Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Elk.

Nie było na świecie detektywa, któryby wyglądem swoim mniej przypominał urzędnika policji — i to mądrego urzędnika policji — niż Elk. Był wysoki i chudy, a zgarbiona nieco postać potęgowała jeszcze wrażenie jego chuderlawości. Ubranie zawsze źle na mm leżało, raczej wisiało na nim, niżeli go okrywało. Latem i zimą nosił to samo brudne palto, niezmiennie zapięte, a jak daleko sięgała pamięć ludzka, nie miał innego ubrania, jak to, w którem go stale widywano. Gdy padał deszcz, melonik jego lśnił od wody, ale Elk nie otwierał parasola, który nosił niedbale pod pachą. Nikt me widział nigdy, aby robił z tego parasola użytek. Trupio blada twarz Elka miała stale wyraz przygnębienia, zaś przełożeni uważali, że wywiera on deprymujący wpływ, gdyż poglądy jego na przyszłość były pod silnym wpływem stałych niepowodzeń przy awansie. Dziesięć razy zgłaszał się do egzaminu i dziesięć razy ściął się — zawsze z tego samego przedmiotu: historji. Dick Gordon, który znał Elka lepiej, niż jego bezpośredni przełożeni, domyślał się, że niepowodzenia te wcale go tak nie martwiły, jak przypuszczano. Odkrył w nim nawet niejaką posępną dumę z nieznajomości dat historycznych, raz zaś, w chwili wyjątkowej szczerości, wyznał mu Elk, że awans może być dla człowieka o niedostatecznem wykształceniu tylko przeszkodą.
— Biedni grzesznicy nie zaznają spokoju na ziemi, — westchnął Elk, siadając na wskazanym sobie fotelu. — Myślałem, mr. Gordon, że przynajmniej teraz, po powrocie ze Stanów, da mi pan urlop.
— Kochany Ełku, chciałbym się dowiedzieć, jak można najwięcej o Loli Bassano, — rzekł Dick. Kto są jej przyjaciele, dlaczego przyczepiła się ona nagle do Ray a Bennetta, który jest tylko małym urzędniczyną u Maitlanda, zwłaszcza zaś dlaczego zabrała go wczoraj wieczorem na rogu St. James’s Square i pojechała z nim do Horsham. Widziałem ich przypadkowo, wychodząc z klubu i pojechałem za nimi. Prawie przez dwie godziny siedzieli w aucie o sto metrów od domu Bennetta i rozmawiali. Stałem na deszczu za samo-chodem i słuchałem. Gdyby się do niej zalecał, rozumiałbym to. Ale oni mówili i mówili tylko o pieniądzach. A przytem młody Bennett nie ma grosza w kieszeni.
Elk palił w zamyśleniu. — Bennett ma siostrę... — rzekł nagle ku zdumieniu Dicka. — Bardzo ładna dziewczyna, ale stary Bennett napewno jest jakimś szubrawcem. Nie wykonuje żadnej stałej pracy, a niekiedy niema go w domu przez kilka dni. Gdy wraca, wygląda bardzo źle.
— Zna pan tę rodzinę?
Elk skinął głową. — Stary Bennett wydaje mi się bardzo zajmujący. Już ktoś zwrócił uwagę na jego wędrówki, jako podejrzane. Policja miejscowa nie ma przecież nic innego do roboty, jak strzec swoich owieczek, a jeśli ktoś nie jest owieczką, uważa go za podejrzanego. Obserwowałem starego Bennetta, ale nie zdołałem wyśledzić jego roboty. Miał mnóstwo osobliwych zawodów. Teraz zabrał się do fotografji. Dałbym wiele za to, żeby się dowiedzieć, jaki jest jego prawdziwy zawód. Przynajmniej raz na miesiąc, niekiedy dwa a nawet trzy razy znika i nie można go odszukać. Pytałem już o niego każdego włóczęgę londyńskiego, ale wszyscy oni wiedzą tyle, co ja. Lew Brady też się nim już zainteresował. Nienawidzi Bennetta. Przed kilku laty przyczepił się do niego i chciał się wywiedzieć, jakie jest jego zajęcie. Ale Bennett odpłacił mu za to.
— Ten stary? — rzekł Dick niedowierzająco.
— Tak! Silny jest jak byk... Więc mam odwiedzić Lolę. Niezła dziewczyna, ale ja osobiście nie gustuję w wampirach. Więc... Genter nie żyje? Czy uważa pan, że to także robota Żaby?
— Bezwątpienia, — rzekł Dick, wstając. — A oto jeden z ludzi, którzy go zabili. — Podszedł do okna i wychylił się. Człowiek, którego obserwował od kilku minut, znikł.
— Gdzie? — zapytał Ełk, stając za nim.
— Właśnie odszedł. Wiem... — W tej chwili szyba wewnętrzna okna rozprysła się na kawałki, a odłamki szkła poraniły mu twarz. W następnej sekundzie Elk szarpnął go gwałtownie wtył.
— Z dachu Onslow Gardens, — rzekł Dick spokojnie.
— Strzelec ma pół tuzina dróg do ucieczki, nie wyłączając drabiny pożarnej. Po raz drugi już napadają mię w biały dzień. Pierwszy raz zdarzyło się to, kiedy wracałem do domu. Genjalny pomysł przejechania mnie lekkiem autem, które wjechało aż na trotuar.
— Zauważył pan numer?
— XL. 19741. W rejestrze niema takiego numeru, a szofer zwiał, zanim mogłem zrobić coś, aby go zatrzymać.
Elk podrapał się w podbródek, patrząc powątpiewająco na młodego prokuratora. — To brzmi bardzo zajmująco. Dotychczas zwracałem za mało uwagi na Żaby. Tajne organizacje są dzisiaj tak rozpowszechnione, że ilekroć ktoś podaje mi rękę, patrzy na mnie zdumiony, że nie łapię się za ucho albo nie kiwam nogą. Uważałem zawsze szajkę bandytów w wielkim stylu za rzecz spotykaną tylko w powieściach. Trudno mi w to uwierzyć.
Elk pożegnał się i drogą okrężną powrócił do Scotland Yardu. Sprawiał wrażenie bezrobotnego urzędnika. Skierował się w stronę Trafalgar Square, zatrzymał się w zamyśleniu i zawrócił. Naprzeciw biura prokuratury zatrzymał się wysoki sprzedawca uliczny z małą ladą przenośną na brzuchu; leżały na niej zapałki, kółka do kluczy, ołówki i tysiące drobnostek, które tacy ludzie sprzedają. Towar jego w tej chwili przykryty był kawałkiem sukna.
Elk nie widział go jeszcze nigdy i był zdziwiony, że człowiek ten obrał sobie tak niekorzystne stanowisko, gdyż koniec Onslow Gardens — najbardziej wietrzne miejsce w White-hall — nawet w dni pogodne nie jest miejscem, gdzie śpieszący się przechodnie mogliby się zatrzymywać, aby kupić jakiś drobiazg. Handlarz nosił brudny płaszcz deszczowy, sięgający prawie do ziemi. Miękki kapelusz spuszczony był na czoło, ale Elk dojrzał sępią twarz i zatrzymał się.
— Interesy w porządku?
— Ne-e.
Elk przystanął zainteresowany. Człowiek ten był Amerykaninem i usiłował zmienić wymowę, aby uchodzić za „cockney’a“, rodowitego londyńczyka. Było to najniewdzięczniejsze zadanie, jakie mógł sobie postawić Amerykanin, gdyż płaczliwy głos i wymowa dziecka Londynu są niemożliwe do podrobienia.
— Pan jest Amerykaninem — z jakiego stanu?
— Georgja, — brzmiała odpowiedź; tym razem przekupień nie usiłował już zmienić wymowy. — Przyjechałem statkiem bydlęcym podczas wojny.
Elk wyciągnął rękę. — Pokażno swoje zezwolenie, bratku, — rzekł.
Przekupień podał mu bez wahania zaświadczenie policji, upoważniające go do handlu ulicznego. Opiewało ono na nazwisko „Joshua Broad“ i było zupełnie w porządku.
— Nie jesteś z Georgji... — rzekł Elk, — ale to wszystko jedno. Jesteś z New Hampshire albo Massachusetts.
— Z Connecticut, żeby już być zupełnie ścisłym, — odparł przekupień chłodno. — Ale mieszkałem w Georgii. Nie potrzebuje pan kółka do kluczyków? — Zdawało się, że mrugnął wesoło.
— Nie, nigdy me miałem klucza — nigdy nie miałem niczego, co wartoby było zamknąć, — rzekł Elk, przerzucając przedmioty na desce. — Ale to niezbyt dobre miejsce do handlu.
— Nie, — rzekł przekupień, — za blisko Scotland Yardu, mr. Elk.
Elk rzucił na niego szybkie spojrzenie.
— Skąd mię znacie?
— Wszyscy pana przecież znają? Czy nie mam racji? — zapytał przekupień z niewinną miną.
Elk zmierzył go spojrzeniem od grubych zelówek do miękkiego kapelusza i odszedł, kiwnąwszy mu głową. Przekupień spoglądał za detektywem, aż znikł mu z oczu, potem nakrył znowu swój towar suknem, umocował sobie lepiej deskę i poszedł dalej w kierunku, w którym oddalił się Elk.

∗             ∗

Gdy Ray Bennett wychodził w południe z domu Maitlanda, ujrzał niechlujnie ubranego człowieka o melancholijnym wyglądzie, który rzucił na niego tylko przelotne spojrzenie. Nie znał Elka i nie zauważył też, że detektyw odprowadził go do małej restauracji, gdzie Ray zwykł jadać skromny lunch w towarzystwie Fila Johnsona. Zresztą myśl Ray’a była dziś zajęta wyłącznie osobą starego Maitlanda.
— Brutal, — rzekł, siadając obok Johnsona. — Zmniejszyć pensje o dziesięć procent i zacząć właśnie ode mnie! A gazety poranne donoszą dzisiaj, że zebrał dla „Szpitala Północnego“ pięć tysięcy funtów.
— Wielki z niego filantrop, a co do zmniejszenia pensji, to poprostu chciał się pana pozbyć, — rzekł Fil wesoło. — Na co się tu zda wyklinanie? Handel wziął w łeb, a giełda jest trupem jak Ptolomeusz. Stary chciał się pana pozbyć, myślał może, że mu pan jest zbyteczny. Ale nie zapomni pan przecież z tego powodu o idealnych stronach życia, Ray?
— Idealne strony? — żachnął się Ray. — Mam pensję chłopca na posyłki, a potrzeba mi strasznie dużo pieniędzy, Filu!
Fil westchnął, a dobroduszna jego twarz zasępiła się. — Gdybym ja myślał w ten sposób jak pan, musiałbym zwarjować albo zacząć kraść. Zarabiam zaledwie o pięćdziesiąt procent więcej od pana, a przecież stary powierza mi setki tysięcy. Sztuka stworzenia sobie szczęścia polega na tem, by nie mieć potrzeb. Wtedy ma się zawsze więcej, niż się potrzebuje... Jak się wiedzie pańskiej siostrze?
— Dziękuję, — rzekł Ray obojętnie. — Ella jest tego samego usposobienia co pan. Łatwo to patrzeć na cudze troski filozoficznie... Co to za dziwny człowiek? — dodał, gdy jakiś świeży gość usiadł przy przeciwległym stole. Fil, który miał krótki wzrok, włożył okulary.
— To Elk... ze Scotland Yardu, — rzekł, uśmiechając się do przybyłego. To odnowienie znajomości ku wielkiemu niezadowoleniu Ray a sprowadziło przybyłego do ich stołu.
— Mój przyjaciel, mr. Bennett — inspektor Elk.
— Sierżant, — poprawił Elk stanowczo. — Los był dla mnie zawsze okrutny pod względem awansów. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego człowiek ma z większą łatwością łapać złodziei, jeżeli wie, kiedy urodził się Washington, a kiedy umarł Napoleon Bonaparte... Czy pan tu codziennie jada, mr. Bennett?
Ray skinął głową potakująco.
— Zdaje mi się, że znam pańskiego ojca... John Bennett z Horsham?
Ray wstał z rozpaczą, wymówił się brakiem czasu i pozostawił dwóch panów samych.
— Ładny chłopak, — rzekł Elk, patrząc długo za odchodzącym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.