Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

ROZDZIAŁ V.
Mr. Maitland wraca do domu.

Elk odprowadził Johnsona zpowrotem do biura, a gdy zbliżyli się do pałacu Domu Bankowego Maitlanaa, mr. Johnson przerwał nagle swe ciekawe wywody filozoficzne i przyśpieszył kroku. Elk ujrzał na chodniku Ray’a Bennetta, a obok niego wysmukłą postać dziewczęcą. Stała odwrócona do nich plecami, ale Elk domyślił się natychmiast, że była to Ella Bennett. Widział ją przedtem dwa razy, a posiadał zdumiewającą pamięć linij grzbietów ludzkich. Gdy Johnson podbiegł do nich, z całą szybkością, na jaką pozwalała mu tusza, Ella kiwnęła mu przyjaźnie głową.
— A to miła niespodzianka, miss Bennett. — Twarz Johnsona pokryła się rumieńcem, i Elk domyślił się, że uścisk jego dłoni był jeszcze gorętszy, niż zazwyczaj.
— Nie miałam zamiaru przyjeżdżać dzisiaj do miasta, ale ojciec udał się znowu na jedną ze swych zwykłych wycieczek, — rzekła Ella. — Jakie to komiczne, gdybym nie była pewna, że pociąg jego odjechał już przed dwiema godzinami, przysięgłabym, że go przed chwilą widziałam w autobusie.
— Mój przyjaciel, mr. Elk, — przedstawił Johnson nieco niezręcznie.
— Rad jestem poznać panią, miss Bennett, — rzekł Elk, spostrzegając z zadowoleniem, graniczącem niemal z wesołością, gniew Ray’a z powodu tego ponownego spotkania. Ray pożegnał się ze wszystkimi, zaś Ella szepnęła mu jeszcze coś. Elk widział, jak młodzieniec zmarszczył brew.
— Nie, nie, nie wrócę już tak późno, — rzekł o tyle głośno, że detektyw usłyszał jego słowa. Gdy znikł w bramie domu, Ella patrzała za nim przez chwilę z bolesnym wyrazem twarzy, potem opanowała się, podała Johnsonowi rękę, skinęła głową Elkowi i odeszła.
— Czy znał pan już miss Bennett?
— Z widzenia, — mruknął Elk. — Z widzenia znam prawie wszystkich. Dobrych i złych ludzi. Im lepsi są, tem mniej ich znam. Dowidzenia!
Johnson wszedł na schody domu Maitlanda, zaś powlókł się bez celu dalej. Przeszedł na drugą stronę ulicy i zatrzymał się, aby zapalić papieros. Była godzina czwarta, przed drzwiami domu Maitlanda zatrzymał się taksometr. W kilka minut później Elk ujrzał starego Maitlanda, jak wychodził szybko, nie patrząc wprawo ani wlewo. Elk przyglądał mu się z zainteresowaniem. Znał finansistę z widzenia, zaś w biurze jego był dwa czy trzy razy w związku z drobnemi kradzieżami, popełnionemi przez służbę. W ten sposób poznał Fila Johnsona, gdyż stary pan jemu polecał załatwianie wszelkich spraw. Maitland mógł mieć siedemdziesiąt lat. Po raz pierwszy ogarnęła Elka ciekawość, gdzie on może mieszkać. Uświadomił sobie nagle ze zdumieniem, że nie wiedział o bankierze nic, i że Maitland jest jedyną potęgą finansową w mieście, o której nie pisywano nic w gazetach.
Gdy auto ruszyło z miejsca, Elk nie mógł się oprzeć pokusie i skinął na drugą taksówkę.
— Proszę jechać za tem autem! — rzekł. Szofer skinął w milczeniu głową, gdyż nie było na ulicach Londynu szofera, któryby nie znał melancholijnego detektywa. Pierwsza taksówka jechała szybko w kierunku północnym i zatrzymała się w ruchliwem miejscu koło Finsbury Park. Maitland wysiadł i skierował się szybko w jakąś ożywioną ulicę, zaś Elk pośpieszył za mm. Stary uszedł kawałek drogi, poczem wsiadł do tramwaju. Elk wskoczył za nim w chwili, gdy wagon ruszał. Tramwaj jechał przez Seven Sisters Road w kierunku Tottenham, gdzie mr. Maitland wysiadł.
Skręcił w boczną uliczkę, przeszedł na drugą stronę, znalazł się w jeszcze mniejszym zaułku i — ku niewymownemu zdumieniu Elka — otworzył żelazne drzwi ciemnego i brudnego domu, wszedł i zatrzasnął drzwi za sobą.
Detektyw rozejrzał się po ulicy. Bawiły się na niej dzieci biedaków. Elk obejrzał dom jeszcze raz, nie wierząc własnym oczom.
Okna były brudne, firanki zwisały w strzępach, maleńki ogródek przed domem był zaniedbany. I tu mieszkał Ezra Maitland, człowiek, który ofiarował pięć tysięcy funtów na szpital, człowiek, rozporządzający miljonami!
Elk powziął szybko decyzję i zapukał do drzwi. Po długim czasie usłyszał człapanie nóg w pantoflach, i staruszka o chorobliwie żółtej twarzy otworzyła drzwi.
— Przepraszam, — rzekł Elk. — Zdaje mi się, że ten pan, który wszedł tutaj przed chwilą, zgubił to. — Wyciągnął chusteczkę, zaś staruszka patrzała na nią przez chwilę. Potem wyciągnęła rękę bez słowa, wzięła chusteczkę i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
— Ostatnia z moich dobrych chusteczek, — pomyślał Elk z goryczą. Zdążył rzucić okiem do wnętrza domu. Zobaczył ponury korytarz, wyłożony spłowiałym chodnikiem. Postanowił zasięgnąć bliższych informacyj.
— Maitland czy Mainland, nie wiem napewno, — rzekł kupiec, który miał sklepik na rogu. — Stary pan wychodzi codziennie o dziewiątej rano i wraca o tej porze, co dzisiaj. Nie wiem, kim on jest. Ale wiem jedno: że nie je dużo. Kupuje wszystko u mnie, ale to, z czego tych dwoje ludzi żyje przez cały tydzień, zdrowe dziecko mogłoby zjeść za jednym razem.
Elk powrócił przygnębiony do zachodniej dzielnicy miasta. Skąpiec, była to powszednia postać w literaturze, spotykało się ją i w życiu, ale stary Maitland musiał być chyba arcyskąpcem, i Elk postanowił poświęcić mu przy sposobności większą uwagę.
Chwilowo uznał za właściwsze skoncentrować wszystkie swe siły na owej zajmującej damie, miss Loli Bassano. W jednej z owych nowych ulic, wybiegających z Cavendish Square, istnieje szereg apartamentów, które zamieszkiwać mogą tylko ludzie bogaci. Czynsz, nawet jak na ową kosztowną dzielnicę, jest niezmiernie wysoki, zaś Elk, którego niełatwo było wprawić w zdumienie, zdziwił się niezmiernie, przekonawszy się, że Lola Bassano zajmowała w takim domu długi szereg pokojów.
Windziarz, któremu Elk z łatwo zrozumiałych powodów wydał się nieco podejrzany, oznajmił mu, że miss Bassano mieszka na trzeciem piętrze.
— Jak dawno już tu mieszka? — zapytał Elk.
— To pana nie obchodzi, — odparł windziarz. — Oto wejście dla dostawców.
— Ciekaw jestem bardzo, — mruknął Elk, — czy i czem tacy ludzie jak pan wogóle myślą? — Zdawało się, że windziarz wybuchnie za chwilę. — Spójrz pan tu, — rzekł Elk, zaś windziarz, na widok odznaki policyjnej, stał się bardziej uprzejmy i skłonny do informacyj.
— Mieszka tu od dwóch miesięcy, — rzekł. — A jeżeli mam być szczery, mr. Elk, dziwiło mię bardzo, że dostała mieszkanie w Caverley House. Jak słyszałem, miała kiedyś podobno dom gry na Jermyn Street. Nie przyszedł pan chyba aresztować jej? — zapytał z przerażeniem. — Zniszczyłoby to renomę Caverley House.
— To tylko przyjacielska wizyta, — rzekł Elk. — Windziarz wyszedł z windy i wskazał jedne z dwojga gładkich drzwi mahoniowych, wychodzących na korytarz. — Drugie mieszkanie zajmuje pewien miljoner amerykański, — rzekł.
Elk miał właśnie zamiar odpowiedzieć, gdy windziarz podszedł do drzwi i wskazał na polerowaną futrynę. — Dziwna rzecz... — rzekł, — niech pan spojrzy.
Elk spojrzał we wskazanym kierunku i zrozumiał natychmiast. Na mahoniowej płycie widać było małą, białą żabę, dokładną kopję żab, które widział tego ranka na fotografjach w teczce Ryszarda Gordona. Żaba, przyczajona do skoku, wyrysowana nieco ukośnie. Dotknął jej palcem. Farba była jeszcze mokra.
Ale w tej chwili stała się rzecz najbardziej zdumiewająca.
Nagle otworzyły się drzwi i ukazał się w nich człowiek w średnim wieku; w ręku miał długi rewolwer, skierowany w pierś detektywa.
— Ręce dogóry! — rozkazał szorstko.
Potem drgnął i wpatrzył się w twarz Elka. Detektyw oniemiał ze zdumienia, gdyż eleganckim panem, który stał przed nim, był przekupień uliczny, z którym rozmawiał pierw w Whitehall. Amerykanin pierwszy odzyskał panowanie nad sobą i Elk ujrzał znowu błysk wesołości w jego oczach.
— Niechże pan wejdzie, mr. Elk, — rzekł Amerykanin i zwrócił się do stropionego windziarza: — Dobrze już, Worth, pozwoliłem sobie na mały żart z mr. Ełkiem.
Zamknął drzwi i wprowadził detektywa do salonu. Elk postanowił odłożyć napomknienie o żabie przed drzwiami na później.
— Jesteśmy zupełnie sami, mr. Elk, i nie potrzebuje pan mówić cicho. Czy mogę pana poczęstować cygarem? — Elk wyciągnął automatycznie rękę i wybrał jasną hawanę.
— Jeżeli się nie mylę, widzieliśmy się już dzisiaj rano, — rzekł.
— Nie myli się pan, — przerwał Amerykanin chłodno. — Spotkaliśmy się w Whitehall, gdzie sprzedawałem kółka do kluczyków. Nazywam się Joshua Broad. Nie może mi pan więc zarzucić, że uprawiałem handel pod cudzem nazwiskiem.
Detektyw zaciągnął się dymem z cygara. — Mieszkanie to wydaje mi się dość kosztowne, — rzekł wolno. — Rozumiem więc, że stara się pan zarobić coś. Mam jednak wrażenie, że uliczna sprzedaż kółek do kluczy przedstawia dla człowieka interesu niewielkie pole do zarobków.
Joshua Broad skinął głową.
— Ale dla mnie jest to bardzo miłe zajęcie, mr. Elk. Jestem pewnego rodzaju psychologiem kryminalnym. — Rozsiadł się wygodnie na fotelu i zapalił także cygaro. — Jako Amerykanin mam wielkie zainteresowanie dla problemów społecznych, a byłem zawsze zdania, że jedyną drogą do poznania nędzarzy jakiegoś kraju jest przebywanie wśród nich.
Mówił tonem lekkim, ale z pewnością siebie. Elk nałożył okulary i skierował spojrzenie na kieszeń Amerykanina, gdzie znikł rewolwer. — Żyjemy w kraju dość wolnym, — rzekł. — Każdy ma u nas prawo sprzedawać na ulicy kółka do kluczy, choćby był członkiem domu panującego. Ale jedna rzecz jest u nas niedozwolona, mr. Broad, mianowicie celowanie w pierś uczciwych policjantów z browninga.
Broad zachichotał. — Ubolewam bardzo, że się tak uniosłem, — rzekł. — Ale prawdę mówiąc czekam przeszło godzinę na kogoś, kto miał do mnie przyjść. A kiedy usłyszałem pańskie kroki... — wzruszył ramionami, —...jestem tak bardzo skruszony, jak tylko może pan pragnąć.
Elk nie spuszczał z niego wzroku. — Nie chciałbym wydać się panu natrętnym, jeżeli zapytam, czy czekał pan na przyjaciela. Z niezmierną radością poznałbym nazwisko oczekiwanego gościa.
— Ja także... — rzekł Amerykanin. — I wiele innych
ludzi wraz ze mną również. — Spojrzał na Elka w zamyśleniu. — Czekałem na człowieka, który ma poważne powody, aby się mnie obawiać. Nazywa się... ale to nie ma nic do rzeczy. Spotkałem go tylko raz w życiu i nie widziałem wówczas jego twarzy..
— Ale poróżniliście się? — zapytał Ełk.
Amerykanin roześmiał się. — Bynajmniej, zachowałem się wobec niego bardzo życzliwie. Znajdowałem się z nim sam na sam niedłużej jak pięć minut w miejscu ciemnawem, oświetlonem tylko latarnią, stojącą na stole. Zdaje się, że to wszystko, co mogę panu o nim opowiedzieć, panie inspektorze.
— Sierżancie! — mruknął Ełk. — To naprawdę rzecz zdumiewająca, jak wielu ludzi przypuszcza, że jestem inspektorem. — Nastąpiła chwila milczenia i zakłopotania. — Czy obcuje pan z sąsiadami? — zapytał Ełk.
— Z tą Bassano i jej towarzystwem? Nie! Czy pan ze względu na nią przyszedł?
Ełk potrząsnął głową. — Chciałem jej tylko złożyć przyjacielską wizytę, — rzekł. — Przyjechałem właśnie z pańskiej ojczyzny, mr. Broad. Piękny to kraj, ale za wielkie ma odległości, jak dla mnie. — Po chwili milczenia dodał: — Radbym bardzo poznać pańskiego przyjaciela. Czy to może także Amerykanin?
Broad potrząsnął głową. Gdy odprowadzał Elka do drzwi, obaj nie mówili ani słowa, i mogło się zdawać, że Elk chce odejść bez pożegnania, gdyż szedł w zamyśleniu naprzód. Odwrócił się jednak w drzwiach z melancholijnym uśmiechem. — Rad będę, jeśli się znowu zobaczymy, mr. Broad, — rzekł. — Może spotkamy się znowu w White — hall?
Spojrzenie jego skierowało się na żabę na futrynie. Broad dotknął jej palcem. — Farba jest jeszcze zupełnie świeża, — rzekł. — Czy wyrobił pan już sobie o tem zdanie, mr. Elk?
Elk zbadał słomiankę przed drzwiami. Widać było na niej małą plamkę białą. — Zupełnie świeże. Musiało być wymalowane tuż przed mojem nadejściem, — rzekł i zdawało się, że jego zainteresowanie żabą wyczerpało się na tem. — Pójdę teraz do miss Bassano, — dodał, kiwnąwszy Broadowi głową.
Lola Bassano siedziała w swoim pięknym saloniku, na miękkim fotelu, z wieloma poduszeczkami pod plecami i głową, paląc z wdziękiem papieros. Od czasu do czasu zwracała głowę w stronę człowieka, który stał z rękoma w kieszeniach przy oknie i wyglądał na ulicę. Był wysoki, ociężały i nieelegancki. Mimo wszelkich wysiłków krawca i służącego poznać można było z łatwością, że człowiek ten był z urodzenia bokserem. Niegdyś — nie tak jeszcze dawno — Lew Brady był mistrzem Europy ciężkiej wagi. Był to straszliwy zapaśnik, z ową domieszką kolorowej krwi, decydującą na boisku o różnicy pomiędzy wielkością a przeciętnością. Silniejszy zapaśnik przejrzał jego słabą stronę i sława Lewa Brady poczęła się rozwiewać z przerażającą chyżością. Miał on nad swemi towarzyszami jedną przewagę, która uratowała go od zupełnej ruiny. Jakiś filantrop znalazł go kiedyś w rynsztoku i kazał go kształcić. Lew uczęszczał do dobrej szkoły i znał ludzi, którzy mówili poprawną angielszczyzną. Korzyści, jakie z tego wyciągnął, nie poszły na marne i wymowa jego odznaczała się taką kulturą, że ludzie, którzy po raz pierwszy słyszeli tego brutalnego boksera, słuchali go w zdumieniu.
— O której spodziewasz się swego pazia? — zapytał.
Lola wzruszyła delikatnemi ramionami, ziewnęła i rzekła:
— Nie wiem... wychodzi z biura koło piątej“.
Brady odwrócił się od okna i począł się przechadzać po pokoju. — Nie rozumiem, dlaczego Żaba interesuje się nim,
— mruknął. — Lola, ten stary pan Żaba znudził mi się już śmiertelnie.
Lola uśmiechnęła się i spojrzała na niego z pod nawpół przymkniętych powiek. — Może znudziło ci się tylko dostawać pieniądze i nic za to nie robić, — rzekła. — Mnie takie uczucie nigdy nie nawiedzi. I bądź pewien, że Żaba nie pytałby o młodego Bennetta, gdyby w tem nie miał interesu.
Brady wyciągnął zegarek. — Piąta... słuchajno... Ray nie wie chyba, że jesteś moją żoną?
— Głupi jesteś! — rzekła Lola, przeciągając się leniwie.
— Tem się jeszcze miałam przed nim pochwalić?
Lew Brady począł znowu chodzić po salonie tam i zpowrotem, tam i zpowrotem. Rozległ się słaby dźwięk dzwonka. Spojrzał pytająco na Lolę, która skinęła głową i rzekła:
— Otwórz!
Brady skierował się posłusznie do drzwi, a po chwili wszedł Ray Bennett. Zbliżył się do Loli i ucałował jej rękę.
— Późno przychodzę. Stary Johnson zatrzymał mię trochę dłużej. O, ale ty pięknie mieszkasz! Nie miałem pojęcia, że żyjesz na tak wielkiej stopię, Lolu.
— Znasz Lewa Brady?
Ray skinął głową z uśmiechem. Wyglądał jak wcielone szczęście, a obecność Brady’ego nie krępowała go wcale. Wiedział oddawna, że Lola i Brady mieli jakieś wspólne interesy. Poza tem Ray pysznił się owem pomieszaniem pojęć, które nosi nazwę „wolnych poglądów“. Był młody i widział rzeczy takiemi, jakiemi chciał je mieć.
— Pomówmy więc teraz o twoim cudownym planie!
— zawołał, usiadłszy na znak Loli obok niej. — Czy Brady wie o nim?
— To jego pomysł, — rzekła Lola swobodnie. — Zawsze przecież tropi dobre okazje, nie dla siebie coprawda, ale dla innych.
— Tak, to jedna z moich słabości, — rzekł Lew skromnie.
— Nie wiem, czy zgodzi się pan na mój plan. Podjąłbym się tej sprawy sam, ale niestety jestem teraz bardzo zajęty. Czy Lola powiedziała panu już, o co idzie?
Ray skinął potakująco głową. — Trudno mi w to uwierzyć, — rzekł. — Przypuszczałem zawsze, że takie rzeczy czyta się tylko w gazetach. Lola opowiadała mi, że rząd japoński pragnie mieć w Londynie tajnego agenta, któregoby się w potrzebie mógł wyprzeć. Ale na czem polegałaby właściwie moja praca?
— Tego nie wiem, — rzekł Lew. — O ile mię poinformowano, nie ma pan nic innego do roboty, jak oddychać. Może będą pana potrzebowali, żeby się dowiedzieć rzeczy, które się dzieją w świecie politycznym. Jedyna rzecz, która mi się, jeżeli mam być szczery, w całej tej sprawie nie podoba, to, że będzie pan musiał prowadzić podwójne życie. Nikomu nie wolno się dowiedzieć, że pracuje pan u Maitlanda. Może pan sobie przybrać dowolne nazwisko, zaś sprawy domowe uregulować, jak pan umie.
— To nie będzie trudne, — przerwał mu Ray. — Ojciec i tak był już zdania, że powinienem sobie wynająć pokój w mieście. Uważa codzienne jazdy do Horsham za zbyt kosztowne. Załatwiłem z nim tę sprawę w sobotę. Na niedzielę będę zawsze jeździł do domu; ale co mam robić i komu składać sprawozdania?
Lola wstała i podeszła do niego wolno. — Biedny chłopiec, — rzekła z łekkiem szyderstwem w głosie. — To nadzieja, że będzie miał piękne mieszkanie i widywał mnie codziennie, sprawia mu tyle skrupułów!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.