt. Zwierzę nie potrafi przecie nigdy popełniać tak wyrafinowanych i artystycznych okrucieństw, jak człowiek. Tygrys rzuca się, szarpie, gryzie i nic więcej. Nie przyszłoby mu nigdy na myśl przybijać kogoś gwoździami za uszy, choćby to nawet umiał zrobić. Nie przyszłoby mu na myśl wyrzynać dzieci z żywotów matek, lub też podrzucać je w górę i łapać na ostrza pik, jak to robili żołnierze i to w obecności matek. W tem właśnie cała rozkosz okrucieństwa, że w obecności matek. Albo taki obraz. Dzikie żołdactwo w przystępie wesołości chce się zabawić, otaczają kołem drżącą z przerażenia matkę z małem dziecięciem na ręku. Zabawiają dziecię, śmiejąc się do niego i doprowadzają je rzeczywiście do śmiechu, wtedy taki artysta dzikości mierzy w dziecię pistoletem tuż, tuż przy jego twarzyczce, dziecię wyciąga radośnie rączki do świecącej błyskotki, a żołdak spuszcza kurek i kula rozrywa i roztrzaskuje uśmiechniętą twarzyczkę. Prawda, ładny obraz?
— I po co to wszystko, bracie? — pytał Alosza.
— Bo myślę, że jeżeli szatan istnieje, to człowiek stworzył go na podobieństwo swoje.
— Więc uznajesz szatana?
— Umiesz zręcznie chwytać mnie za słówka, ale nie o to chodzi. Jestem kolekcyonista dyletant i zbieram sobie rozmaite anegdotki i ciekawe fakty, a mam już ich spory zapas. Nie jesteśmy wprawdzie mahometanami i przybijanie gwoździami więźniów za uszy nie jest u nas dozwolone, ale mamy my swoje, rosyjskie, narodowe rózgi i pletnie, to już czysto nasze i nie może być nam odjęte. Za granicą prawo nie pozwala na bicie, ale wynagrodzono to sobie innemi sposobami, a są one dla nich równie charakterystyczne, jak dla nas rózgi i pletnie. Mam bardzo charakterystyczną broszurkę, przełożoną z francuzkiego, opisującą fakt jeden, który się zdarzył w Szwajcaryi. Był tam chłopak jeden, imieniem Ryszard, dziecko nieślubne, które rodzice podarowali górskim pastuchom alpejskim. Dziecko miało wówczas lat sześć, a pastuchy wcześnie zaczęli go używać do pracy, i nie poczuwali się, bynajmniej, do obowiązku żywienia go i odziewania. Dziecko posyłano od siedmiu lat na pastwisko z trzodą, a gdy głodny był, skradać musiał jedzenie świniom, a za to chłostano go, złapawszy na gorącym uczynku. Nie uczono go niczego, rósł sam, jak dzikie zwierzątko. Gdy dorósł i nabrał sił, zarabiać zaczął dzienną pracą, a zarobione pieniądze przepijał, nie umiałby nawet użyć ich inaczej. Ostatecznie ograbił i zamordował jakiegoś starca, a sąd ujął go i skazał na śmierć. Tam nie bawią się w sentymentalizm. W więzieniu dopiero rzuciły się na niego całe tłumy pastorów i rozmaitych członków towarzystw dobroczynnych.
Nauczyli go czytać i pisać, wtajemniczyli w zasady wiary, nastawali na niego, przekonywali, doradzali, aż wreszcie udało się im doprowadzić go do wyznania. Ryszard napisał sam do sądu zeznanie, w którem obwinia siebie i ogłasza, że żył dotąd, jak zwierzę, ale nakoniec i na niego spłynęło światło niebieskie. Na to poruszyła się cała Genewa, wszystko, co było w mieście znakomitszego i zajmowało się dobroczynnością, zwaliło się do więzienia, całowano, ściskano biednego Ryszarda, mówiono mu bracie, ciesząc się jego nawróceniem, a biedny Ryszard wylewał łzy wzruszenia, powtarzając za innymi: „Żyłem dotąd w ciemności, podobny zwierzęciu nieczystemu, ale i na mnie spłynęło teraz światło i łaska i umrę w Panu.” Przychodzi wreszcie dzień spełnienia wyroku; dobroczynne damy i członkowie stowarzyszeń śpieszą tłumnie na miejsce egzekucyi; czy może wydrzeć chcą nieszczęsnego ze szponów świeckiej sprawiedliwości? O nie, bynajmniej. „Umieraj, Ryszardzie, umieraj bracie nasz, to najpiękniejszy dzień twego życia”, a i on sam, cokolwiek niepewny, osłabiony wzruszeniem, powtarza za nimi: „To najpiękniejszy dzień mego życia.” I kładą głowę jego na rusztowaniu, a bracia jego, członkowie stowarzyszeń i dobroczynne damy, patrzą z zachwytem, jak głowa ta, odcięta nożem gilotyny, stacza się po stopniach szafotu. Prawda, że to charakterystyczne, a fakt to zupełnie prawdziwy, który zaszedł niedawno w naszym wieku, opisano go w osobnej broszurze, którą stowarzyszenia protestanckie przełożyły na różne języki i rozpowszechniano ją wraz z dziennikami. W ten sposób dostała się do rąk moich. U nas wprawdzie nie mordują ludzi wśród takich okoliczności, ale za to mamy, jak już wyżej wspomniałem, nasze własne, narodowe, rosyjskie bicie. Jest śliczny wiersz Niekrasowa, bardzo znamienny. Rosyjski chłop bije konia, to takie nasze, któż tego nie widział. Biedne zwierzę, obarczone ciężarem nad siły, ugrzęzło w błocie i nie może ruszyć z miejsca, chłop bije go zapamiętale, bezrozumnie, siecze go po oczach, po jego biednych, smutnych oczach, wie, że zwierzę ruszyć nie jest w stanie, ale bije, siecze bez ustanku. „Zdychaj, a ciągnij”; bije go po jego biednych, łzawych oczach i zwierzę ostatnim wysiłkiem szarpie się i wyciągnęło wóz i poszło dalej drżące, zataiwszy oddech, poruszając się bezładnie, dzięki tylko sile nabytego rozpędu. Prawdziwie i strasznie oddał to Niekrasow; ale to tylko koń; konia na to ma człowiek, aby miał kogo siec. Nasi potrafią i lepiej. Wszak Tatarzy zostawili nam knut w dziedzictwie. Można przecie siec i ludzi. Naprzykład pewna inteligentna, wykształcona para, siekła własne dziecko, córeczkę siedmioletnią, siekli ją rózgami, mam to zapisane z najdrobniejszymi szczegółami. Ojciec używał rózgi z kolcami, to się lepiej czuje. A trzeba ci wiedzieć, że są usposobienia, które w miarę bicia rozgrzewają się, zapalają za każdem uderzeniem, dochodzą do namiętności, biją minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć minut, dziecko krzyczy, wreszcie słabnie i krzyczeć już nie może. Sprawa przyszła przed sąd, rodzice najmują adwokata. Niedarmo lud nasz nazywa adwokata „abłakat” (przedajne sumienie).
Adwokat podniósł wrzawę w obronie swojego klijenta; sprawa taka prosta, zwyczajna, familijna, ojciec skarcił dziecko, czyż nie wstyd sprawę taką wytaczać przed sądem. Sędziowie przysięgli, zupełnie przekonani, uniewinniają dręczyciela, publiczność wyje z zachwytu z powodu tak sprawiedliwego wyroku. Szkoda, że mnie tam nie było, zaproponowałbym składkę na stypendyum imienia tego wzorowego ojca. Piękny obraz. Prawda? Ale mam jeszcze lepszy; dużo, dużo dokumentów udało mi się zebrać z życia naszych rosyjskich dzieci. Pewni rodzice, ludzie ze sfer inteligentnych, wykształceni, cywilizowani, znienawidzili własne dziecko, pięcioletnią dziewczynkę. Wspominałem ci już, że są usposobienia, znajdujące specyalną przyjemność w dręczeniu dzieci. Poza tem w stosunku do ludzi dorosłych mogą być uprzejmi, delikatni, ogładzeni, jak przystało na ludzi cywilizowanych, przejętych europejską kulturą. Dzieci tylko dręczyć potrafią, to jest ich sposób lubienia dzieci. Właśnie ta zupełna bezbronność, anielska ufność i łatwowierność, jaką tu spotykają, rozbudza w nich zwierzęce instynkty. Bo w każdym człowieku tai się zwierz złości i pożądania, zwierz spuszczonych z łańcucha żądz i chorób nabytych w rozpuście, taki zwierz budzi się i rozżera widokiem krwi i krzykiem dręczonych ofiar. Ową biedną pięcioletnią dziewczynkę poddawali ci dobrze wychowani rodzice wszelkiego rodzaju torturom. Bili ją bez żadnej przyczyny, deptali nogami, tak, że całe ciało pokryte było czarnymi sińcami, zamykali w zimne, mroźne noce w miejscach ustępowych na kilka godzin, utrzymując, że nie jest dość porządną i t. p. I to matka robiła, własna matka, i zdolna była zasypiać spokojnie przy rozpaczliwych krzykach biednego dziecka, zamkniętego w nikczemnym, smrodliwym zakątku. Zastanów się teraz, co mogło czuć takie biedne, bezradne stworzenie, nie będące jeszcze w stanie zrozumieć, co się z niem dzieje. Jak tłukło się drobnymi rączynami w dziecinną wątłą pierś, wzywając Boga na pomoc. Czy wytłómaczysz mi teraz, bracie ty mój, pokorny i słodki sługo Boży, na co i po co potrzebne są takie potworności? Czy wistocie po to, aby się człowiek nauczył odróżnić zło od dobra?
— I po co? po co to piekielne poznanie zła i dobra, jeżeli się ma ono nabywać takim kosztem, cały bezmiar poznania nie opłaci owych rozpaczliwych łez dziecka, wzywającego napróżno pomocy. Ty cierpisz, Alosza, słuchając takich opowiadań, to nad twoje siły. Jeżeli chcesz — przestanę.
— To nic, ja chcę cierpieć, — wyszeptał z trudem Alosza.
— Jeszcze jeden, jeden ci tylko przytoczę przykład, bardzo charakterystyczny, fakt, którego opis czytałem w jednym z naszych roczników archiwalnych w „Ruskiej Starinie”. Działo się to w pełnym rozkwicie chłopskiej pańszczyzny, gdzieś w początku XIX-go stulecia. Żył wówczas na wsi pewien generał, z rodziny ziemiańskiej, skoligacony z najbogatszem obywatelstwem okolicznem. Należał on do licznych tych, którzy przekonani byli, że mają najpełniejsze prawo życia i śmierci nad swymi poddanymi. Dużo takich było wówczas w Rosyi. Żył więc ów generał w swoim majątku, liczącym dwa tysiące dusz (poddanych). Uboższych sąsiadów traktował z góry, uważając ich za swoich pieczeniarzy i błaznów, trzymał niezmiernie liczną psiarnię do polowania i całe setki psiarczyków umundurowanych i konnych.
Otóż jedno z dzieci, będących na służbie, chłopak ośmioletni, skaleczył kamieniem w nogę ulubioną charcicę pana generała. — „Cóż to, pies mój kuleje?” — woła grzmiącym głosem samowładca — objaśniają mu przyczynę.
„Któryż, to chłopak? brać go!” — brzmi rozkaz, — i biorą dzieciaka, zamykają go na całą noc w jakiejś piwnicy. Rankiem, skoro świt, wyjeżdża generał na polowanie. Wsiadł na konia, dokoła niego goście, rezydenci, służba, leśnicy, dojeżdżacze, wszystko konno, dalej sfory psów gończych. — Wyprowadzają chłopca, ranek jesienny, dżdżysty, chłodny, dzień bardzo dobry do polowania. Generał rozkazuje rozebrać chłopca do naga, dzieciak drży oszołomiony, prawie bezprzytomny ze strachu. — „Gonić go”, — komenderuje generał, „biegaj! biegaj!” — wołają psiarki i dojeżdżacze, i chłopak biegnie. — „Huź! ha! huź! ha!” — krzyczy generał i wypuszczają na chłopca wszystkie psy, spuszczone ze smyczy; rozszarpały go psy w oczach matki, rozszarpały na strzępki dzieciaka.
Generała wzięli pod kuratelę. A ty, jak myślisz, Alosza, rozstrzelać takiego, co? Mów, Alosza.
— Rozstrzelać! — szepnął, blady, jak ściana, Alosza, krzywiąc usta dziwnym jakimś uśmiechem i podnosząc nieśmiały wzrok na brata.
— Brawo! — zawołał w ekstazie Iwan — brawo! — Ty, słodki kleryk, rozstrzelać każesz. — A widzisz! taki to szatan czai się i w tobie, Aleksy Karamazow.
— Powiedziałem głupstwo — ale...
— Otóż to! — pochwycił Iwan — to ale... pamiętaj, Alosza, że głupstwa potrzebne są na świecie, bez takich głupstw wiele rzeczy wcaleby nie zaszło, możeby się wogóle nic na świecie nie zrobiło. Wiem, co wiem.
— Cóż ty wiesz?
— Ja nie rozumiem nic, — mówił dalej Iwan, jakby w gorączce, — ja nie chcę nic rozumieć, dawno już przestałem rozumieć. Trzymam się tylko faktów i postanowiłem przy nich zostać.
— Dlaczego trzymasz mnie tak długo w niepewności, powiedz raz, co masz powiedzieć, — zawołał Alosza prawie z goryczą.
— Powiem! o! powiem, do tego przecież zdążam, — odrzekł Iwan, — zanadto mi jesteś drogi, abym cię chciał utracić; nie odstąpię cię twemu starcowi Zosimie.
Iwan zamilkł na chwilę, a twarz jego stała się bardzo posępna.
— Słuchaj — mówił dalej, — wspomniałem tylko o cierpieniach dzieci, aby rzecz moją bardziej uwydatnić, o innych łzach ludzkich, któremi ziemia nasza przesiąknięta jest nawskroś, nie powiem już ani słowa. Robak jestem i przyznaję w najgłębszej pokorze, że nie rozumiem i nie zrozumiem nigdy, dlaczego życie nasze jest takie, a nie inne. Człowiek, oczywiście, sam sobie winien, dano mu raj na ziemi, a on zapragnął swobody i wykradł ogień z niebios, wiedząc z góry, że ściąga na siebie nieszczęście, zatem żałować go nie należy. Prosty mój, marny, Euklidowski rozum, mówi mi tylko: na ziemi jest cierpienie, a winnych właściwie niema — i wszystko wypływa logicznie jedno z drugiego. Cóż ztąd? cóż mi ztąd, że to wszystko wiem, kiedy ja się na świat tak stworzony zgodzić nie mogę. Ja domagam się zadośćuczynienia, i to nie gdzieś, kiedyś, tam, w przyszłem życiu, ale tu, na ziemi, koniecznie je widzieć muszę. Muszę je widzieć sam, a gdybym umarł przedtem, pragnę być wskrzeszony, aby to jednak ujrzeć, inaczej czułbym się skrzywdzonym. Nie zgadzam się na to, aby cierpienie moje służyło jako nawóz dla użyźnienia jakiejś przyszłej harmonii. Ja widzieć muszę czasy, w których trwożliwa łania uśnie spokojnie obok lwa drapieżnego, a morderca trzymać będzie w objęciach ofiarę swoją, gdy wszystko zleje się w ogólnej harmonii i przebaczeniu, a wszyscy zrozumieją, dlaczego działo się to wszystko, co się działo. Ale wtedy jeszcze sprawa cierpień dziecinnych byłaby dla mnie niepojętą i nierozwikłaną zagadką i nie zrozumiałbym nigdy, dlaczego i one także przyczyniać się miały do użyźnienia jakiejś przyszłej szczęśliwości.
Rozumiem, że jeśli ludzie solidarni są w grzechu, to podobnaż solidarność panować powinna i w zadośćuczynieniu za grzech, ale solidarności tej nie uznają dla dzieci. Jeśli prawdą jest, że i one odpowiadać muszą za grzechy ojców swoich, to prawda ta jest nie z tego świata i dla mnie niepojęta. Może wprawdzie utrzymywać jaki błazen, że dzieci także dorosną kiedyś, grzeszyć będą, zatem i one powinny być karane, ale wszakże ten ośmioletni chłopak nie dorósł, zaszczuli go psami, gdy był jeszcze dzieckiem, cóż z takim począć? O! Alosza mój, nie mam zamiaru bluźnić, wyobrażam sobie doskonale, jaki dreszcz powszechnej radości przeniknie świat cały w chwili, gdy wszystko na niebie i na ziemi zleje się w jeden pochwalny hymn, i wszystko, co kiedy żyło i żyć będzie, zawoła chórem „sprawiedliwe są zrządzenia Twoje, Panie, bo odkryłeś nam wreszcie ścieżki twoje”. I wtedy matka zamordowanego dziecięcia zespoli się uściskiem z mordercą i wszystko troje zawoła jednym głosem: „Sprawiedliwe są zrządzenia Twoje, o Panie”. I wszystko będzie już wówczas zbadane i wyjaśnione. — Otóż widzisz, ja takiego rozwiązania przyjąć nie mogę i zastrzegam się przeciw niemu i protestuję, dopóki jeszcze żyję na ziemi.
Ja nie chcę, żeby matka przebaczała katowi swego dziecięcia, ona niema prawa przebaczać, niech mu daruje własne łzy swoje i macierzyńskie cierpienia, ale nikt i nic nie daje jej prawa przebaczać mordercy tortur zadanych jej dziecku, a jeśli niema przebaczenia, gdzież owa harmonia? A czyż jest istota, któraby takie rzeczy przebaczyć mogła? Nie chcę powszechnej harmonii, jeśli ma być kupiona takim kosztem, cała ta harmonia nie warta owych łez, i cierpień dziecięcych. Zresztą może być, że ja jestem w błędzie, ale ja chcę przy błędzie moim pozostać. Niczemu nie zaprzeczam, tylko twierdzę, że ta przyszła ogólna szczęśliwość za drogo jest oceniona na moją kieszeń i dlatego udziału w niej brać nie chcę i bilet wejścia zwracam. Uważasz, zwracam bilet, bo jestem człowiek uczciwy, a cena dla mnie za droga.
— Ależ to bunt! bracie, — zauważył cicho Alosza.
— Bunt? Nie chciałbym od ciebie słyszeć tego słowa, buntem przecież żyć nie można, a ja żyć chcę. Zresztą, powiedz, gdybyś mógł stworzyć i zapewnić ludziom sam tę powszechną ogólną szczęśliwość, dla której jednak niezbędne byłoby i konieczne zadręczenie jednej tylko sieroty, choćby takiego oto biednego dziecka, torturowanego przez własnych rodziców, czy zgodziłbyś się za taką cenę zostać architektem szczęśliwości, okupionej cierpieniem choćby tej jednej tylko istoty?
— Nie, nie zgodziłbym się — odrzekł Alosza.
— A czy przypuszczasz, że ludzie, dla którychbyś zgotował ową szczęśliwość, zgodziliby się przyjąć ją i korzystać z niej wieki całe, korzystać ze szczęścia, opartego na niewinnie przelanej krwi zamordowanego dziecka.
— Nie, i tego nie przypuszczam — odparł Alosza, którego oczy błysnęły nagle. — Ale sam pytałeś przed chwilą, czy jest na świecie istota, któraby mogła i miała prawo przebaczyć wszystko i za wszystkich? Zapomniałeś, bracie, że jest ktoś, co ma do tego prawo, bo sam przelał krew niewinną, za wszystko i za wszystkich. Zapomniałeś o Nim, do którego i dziś w każdej chwili zawołać możesz „Panie! sprawiedliwe są zarządzenia Twoje i drogi Twoje”.
— Nie, bracie, nie zapomniałem o Nim, o Tym Jedynym bezgrzesznym i o Jego niewinnie przelanej krwi. Nie, nie zapomniałem. Dziwno mi, tylko, żeś tak późno dopiero wspomniał o Nim, bo zwykle twoje „wszystkie spory i dysputy” od Niego się zaczynają i zasłaniają się Jego imieniem. A czy wiesz, że ja napisałem na ten temat poemat cały.
— Ty napisałeś poemat? — pytał zdziwiony Alosza.
— Nie, właściwie nie napisałem, — uśmiechnął się Iwan. — W życiu swojem nie skleiłem dwóch wierszy, ale poemat ten wyśniłem, wymarzyłem, mam go w głowie. Mógłbym ci go w każdej chwili przeczytać, właściwie wypowiedzieć, gdybyś chciał posłuchać.
— Ale owszem, posłucham chętnie.
— Poemat mój nazywa się „Wielki Inkwizytor”.