Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

ROZDZIAŁ VII.
Mr. Maitland przyjmuje.

Zdawało się, jakoby John Benett akceptował nowy tryb życia swego syna, jako naturalną zupełnie konieczność u młodzieńca w jego wieku. Ale wewnętrznie był jednak zaniepokojony i strwożony. Ray był jego jedynym synem, dumą całego jego życia, choć nie okazywał mu tego nigdy. Nikt nie znał lepiej od Johna Bennetta niebezpieczeństw, grożących niedoświadczonemu młodzieńcowi w wielkiem mieście, nikt nie znał Ray’a tak dobrze jak on.
Ella milczała w obecności ojca, ale postanowiła działać na własną rękę. Ubiegłej niedzieli Ray opowiedział jej z rozgoryczeniem o zmniejszeniu pensji i w gniewie wyraził zamiar porzucenia posady i wyszukania sobie innego zajęcia. Myśl o tem napawała Ellę lękiem. Rodzina Bennettów żyła w skromnych warunkach materjalnych. Dom stanowił wprawdzie ich własność, ale suma, pozostająca im na utrzymanie, była śmiesznie niska. Kobieta ze wsi przychodziła raz na dzień, aby sprzątnąć mieszkanie, raz na tydzień przychodziła praczka. To był cały zbytek, na jaki pozwalały dochody Johna Bennetta.
Pewnego ranka, gdy Johnson przechodził przez marmurowy hall domu Maitlanda, ujrzał szczupłą postać, wchodzącą właśnie przez obrotowe drzwi, i pośpieszył, aby ją dogonić.
— Kochana miss Bennett, co za miła niespodzianka! Ray’a niema w biurze, ale może zechce pani zaczekać chwileczkę.
— Cieszę się, że go niema, — rzekła Ella z widoczną ulgą. — Chciałam pomówić z mr. Maitlandem. Czy może mi pan to ułatwić?
Promienna twarz filozofa zasępiła się. — To będzie bardzo trudne, — rzekł. — Stary pan nikogo nie przyjmuje. Nawet potęg finansowych City. Nienawidzi kobiet, nienawidzi obcych ludzi, a choć pracuję u niego od wielu lat, nie jestem nawet pewien, czy się już do mnie przyzwyczaił. O cóż pani idzie?
Ella zawahała się. — O pensję Ray a, — rzekła, a gdy Johnson kiwnął głową z powątpiewaniem, dodała gwałtownie: — To takie ważne, mr. Johnson. Ray ma niezmiernie wybredny gust, a gdy się jego pensję zmniejszy jeszcze, znaczy to dla niego... ach, pan nie zna Ray’a!
Johnson skinął głową. — Wątpię bardzo, czy coś wskóram, — rzekł z westchnieniem. — W każdym razie wejdę i zapytam mr. Maitlanda. Ale postawiłbym sto przeciw jednemu, że pani nie przyjmie.
Gdy mr. Johnson powrócił, Ella spostrzegła już zdaleka jego szczęśliwy uśmiech.
— Niech pani idzie prędko, zanim się odmyśli, — rzekł, prowadząc ją do windy. — Musi pani sama prowadzić konwersację, miss Bennett! Stary jest ekscentryczny i twardy jak krzemień.
Wprowadził ją do małego, wygodnie umeblowanego saloniku i wskazał na biurko, pokryte papierami.
— To mój pokój, — wyjaśnił. Drzwi z drzewa różanego prowadziły do gabinetu mr. Maitlanda. Johnson zapukał lekko, i Ella stanęła z biciem serca naprzeciw groźnego człowieka.
Pokój był olbrzymi i zbytkownie umeblowany. Za szerokiem, ozdobnem biurkiem siedział wielki Maitland, wyprostowany jak świeca, i obserwował ją z pod krzaczastych brwi. Wyglądał jak patrjarcha, a zarazem sprawiał przerażające wrażenie. Było w nim coś brutalnego, ordynarnego. Ale w badawczem jego spojrzeniu nie było owej pewności siebie, której się Ella obawiała. Przeciwnie, zdawało się, jakoby starzec czuł się nieswojo.
— Oto miss Bennett, sir. Przypomina pan sobie zapewne, że Bennett jest naszym urzędnikiem. Miss Bennett przyszła poprosić pana o cofnięcie postanowienia co do zmniejszenia pensji.
— Nie jesteśmy zamożni, — rzekła Ella cicho, — i różnica ta stanowiłaby dla nas wiele...
Mr. Maitland potrząsnął niecierpliwie łysą głową. — Nic mnie nie obchodzi, czy wam się wiedzie dobrze, czy wam się wiedzie źle! Jak zmniejszam pensje, to zmniejszam. Zrozumiane?
Ella znieruchomiała z przerażenia. Głos ten był brutalny i szorstki. Ton i wysłowienie pochodziły z rynsztoka.
— Jak mu się nie podoba, może sobie iść, gdzie chce. A jak się to panu nie podoba... — wlepił wzrok w zaniepokojonego Johnsona, — ...może pan też iść, gdzie pan chce. Takich śmieciarzy dostanę na kopy, ile będę chciał. Na ulicy ich mogę zbierać. Basta!
Johnson wyszedł na palcach i zamknął drzwi za dziewczyną, która wyszła za nim.
— Przecież to potwór! — zawołała Ella. — Jak pan może z nim wytrzymać?
Tęgi pan uśmiechnął się swobodnie. — Ma rację. Przy półtora miljonie bezrobotnych, może sobie rzeczywiście dobierać pracowników.
— Nie miałam pojęcia, — rzekła Ella, kładąc odruchowo dłoń na jego ramieniu, — że on jest taki brutalny! Żal mi pana! To przecież straszne!
— Maitland jest parwenjuszem, ale w istocie nie jest zły. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego panią przyjął?
— Czy zazwyczaj nie przyjmuje nikogo?
— Nie, chyba w razie nieodzownej konieczności, co się zdarza najwyżej dwa razy do roku. Zdaje mi się, że nie rozmawia wogóle z nikim w firmie, nawet z dyrektorami.
Johnson odprowadził Ellę do drzwi. Ray’a nie było jeszcze.
— Prawdę mówiąc, — przyznał, gdy Ella poczęła na niego nalegać, — Ray nie był dziś jeszcze w biurze. Kazał powiedzieć, że się źle czuje, a ja urządziłem to tak, że uchodzi dziś za zwolnionego z biura.
— Chyba nie jest chory? — zapytała Ella zaniepokojona.
— Nie, rozmawiałem z nim telefonicznie. W nowem mieszkaniu ma telefon.
— Myślałam, że to tylko skromny pokój kawalerski. Powiada pan mieszkanie? Gdzie?
— Na Knightsbridge, — odparł Johnson spokojnie.
— Tak, to brzmi drogo, ale zdaje się, że dostał je tanio. Podnajął je od kogoś, kto wyjechał zagranicę... Czy mogę być szczery, miss Bennett?
— Jeżeli idzie o Ray’a, proszę pana o to.
— Obawiam się o niego ostatnio, — rzekł Johnson.
— Oczywiście robię dla niego wszystko, co mogę, gdyż lubię go bardzo. Teraz jedynym moim kłopotem jest ukrywać jego częstą nieobecność w biurze. Niech mu pani tego nie powtarza, ale nie jest to łatwe, gdyż stary ma w tych sprawach niebywały węch. Ray żyje nieco zbyt szeroko, jak na swoje warunki. Widziałem go tak ubranego, jakby chciał konkurować z najelegantszą młodzieżą stolicy.
W duszy Elli rósł nieokreślony niepokój. — Chyba nie... chyba nie zdarzyło się w biurze coś niewłaściwego?
— Nie, pozwoliłem sobie skontrolować jego księgi. Książka kasowa zgadza się co do grosza. Mówiąc prosto z mostu: nie kradnie. A przynajmniej nie u nas. Ale inny jeszcze szczegół. Na Knightsbridge figuruje jako Raymond Laster. Dowiedziałem się o tem przypadkowo i zapytałem go o powód. Wyjaśnienie jego było dość prawdopodobne: nie chce, aby ojciec dowiedział się, że żyje na tak wielkiej stopie. Ma podobno zyskowne zajęcie uboczne. Ale nie chce powiedzieć jakie.
Ella była rada, gdy ją Johnson pożegnał. Rada, że znalazła ustronne miejsce w parku. Musiała się zastanowić i powziąć plan działania.
Była tak zatopiona w tych ponurych rozmyślaniach, że nie zauważyła, iż ktoś stanął przed nią.
— Co za cudowne spotkanie! — rzekł wesoły głos. Dick Gordon usiadł obok niej. — Czy zechce mi pani powiedzieć, jakie to kłopoty panią trapią?
— Dlaczego przypuszcza pan, że mię trapią kłopoty?
— Ma pani taką smutną minę, — uśmiechnął się Dick. — Niech mi pani wybaczy ten strój. Musiałem złożyć oficjalną wizytę w poselstwie Stanów Zjednoczonych.
Teraz dopiero zauważyła Ella, że Gordon ubrany był w galowy strój urzędnika, frak, cylinder i przepisowy krawat. Wyglądał bardzo ładnie.
— Zdaje mi się, że to brat sprawia pani tyle zmartwień. Widziałem go przed kilku minutami. Oto jest znowu!
Ella spojrzała we wskazanym kierunku i ze zdumienia uniosła się na krześle.
Po jezdni, biegnącej równolegle do alei parku, nadjeżdżali konno młody pan i elegancka dama. Panem tym był Ray. Ubrany był niezwykle elegancko. Towarzyszka jego była młoda, ładna i wytworna. Nie dostrzegłszy siedzącej pary, jeźdźcy minęli ją, a Ella usłyszała tylko głośny śmiech brata.
— Nie rozumiem... czy pan zna tę panią, mr. Gordon?
— Z nazwiska, — rzekł Dick sucho. — Nazywa się Lola Bassano.
— Czy to dama?
— Elk przeczy temu, ale Elk ma dziedziczne przesądy. Posiada ona majątek, wychowanie i wiedzę. Czy te trzy atuty wystarczają, aby być damą, nie wiem. Jak powiedziałem — Elk przeczy temu.
Ella siedziała jak przygwożdżona.
— Zdaje się, że potrzeba pani pomocy. Brat sprawia pani kłopoty?
Ella skinęła potakująco głową. — Jest on i dla mnie tajemnicą, — ciągnął Gordon. — Znam o nim wszystkie szczegóły. Wiem o nowem mieszkaniu i maskaradzie pod przybranem nazwiskiem. Wszystko to nie dziwiłoby mnie, gdyż młodzi ludzie miewają takie kaprysy. Ale są to kaprysy kosztowne, i radbym wiedzieć, jak on sobie z tem daje radę.
Dick wymienił sumę, wobec której Ella otworzyła usta z przerażenia.
— Tak, tyle to kosztuje, — rzekł Dick. — Elk, który ma pasję do dokładnych szczegółów i który wie naprzykład co do grosza, ile kosztuje ten strój do konnej jazdy, podał mi tę cyfrę.
Ella przerwała mu ruchem tak rozpaczliwym, że wydał się sobie brutalnym. — Co mam robić? Co mam robić? — zapytała. — Każdy chce mi pomóc, pan, mr. Johnson, zdaje się, że i mr. Elk. Ale to niemożliwe. Może się to panu wyda śmieszne, że się tak przejmuję głupiemi kaprysami brata, ale dla ojca i dla mnie to rzecz bardzo poważna. — Jakby odgadując myśl Dicka, zapytała nagle: — Czy ta miss Bassano jest miłą osobą? To znaczy, czy jest osobą, z którą Ray może utrzymywać stosunki?
— Jest pełna wdzięku, — odparł Dick po pauzie.
Ella zauważyła, że odpowiedź ta była wymijająca, i nie nalegała dłużej. Wspomniała o rozmowie z Ezrą Maitlandem. Gordon wysłuchał jej, nie okazując zdziwienia.
— To nieokrzesany człowiek, — rzekł. — Elk wie coś o nim, ale nie chce mi powiedzieć. Elk lubi mistyfikować swoich przełożonych, lubi to może bardziej, niż wykrywać przestępców.
— Dlaczego Maitland nosi w biurze rękawiczki? — zapytała Ella niespodzianie.
— Rękawiczki? Nie wiedziałem o tem, — rzekł Dick zaskoczony.
— Zauważyłam to, gdy podniósł rękę, żeby pogładzić brodę. Spostrzegłam też, że na lewym przegubie dłoni miał tatuowanie. Widać je było nad brzegiem rękawiczki. Była to głowa i oczy żaby.
— Czy pani jest pewna, że to nie złudzenie, miss Bennett? — zapytał Dick. — Obawiam się, że Żaba robi nas wszystkich nieco nerwowymi.
— Stałam zaledwie o kilka kroków od niego, — upierała się Ella.
— Czy wspomniała pani o tem Johnsonowi?
Ella potrząsła przecząco głową. — Ale przypominam sobie teraz, iż Ray opowiadał także, że mr. Maitland nosi latem i zimą rękawiczki.
Dick był oszołomiony. Było przecież rzeczą niemożliwą, aby ten człowiek, przywódca wielkiej grupy finansistów, miał pozostawać w związku z szajką rzezimieszków. — Kiedy brat pani przyjeżdża do Horsham? — zapytał, aby zmienić temat rozmowy.
— W niedzielę, — rzekła Ella. — Obiecał ojcu, że będzie na obiedzie.
— Możeby mię pani zaprosiła na czwartego?
— Będzie pan piątym, — uśmiechnęła się Ella. — Mr. Johnson przyjedzie także. Biedny Johnson boi się ojca. Zdaje się, że ta obawa jest obustronna. Pod tym względem ojciec jest podobny do mr. Maitlanda, i on nie lubi obcych. Ale na wszelki wypadek zapraszam pana, — dodała, a nadzieja wspólnego spędzenia niedzieli uradowała oboje.
Wieczorem, gdy Dick przebierał się do teatru, nadszedł Elk. Ku zdumieniu Gordona przyjął on jego teorję co do Maitlanda chłodno.
— Jest to możliwe, — rzekł, — ale możliwe też jest, że nie jest on wcale Żabą. Stary Maitland był w młodości marynarzem, tak przynajmniej opiewa jego jedyna istniejąca biografja. Przed dwunastu laty, gdy zakupił plac lorda Meistera i począł powiększać swoje biura, ukazała się o nim półszpaltowa wzmianka. Powiem panu tylko jedno, mr. Gordon, o starym Maitlandzie uwierzę we wszystko, co pan zechce. Ludzie, którzy zarabiają miljony, nie są normalni. Gdyby byli normalni, nie zarabialiby miljonów.
W tym tygodniu uwaga Dicka odwrócona została od Żab przez niezwykły wypadek. W czwartek przysłał po niego sekretarz Ministerstwa Spraw Zagranicznych, i ku wielkiemu zdumieniu Gordona, przyjął go najwyższy dostojnik departamentu osobiście. Wkrótce dowiedział się o powodzie tego rzadkiego zaszczytu.
— Kapitanie Gordon, — rzekł minister, — oczekuję z Francji kopji traktatu handlowego, zawartego między rządem naszym, francuskim i włoskim. Jest rzeczą niezmiernej wagi, aby dokument ten był dobrze strzeżony, gdyż — mogę to panu zaufać — dotyczy on rewizji taryfy celnej. Koniecznem jest, aby kurjer królewski, który przywiezie traktat, był pod najściślejszą opieką, i pragnąłbym posunąć stosowane zwykle środki policyjne dalej, wysyłając pana do Dover, na przyjęcie kurjera. Wykracza to nieco poza pańskie obowiązki, ale pańska służba wywiadowcza podczas wojny będzie dla mnie usprawiedliwieniem, że wkładam ten obowiązek na pańskie barki. Trzej członkowie tajnej policji angielskiej i francuskiej będą mu towarzyszyli do Dover, poczem pan i pańscy ludzie obejmiecie straż. I będzie pan czuwał osobiście, aż dokument nie znajdzie się w moim safe’ie.
Jak wiele ważnych zadań, tak i to okazało się zupełnie niezajmującem. Przyjęto kurjera na Quai w Dover, odprowadzono do przedziału pullmanowskiego, zarezerwowanego dla niego, zaś dwaj ludzie ze Scotland Yardu pełnili straż na korytarzu.
Na dworcu Victoria na Dicka i kurjera czekało już auto, prowadzone przez szofera z policji i strzeżone przez uzbrojonych detektywów. Auto to zawiozło ich na Calden Gardens. Sekretarz ministerstwa zbadał starannie pieczęcie i w obecności Dicka oraz inspektora policji tajnej, który dowodził eskortą, włożył kopertę do safe’u. Gdy wszyscy obecni prócz Dicka wyszli, minister rzekł z uśmiechem: — Wątpię, czy przyjaciele nasi, Żaby, interesują się tym dokumentem, a jednak oni to byli powodem do moich nadzwyczajnych zarządzeń... Czy nie natrafiono na dalsze ślady morderców Gentera?
— Nie, Ekscelencjo, przynajmniej ja o tem nic nie wiem. Przestępstwa krajowe nie należą wprawdzie do mego wydziału, zaś do prokuratury nie dochodzi zbrodnia jakiegokolwiek rodzaju, póki nie ma możności wytoczenia sprawy któremuś z oskarżonych.
— Szkoda wielka, — rzekł lord Farmley. — Wołałbym, żeby sprawa Żab nie znajdowała się zupełnie w rękach Scotland Yardu. Stanowi ona takie niebezpieczeństwo dla spokoju publicznego, że uważałbym za wskazane, gdyby śledztwo w tej sprawie prowadziła specjalna komisja.
Dick wtrąciłby chętnie, że byłby rad otrzymać taką misję, ale powstrzymał się.
Jego lordowska mość potarł w zamyśleniu podbródek. — Pomówię z premjerem ministrów i zaproponuję pana na to stanowisko, — rzekł.
Wczesnym rankiem następnego dnia wezwano Dicka na Downing Street, gdzie mu zakomunikowano, iż utworzony zostaje specjalny wydział, który ma się zająć wyłącznie sprawą owej tajnej organizacji.
— Ma pan carte blanche, kapitanie Gordon. Może mi kto weźmie za złe, że powierzyłem panu to stanowisko, ale jestem zdania, że znalazłem właściwego człowieka, — rzekł prezydent ministrów. — Może pan sobie dobrać do pomocy dowolnego oficera Scotland Yardu.
— Wezmę sierżanta Elka, — rzekł Dick natychmiast, ale premjer spojrzał na niego z powątpiewaniem.
— To niezbyt wysoki stopień, — wtrącił.
— Jest to człowiek, który ma za sobą trzydzieści lat służby. Niech mi go pan da, Ekscelencjo, i niech go pan mianuje inspektorem.
Prezydent ministrów uśmiechnął się. — Jak pan woli.
A gdy sierżant Elk przeglądał tego popołudnia listę awansów, ujrzał swój nowy tytuł.
Przez chwilę był stropiony, potem uśmiechnął się.
— Założyłbym się, że jestem jedynym angielskim inspektorem policji, który nie wie, kiedy urodziła się królowa Elżbieta! — rzekł, a duma jego nie była nieuzasadniona.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.