Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bractwo Wielkiej Żaby |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Fellowship of the Frog |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ściemniało się już, gdy dwaj włóczędzy, którzy okrążyli wieś Morby, znaleźli się znowu na szosie. Okrążenie wsi nie było rzeczą miłą, gdyż deszcz, który padał przez cały dzień, zamienił uprawne pola w wielkie bagna, przez które niełatwo było iść.
Jeden z włóczęgów był wysoki, niegolony, brudny. Towarzysz jego wydawał się w porównaniu z nim niski, choć był wzrostu więcej niż średniego i barczysty. Wlokąc się po gliniastej szosie, me mówili do siebie ani słowa. Niższy zatrzymywał się dwa razy, rozglądając się dokoła w zapadającym mroku, jakby się obawiał pogoni. Raz chwycił wyższego za ramię i pociągnął go w krzaki, rosnące przy drodze. Stało się to w chwili, gdy z hałasem, rozpryskując dokoła błoto, przemknęło koło nich auto. Po chwili zboczyli z gościńca, przecięli pole i stanęli na skraju nieuprawnego pasma ziemi, pociętego staremi śladami kół.
— Zaraz będziemy na miejscu, — mruknął niższy, a towarzysz jego skinął w milczeniu głową. Mimo całej pozornej obojętności zwracał pilnie uwagę na każdy szczegół otoczenia: ...samotny budynek na horyzoncie, przypominający wyglądem stodołę... hrabstwo Essex... co poznał z sygnatury numeru auta, którą spostrzegł, gdy ich samochód mijał. Okolica nieuprawna... wiodąca zapewne do opuszczonych glinianek... czy też był to kamieniołom?... W pobliżu wrót, przez które biegły ślady kół, wisiał na chwiejącym się słupie jakiś szyld. Za ciemno było, aby odczytać zatarty napis, zauważył tylko sylabę: „Wap“... „Wapniak?“ — Łatwo będzie zbadać to później. Jedynem możliwem dla niego niebezpieczeństwem była przewaga liczebna Żab. Pod ochroną płaszcza namacał ręką lufę browninga i wsunął go do zewnętrznej kieszeni. Pomocy nie mogło tu być, nie spodziewał się jej też. Carlo zabrał go w mieście do swego nędznego auta i wiózł go krętemi manowcami po deszczu, jadąc bocznemi drogami i unikając miasteczek i wsi, tak że Genter nie mógłby się zorjentować, nawet gdyby siedział przy kierownicy. Ale wsadzono go w głąb ciemnego auta, tak, że nie widział nic. Wellingdale i jego towarzysze, którzy go obserwowali, nie byli przygotowani na auto. Włóczęga z autem — to była rzecz niesłychana. On sam, Genter, drgnął, gdy samochód zatrzymał się koło chodnika, na którym stał, czekając, a do uszu jego doszedł głos Carla: „Wsiadaj!“
Minęli teraz wierzchołek porosłego chwastami pagórka. Pod sobą widział Genter zardzewiałe wózki żelazne, porzucane na kupę szyny kolejowe, a między tem wszystkiem głębokie, wypełnione wodą deszczową doły. Po drugiej stronie, na ostro zarysowanej linji skraju kamieniołomu, stała maleńka chatka drewniana, ku której Carlo skierował kroki.
— Denerwujące, co? — zapytał, a w głosie jego drżało jakby szyderstwo.
— Niebardzo, — odpowiedział Genter chłodno. — Żaby są pewnie w tej budzie?
Carlo roześmiał się cicho. — Żab niema, — rzekł. — Tylko sama Żaba. Wchodzi od strony kamieniołomu. Są tam schody pod chatką. Dobry pomysł, co? Chatka wisi tuż nad przepaścią, a schodów nie dojrzałbyś, nawet gdybyś się położył na brzuchu i przechylił jak najdalej. Próbowałem kiedyś. Nie złapią go nigdy, choćby nasłali miljony szpiegów!
— A jak otoczą cały kamieniołom? — zapytał Genter.
Carlo potrząsnął głową. — Nie sądzisz chyba, że on nie wie, kiedy będzie złapany. Żaba wie wszystko. — Spojrzał na rękę towarzysza. — To nie będzie bardzo bolało, — rzekł. — Warto to znieść. Zato nie będziesz nigdy bez pomocy, Harry. Kiedy wpadniesz do pułapki, wyciągnie cię najlepszy adwokat. Potrzeba nam takich chłopców jak ty — dość mamy drobnych łajdaków, którym się zdaje, że kiedy robią drobne rzeczy, już należą do nas. Ale ty będziesz miał grubą robotę, a kiedy masz co wielkiego do zrobienia, Żaba daje ci setki a setki funtów. Gdybyś zachorował, gdybyś był głodny, gdyby ci się cokolwiek stało, Żaby przyjdą do ciebie same, żeby ci pomóc. Niezły interes, co?
Genter milczał. Byli teraz w odległości jakichś dwunastu kroków od chatki, która oglądana zbliska była mocnym budynkiem z doskonałego drzewa; miała jedne drzwi, okiennice były zamknięte. Człowiek, który nazywał siebie Carlo, dał Genterowi znak, aby się zatrzymał, sam zaś poszedł naprzód i zapukał do drzwi. Genter widział, jak podszedł następnie do okna i jak okiennica uchyliła się na cal. Nastąpiła długa rozmowa, prowadzona szeptem, poczem Carlo wrócił.
— Powiedział, że ma dla ciebie robotę, która ci przyniesie tysiące. Naprawdę, masz szczęście. Znasz Rochmore?
Genter skinął potakująco głową. Znał to przedmieście arystokracji.
— Mieszka tam pewien człowiek, który ma być sprzątnięty. Co wieczór wraca kolejką o 11,50 ze swego klubu i idzie pieszo do domu. Przechodzi przez ciemną uliczkę, gdzie można go z łatwością zakatrupić kijem. Jedno uderzenie i po nim. To się przecież nie nazywa zabójstwo, rozumiesz?
— Ale dlaczego Żaba chce, żebym ja to zrobił? — zapytał wysoki włóczęga z zaciekawieniem. Wyjaśnienie, jakie otrzymał, było bardzo logiczne.
— Każdy nowy musi coś zrobić, żeby dowieść swojej odwagi. Więc, cóż ty na to? — Genter nie wahał się ani chwili. — Będzie zrobione! — rzekł.
Carlo powrócił do okna i kazał towarzyszowi iść także.
— Stań tutaj i wsadź lewą rękę przez okno, — rzekł. Genter podwinął mankiet zmoczonego rękawa i wsadził
przez szparę w okiennicy gołą lewą rękę. Pochwycono ją silnie i natychmiast uczuł, jak coś miękkiego i mokrego przylgnęło do przegubu. — Stempel gumowy, pomyślał, i przygotował się na ból, który miał teraz nastąpić. Było to jak nagłe mrowie drobnych ukłuć tysiąca igiełek. Potem zwolniono uścisk, Genter cofnął rękę i patrzał zdumiony na rysunek z krwi i atramentu, który tatuujący pozostawił na jego ręce.
— Nie ścieraj tego! — rzekł stłumiony głos z mroku chaty. — A teraz możesz wejść.
Okiennica zamknęła się, potem rozległ się zgrzyt klucza, obracającego się w zamku, i drzwi stanęły otworem. Genter wszedł w czarny mrok i usłyszał, jak tajemniczy mieszkaniec chaty zaryglował za nim drzwi.
— Numer twój jest K. 971, — rzekł bezbarwny głos, — gdybyś go zobaczył w rubryce wiadomości osobistych „Times’u“, dasz tutaj znać, gdzie się w danej chwili znajdujesz. Weź to...
Genter wyciągnął rękę, do której włożono mu ko-pertę, — miało się wrażenie, jakby tajemniczy osobnik, tytułujący się „Żabą“, sam jeden tylko mógł widzieć w tym mroku.
— Tu masz pieniądze na drogę i mapę okolicy. Gdybyś zużytkował pieniądze dla siebie, albo nie przybył tam, gdzie będziesz potrzebny, zostaniesz zabity. Czy zrozumiałeś?
— Tak.
— Otrzymasz ponadto pieniądze, które będziesz mógł wydawać na własne potrzeby. Uważaj teraz. W Rochmore, Park Avenue 7, mieszka Hallwell Jones, bankier...
„Żaba“ odczuł widocznie, że nowicjusz wzdrygnął się przerażony.
— Znasz go?
— Tak, pracowałem kiedyś dla niego, — rzekł Genter. Wyciągnął browning z kieszeni i wielkim palcem odsunął bezpiecznik.
— Do piątku ma być unieszkodliwiony. Nie potrzebujesz go zabijać, ale gdyby się to stało, nic nie szkodzi. Przypuszczam jednak, że czaszka jego jest dość twarda...
Genter począł się już przyzwyczajać do ciemności i ustalił, gdzie stoi „Żaba“. Ręka jego wykonała gwałtowny ruch i uchwyciła ramię tajemniczego człowieka.
— Mam rewolwer, — rzekł przez zęby. — Jestem inspektor Genter z policji kryminalnej. Jeżeli będziesz się bronił, zabiję cię.
Przez sekundę panowała śmiertelna cisza. Potem Genter uczuł, jak ręka, w której trzymał rewolwer, została uchwycona z siłą kleszczy. Uderzył drugą pięścią, ale człowiek schylił się i cios trafił w próżnię. Potem straszliwe wykręcenie ręki wydarło mu rewolwer, i począł się zmagać z tajemniczym złoczyńcą. W pewnej chwili twarz jego dotknęła twarzy „Żaby“. Czy to była maska? Uczuł na swym policzku zimne dotknięcie mikowych okularów. To tłumaczyło zduszony głos. Mimo całej swej siły nie mógł się Genter uwolnić z uścisku obejmujących go ramion. Zataczali się w ciemności. Nagle „Żaba“ podniósł nogę, a Genter, chcąc uniknąć spodziewanego kopnięcia, uskoczył gwałtownie wbok. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, i do nozdrzy detektywa dotarł ostry, zimny, przenikliwy zapach. Chciał odetchnąć głęboko, ale miał wrażenie, że się dusi, ramiona opadły mu bezwładnie.
„Żaba“ trzymał przez minutę złamaną postać, potem rzucił ją z głuchym stukiem na podłogę.
Nazajutrz rano patrol policyjny znalazł inspektora Gentera w ogrodzie pustego domu i zawezwał pogotowie ratunkowe.
Ale człowiek zatruty zgęszczoną parą kwasu cyjanowodorowego, umiera szybko. W dziesięć minut potem, jak „Żaba“ stłukł przygotowany w chacie na podobne wypadki cylinder szklany, Genter był trupem.