Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Mr. Maitland idzie po zakupy.

Eldor Street w Tottenham jest jedną z tysiąca szarych i brzydkich uliczek na przedmieściach Londynu.
O godzinie dziewiątej wieczorem Elk szedł pod potokami deszczu przez Eldor Street, która była teraz zupełnie pusta. Większość okien frontowych była nieoświetlona, gdyż życie domowe odgrywało się teraz w położonych na tyłach domów kuchniach. Ale z okien numeru 47 padał blask światła.
Rankiem tego dnia gazety doniosły o nowej transakcji firmy Maitland, transakcji, która przyniosła ponad miljon funtów zysku. A prezes tego koncernu mieszkał w takiej norze! Podczas gdy Elk stał przed domem, światło zgasło nagle i w korytarzu rozległ się odgłos zbliżających się kroków. Elk zdążył jeszcze przejść na drugą, nieoświetloną stronę ulicy, gdy drzwi otworzyły się i wyszły dwie osoby. Byli to Maitland i staruszka, którą widział już w jego domu. Niosła torbę z siatki sznurowej, widocznie wyszli po zakupy. Była sobota wieczorem, a główna ulica, którą Elk minął niedawno, roiła się jeszcze od łudzi, którzy zwykli robić zakupy w sklepach w Tottenham tuż przed samem zamknięciem, aby osiągnąć niższe ceny.
Elk zaczekał, aż para staruszków znikła, potem skierował się ku przeciwnemu końcowi ulicy i skręcił wlewo. Szedł wzdłuż muru, pokrytego afiszami, aż doszedł do wąskiego przejścia. Była to ścieżka, szerokości zaledwie dwóch metrów, wiodąca koło płotów ogrodowych. Liczył furtki ogrodowe, oświetlając je ręczną latarką, po chwili zatrzymał się i nacisnął klamkę furtki, przed którą stał. Furtka była zamknięta, ale nie zaryglowana. Elk uśmiechnął się z zadowoleniem i wyciągnął z kieszeni skórzany woreczek; wydobył z niego drewnianą oprawkę, do której wsadził haczyk stalowy, wybrany starannie z tuzina podobnych. Po kilku dopiero próbach drzwi otworzyły się. Tylna fasada domu pogrążona była w ciemnościach, a dziedziniec wolny był od wszelkich przeszkód, jakie Elk spodziewał się napotkać. Minął go szybko i podszedł do drzwi domu. Zdziwił się, że nie były zamknięte. Znalazł się w małej komórce do zmywania naczyń, potem minął pusty korytarz i wszedł do pokoju, w którym widział pierw światło.
Pokój był brudny i ubogo umeblowany. Fotel przy kominku miał złamaną poręcz, w jednym kącie stało niedbale zaścielone łóżko, na środku pokoju stół, nakryty poplamionym obrusem. Leżały na mm książki i kilka arkusików papieru, pokrytych niedołężnem pismem dziecięcem.
Elk przeczytał z zaciekawieniem: „Ola ma kota. Ola lubi kota“. Kartek zapisanych podobnemi zdaniami było więcej. Książki, znajdujące się na stole, były elementarzami i podręcznikami szkolnemi. Elk rozejrzał się dokoła i spostrzegł tani gramofon, zaś na kredensie kilka obdrapanych i uszkodzonych płyt.
Odkręcił kurek gazowy i zapalił lampę, zamknąwszy pierw drzwi na zasuwkę, aby się uchronić przed niespodziankami. Ubóstwo pokoju, oglądane przy jaśniejszem świetle, wzruszyło go. Nie było mebla nieuszkodzonego. Na kredensie znajdowały się liczydła, jakich używają dzieci. Na kominku leżał arkusz papieru. Była to kopja owego miljonowego kontraktu, który Maitland podpisał tego ranka. Podpis jego z charakterystycznym zakrętasem widniał u dołu. Elk odłożył dokument i począł przeszukiwać pokój. W szafie do naczyń znalazł żelazną skarbonkę, w której stukały monety. Obok leżało może sto listów, zaadresowanych: E. Maitland, Eldor Street 47, Tottenham. Były to albo cyrkularze rozmaitych firm, albo pamflety, jakiemi kandydaci zarzucają zwykle swoich wyborców. Wszystkie były nierozpieczętowane. Poza tem w pokoju nie było nic zajmującego. Nie ulegało wątpliwości, że w tym pokoju sypiał stary pan, ale — gdzie było dziecko? Elk zgasił światło i wszedł po schodach na pierwsze piętro. Drzwi były zamknięte, ale narzędzia Elka nie zdały się na nic, gdyż założono tu — niedawno widocznie — zamek patentowany. Może dziecko jest tutaj’, pomyślał Elk. Drugi pokój, widocznie sypialnia staruszki, umeblowany był tak samo ubogo, jak pokój nadole. Elk wyszedł na platformę schodów i właśnie w chwili, gdy postawił nogę na pierwszym stopniu, usłyszał ostry ton. Począł nadsłuchiwać, ale nic już nie zmąciło ciszy.
Elk miał wspaniały zmysł obserwacyjny i był przekonany, że gdy wchodził do domu, drzwi były otwarte. Teraz były zamknięte, a klucz tkwił w zamku. Czyżby to dziecko, przestraszone jego obecnością, zamknęło drzwi? Elk był dość przezorny, aby nie zapuszczać się zbyt daleko w poszukiwaniach. Jak mógł najciszej minął ścieżkę ogrodową i wyszedł na ulicę. Przystanął tu, zająwszy pozycję, która mu pozwalała ogarnąć okiem całą Eldor Street. Wkrótce ujrzał powracających Maitlandów. Staruszek niósł torbę, pełną teraz zakupów. Gdy przechodzili pod latarnią, Elk dostrzegł zieleń główki kapusty. Obserwował ich, aż znikli w domu, potem usłyszał dźwięk zatrzaśniętych drzwi. W pięć minut później ciemna postać wyszła z zaułka za domami. Elk ruszył za nieznajomym, który zanurzył się w labiryncie małych uliczek. Detektyw szedł za nim w trop. Mężczyzna kroczył szybko, ale nie za szybko dla Elka, który był doskonałym piechurem. W świetle głównej ulicy nieznajomy odwrócił się, a Elk zatrzymał się kilka kroków za nim. Nie dostrzegł jednak twarzy jego wcześniej, aż mężczyzna otworzył drzwiczki oczekującego auta i wsiadł.
Był to Joshua Broad, człowiek, który sprzedawał w Whitehall kółeczka do kluczy, zajmował luksusowe mieszkanie i miał czas interesować się życiem domowem Ezry Maitlanda.
— Niech pan wsiada, Elk, deszcz leje przecież, — rzekł mr. Broad, a Elk wsiadł szybko do auta, które ruszyło natychmiast. Amerykanin zwrócił ku niemu sępią twarz.
— Niech mi pan powie, czy pan widział dziecko?
Elk potrząsnął głową. — Nie, — rzekł. Usłyszał chichot swego towarzysza.
— Tak, a ja je widziałem, — rzekł Broad, zapalając cygaro.
— Gdzież ona była?
— To on, — odparł mr. Broad spokojnie, — i mam nadzieję, że pozwoli mi pan nie odpowiedzieć na to pytanie. Znajdowałem się w domu już o godzinę wcześniej, niż pan. Napędził mi pan strachu. Słyszałem, jak pan przychodził, i myślałem, że to djabeł we własnej osobie. Nawiasem mówiąc, to ja zostawiłem tylne drzwi otwarte. Więc cóż pan sądzi o tem, mój drogi?
— O mr. Maitlandzie?
— Ekscentryczny, hm? Gdyby pan wiedział, jak ekscentryczny!
Gdy auto stanęło przed Caverley House, Elk ocknął się z długiego zamyślenia.
— Kim pan jest, mr. Broad?
— Pozwalam panu zgadywać dziesięć razy! — roześmiał się Amerykanin, wysiadając z auta.
— Tajnym agentem, — rzucił Elk krótko.
— Źle! Jestem detektywem prywatnym, zaś konikiem moim są studja nad kategorjami złoczyńców. Wejdzie pan może ze mną napić się czegoś?
— Wejdę chętnie, ale pić nie będę, — rzekł Elk. — To znaczy: nie będę pić, jeżeli mi pan da dżinu z pomarańczami. Podczas podróży do Stanów zepsułem sobie tem żołądek.
Broad wsadził właśnie klucz w zamek swego mieszkania, gdy Elk położył mu nagle rękę na ramieniu.
— Niech pan nie otwiera drzwi! — rzekł szeptem. Broad spojrzał na niego zdumiony. Wszystkie mięśnie w twarzy detektywa drgały.
— Dlaczego?
— To tylko takie uczucie. Jestem z urodzenia Szkotem, a my mamy słowo „fey“, które oznacza rzeczy nadprzyrodzone.
Broad opuścił rękę. — Czy pan jest zabobonny? A może pan żartuje?
— Za temi drzwiami coś jest, gotów jestem przysiąc na to. — Elk wziął klucz z ręki Broada, wsadził go w zamek i przekręcił. Potem otworzył drzwi gwałtownym ruchem, pchnąwszy równocześnie Amerykanina pod osłonę ściany. Przez sekundę nie działo się nic. Potem Elk rzucił się ku schodom.
— Uciekaj pan! Uciekaj pan! — zawołał. Amerykanin ujrzał pierwszą smugę zielonawo-żółtych oparów, wydobywających się wolno z pokoju, i pobiegł za nim. Portjer zamykał właśnie swój pokoik na noc, gdy Elk stanął przy nim bez kapelusza, dysząc ciężko.
— Czy może pan telefonować stąd do mieszkań? — zapytał. — To dobrze! Niech pan się połączy ze wszystkimi lokatorami poniżej trzeciego piętra i oznajmi, że pod żadnym pozorem nie wolno otwierać drzwi. Niech pan powie, żeby natychmiast pozalepiano wszystkie szpary papierem, pozatykano otwory do wrzucania listów i pootwierano okna. Dom jest napełniony trującemi gazami. Niech pan o nic nie pyta, niech pan robi, co mówię!
Elk sam zatelefonował po straż ogniową, i w kilka sekund później rozległy się dzwonki, a strażacy w maskach gazowych wbiegli na schody. Na szczęście wszyscy lokatorzy z wyjątkiem Broada i jego sąsiadki opuścili już na niedzielę miasto.
— Zaś miss Bassano wraca dopiero nad ranem, — rzekł portjer.
Minęła cała noc, zanim udało się zapomocą pomp o wysokiem ciśnieniu i odczynników chemicznych oczyścić powietrze w domu. Broad nie doznał innych szkód, jak tylko że srebro jego zczerniało, zaś wszystkie szyby i lustra pokryły się żółtym osadem. Gdy wiatr poranny rozwiał wreszcie ostatnie ślady przykrego zapachu, dwaj mężczyźni poczęli przeszukiwać pokoje, aby się przekonać, jaką drogą gaz trujący dostał się do mieszkania.
— Przez otwarty komin, — rzekł Elk. — Gaz jest cięższy od powietrza i mógł być wpuszczony do komina równie łatwo jak woda.
Po zbadaniu dachu okazało się istotnie, że teorja ta była słuszna. Znaleźli dziesięć wielkich, pustych cylindrów i długą linę, do której przywiązany był wiklinowy koszyk. — Sprawca zakradł się do domu w chwili, gdy portjer zajęty był przy windzie. Ktoś na ulicy ulokował cylindry z gazem w koszyku, a złoczyńca powciągał je jeden po drugim na dach. Musieli się pierw starannie zorjentować w położeniu, gdyż nie wiedzieliby, który komin prowadzi do pańskiego mieszkania.
Powrócili razem do mieszkania.
— Na szczęście służący mój jest na urlopie, — rzekł mr. Broad. — Inaczej siedziałby już w niebie.
— Spodziewam się! — odpowiedział Elk. Słońce wschodziło właśnie nad dachami, gdy odszedł wreszcie. Zanim jeszcze doszedł do hallu, usłyszał donośne głosy. Przed wejściem zatrzymało się wielkie auto. Przy kierownicy siedział Ray Bennett we fraku. Miejsce obok niego zajął Lew Brady, Lola Bassano stała już na trotuarze.
Ray Bennett był pijany i bliski zupełnej nieprzytomności. — Ach, to przecież pan Elk, Elk nad Elki! Moje uszanowanie, najszlachetniejszy łowco bandytów! Lolu, patrz to Elk z Elkowa, nowy Sherlock Holmes, najdzielniejszy stróż bezpieczeństwa publicznego...
— Milcz! — syknął mu Brady do ucha. Ale Ray był zbyt podochocony, aby się tak łatwo dać zmusić do milczenia.
— Gdzie twój nieoceniony Gordon? Gadaj, kochany Elku! Uważaj na Gordona — uważaj na biednego, miłego Gordona! Siostra moja bardzo go lubi, tego kochanego Gordona!
— Piękne auto, mr. Bennett, — rzekł Elk, oglądając maszynę z zainteresowaniem. — Czy to podarunek od pańskiego ojca?
Zdawało się, że na wspomnienie ojca młodzieniec otrzeźwiał natychmiast. — Nie, — odparł krótko. — To auto mego przyjaciela. Dobranoc, Lolu!
Puścił maszynę w ruch, co mu się nie odrazu udało.
— Dowidzenia! Dowidzenia!
Elk spoglądał za autem, aż mu znikło z oczu.
— Obawiam się, że ten mały gotów sobie rozbić głowę o księżyc. Jak się pani bawiła, Lolu?
— Dlaczego pan o to pyta? — Spojrzała na niego podejrzliwie.
— Czy to nie pani może zapomniała przykręcić gaz przed odejściem?
— Co pan przez to rozumie? Nie używam nigdy maszynki do gotowania.
— W takim razie kto inny to robi. I omal nie ugotował mego przyjaciela na swoim gazie.
Elk widział, że zdziwienie Loli było szczere.
— W Caverley House miał miejsce zamach gazowy, — wyjaśnił. — Nie szło tu o gaz świetlny. Poczuje pani pewnie, gdy pani wejdzie do domu.
— Gaz trujący? — zapytała Lola. Elk skinął głową. — Ale któż go tu przyniósł, wylał, czy co się robi z gazem?
Elk spojrzał na nią ze zdumieniem, zapomocą którego lubił wyprowadzać swoje ofiary z równowagi. — Gdybym to wiedział, czy stałbym tu, rozmawiając z panią? Niechno pani posłucha, Lolu, czem się zajmuje młody Bennett?
— Zarobił właśnie kupę pieniędzy i zdaje się, że go to trochę oszołomiło.
— Gdybym ja zarobił kupę pieniędzy i nie wiedział, co z niemi zrobić, wybrałbym sobie lepszego przewodnika hulanek, niż ten łajdak bokser.
Twarz Loli oblała się purpurą gniewu, a spojrzenie, jakiem zmierzyła detektywa, zawierało nie mniej trucizny, niż gazy, z któremi walczył przez całą noc.
— Zdaje się, że będę musiał zasięgnąć w biurze central — nem informacji co do jego znajomości kobiecych, — ciągnął Elk bezlitośnie. — Rozumiem przecież, z jakiego powodu prowadzi pani tę grę, naturalnie, pieniądze kuszą panią. Ale ciekawbym się jednej rzeczy dowiedzieć: skąd te pieniądze pochodzą!
— Nie będzie to jedyna rzecz, którejby się pan bardzo chciał dowiedzieć, — syknęła Lola, zanim zniknęła w półotwartych drzwiach domu.
Elk stał przez pięć minut nieruchomo, z melancholijnym wyrazem twarzy, potem ruszył powoli w stronę swego kawalerskiego mieszkania. Mieszkał nad zamkniętym sklepem z papierosami i był jedynym mieszkańcem domu.
Minąwszy Gray Inn Street, rzucił mimowoli okiem na okna swego pokoju i zauważył ze zdumieniem, że wszystkie były zamknięte. Ale stwierdził coś jeszcze dziwniejszego. Każda szyba pokryta była żółto opalizującą substancją. Elk rozejrzał się po osamotnionej ulicy. W niewielkiej odległości od domu prowadzono roboty brukarskie. Dozorca nocny drzemał przy swoim ogniu i ani nie dostrzegł zbliżenia się Elka, ani nie zauważył jego osobliwej czynności.
Detektyw wyszukał w stosie kamieni trzy gładziutkie kamyki i powrócił z niemi przed swój dom. Stanąwszy na środku ulicy, rzucił celnie kamień po kamieniu. Zabrzęczało szkło. Elk przeczekał chwilę i dostrzegł żółte opary gazu trującego, wypełzające wolno z rozbitego okna.
— To się już staje zbyt jednostajne, — rzekł Elk, udając się do najbliższej stacji straży ogniowej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.