Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bractwo Wielkiej Żaby |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Fellowship of the Frog |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy Ryszard Gordon otwierał w niedzielę furtkę ogrodu Bennettów, ujrzał okrągłą postać filozofa Johnsona, rozpartą w krześle ogrodowem. Sekretarz wstał, aby mu z szczerą życzliwością uścisnąć dłoń.
Dick lubił Johnsona za jego pilność i lojalność wobec pracodawcy.
— Ray powiedział mi, że pan przyjdzie, kapitanie Gordon. Jest z panną Bennett w sadzie owocowym, i jak zauważyłem przelotnie, wysłuchuje właśnie kazania.
— Czy nie chodzi już do biura? — zapytał Dick, zdejmując płaszcz od kurzu.
— Obawiam się, że się to skończyło na zawsze. — Twarz Johnsona posmutniała. — Ja sam musiałem mu to
zakomunikować. Stary dowiedział się, że Ray nie przyszedł do biura, a dzięki jakiejś niezwykle przebiegłej, podziemnej służbie wywiadowczej wyśledził też, że chłopiec prowadzi rzekomo niesolidny tryb życia. Sprowadził rzeczoznawcę i kazał zbadać księgi, które na szczęście były w porządku. Ja sam omal przy tem nie wyleciałem.
— Czy nie wie pan może, gdzie mieszka mr. Maitland? — zapytał Dick, — i jak mieszka? Czy ma dom w mieście?
Johnson uśmiechnął się. — Oczywiście, — rzekł ironicznie. — Przed rokiem dopiero dowiedziałem się, gdzie się ten dom znajduje. Dotychczas nie powiedziałem tego nikomu. Stary Maitland mieszka w okolicy, którą można niemal nazwać dzielnicą nędzarzy. Mieszka jak bezrobotny. A przecież posiada miljony. Ma u siebie siostrę, która prowadzi mu gospodarstwo, co jej z pewnością nie sprawia wiele kłopotu. Nie widziałem nigdy, żeby Maitland wydal na siebie choćby pensa. Od czasu, jak go znam, nosi to samo ubranie. W południe wypija szklankę mleka i zjada dwupensową bułkę, a czasami stara się mnie nabrać, żebym za niego zapłacił.
— Niech mi pan powie, mr. Johnson, dlaczego stary nosi w biurze rękawiczki?
Johnson potrząsnął głową. — Nie wiem. Dawniej myślałem, że robi to, żeby ukryć bliznę na dłoni, ale nie jest to człowiek, który z takiego powodu nosiłby rękawiczki. Ręce ma aż po ramiona pokryte wytatuowanemi kotwicami i del-finami.
— Może i żabami? — zapytał Dick spokojnie, a Johnson był jakby zaskoczony.
— Nie, żaby nie widziałem nigdy. Wieniec żmij ma wytatuowany na przegubie, to widziałem. Boże wielki, stary Maitland nie jest chyba „Żabą“? — zapytał. Dick uśmiechnął się, widząc trwogę, przebijającą z jego pytania.
— I ja chciałbym to wiedzieć, — rzekł.
— Mnie się zdaje, że on jest dość brutalny na to, żeby być nawet „Żabą“ czy czemś podobnem, — rzekł Johnson.
W tej chwili nadeszli Ray i Ella. Ray spoglądał dokoła ponuro, a widok Gordona nie nastroił go weselej. Policzki Elli były zarumienione; widać było, że płakała.
— A, Gordon, — rzekł Ray bez wstępu, — to pan pewnie nagadał mojej siostrze te niestworzone historje o mnie. I polecił pan Elkowi szpiegować mnie. Wiem o tem, bo spotkałem Elka właśnie w chwili, gdy...
— Ray, nie powinieneś mówić w ten sposób do kapitana Gordona, — przerwała mu siostra. — Nigdy nie opowiadał mi o tobie nic złego. To, co wiem, widziałam na własne oczy. Zapominasz też, zdaje się, że mr. Gordon jest gościem ojczulka.
— Wszyscy robią o mnie taki gwałt, — mruknął Ray. — Nawet stary Johnson. — Poklepał filozofa po ramieniu.
— Bo też sprawia pan swoim przyjaciołom kłopoty, mój kochany, — rzekł Fil.
Sytuacja odprężyła się dopiero, gdy John Bennett nadszedł z kamerą na grzbiecie, aby powitać gości.
— Ach, mr. Johnson, musi mi pan wybaczyć, że tak odkładałem dzień pańskiej wizyty u nas. Ale rad jestem niezmiernie, że pana widzę. Czy jesteście panowie zadowoleni z Ray’a w biurze?
Johnson rzucił na Gordona bezradne i wyraziste spojrzenie. — A owszem, mr. Bennett, — wyjąkał.
Dick uczuł się nieswojo, gdy zrozumiał, że mr. Bennett nie mógł się dowiedzieć nic o nowym zawodzie swego syna. Johnson był tem widocznie także skrępowany, gdyż po obiedzie, gdy pozostał z Dickiem sam w ogrodzie, wywnętrzył się przed nim. — Wstyd mi, że muszę okłamywać starego Bennetta. Ray powinien mu powiedzieć prawdę.
Dick przekonał się tego dnia, że pulchny mr. Johnson był tak samo jak on po uszy zakochany w miss Bennett. W jej obecności był zdenerwowany i roztargniony. Czuł się nieszczęśliwy, gdy odchodziła, a jeszcze nieszczęśliwszy, gdy Dick ujął ją potem pod ramię i skierował się wraz z nią do ogrodu różanego, leżącego po drugiej stronie domu.
— Nie wiem, czego ten człowiek tu szuka, — rzekł Ray dziko, gdy młoda para oddaliła się nieco. — Nie należy do naszej sfery i nienawidzi mnie.
— Trudno mi sobie wyobrazić, aby pana nienawidził, Ray, — rzekł Johnson, budząc się ze swego rozpaczliwego zamyślenia. — To przecież człowiek niezmiernie uprzejmy.
— Blaga! — rzekł Ray pogardliwie. — To snob. Przede — wszystkiem jest policjantem, a ja nienawidzę szpiegów. Może mi pan wierzyć, że patrzy na nas zgóry. Ale ja jestem tyleż wart co on, a założę się, że będę zarabiał więcej od niego.
— Pieniądze to nie wszystko, — odparł Johnson mrukliwie. — Czem się pan teraz właściwie zajmuje, Ray?
— Tego panu powiedzieć nie mogę! — rzekł Ray tajemniczo. — Nie mogłem tego powiedzieć nawet Elli, choć poddała mię godzinnemu przesłuchaniu. Istnieją tajemnice, o których człowiek interesu nie może mówić.
Mr. Johnson zamilkł. Myślał o Elli i zastanawiał się, kiedy nareszcie jej piękny towarzysz odprowadzi ją zpowrotem. Ach, mr. Johnson nigdy nie był piękny, a teraz zbliżał się już do pięćdziesiątki!
W odosobnieniu ogrodu różanego Ella opowiadała o swoich obawach.
— Czuję, że ojciec odgadł wszystko. Prawie przez całą ubiegłą noc nie było go w domu. Czuwałam, aż wrócił: był straszliwie blady. Opowiadał mi, że włóczył się przez cały ten czas po okolicy, a sądząc z kurzu na jego butach, musiał mówić prawdę.
— Chociaż niewiele wiem o mr. Bennecie, — rzekł Dick, — nie sądzę, aby to był człowiek, który milczałby, gdy idzie o pani brata. Raczej wyobraziłbym sobie w takim wypadku bardzo niemiłe wystąpienie... Dlaczego brat pani jest dla mnie tak nieżyczliwie usposobiony?
— Nie wiem. Ray zmienił się nagle. To nowe życie rujnuje go. Dlaczego przybrał fałszywe nazwisko, jeżeli... jeżeli uprawia uczciwe rzemiosło? — Kiedy mię pocałował dzisiaj rano, zalatywało od niego wódką, a wie pan przecież, Dicku, że dawniej nie pił nigdy.
Nie nazywała go już „mr. Gordonem“ i ku wielkiej radości Dicka zgodziła się zwracać się do niego po imieniu.
Dzień był pogodny i Ella podała herbatę na murawie, w czem jej dopomagali dzielnie Dick i mr. Johnson. Zachowanie młodzieńca było nadal wrogie i po kilku nieudanych próbach Dick zrezygnował z przełamania lodów. Obecność ojca, który po południu usunął się był od towarzystwa, nie wpłynęła także na zmniejszenie tej wrogości Ray’a.
— Najgorszą rzeczą w zawodzie prokuratora, — mówił mr. Bennett, — jest to, że nigdy nie może się on uwolnić od tego zawodu. Domyślam się, że zachowuje pan najniewinniejsze tematy rozmowy w pamięci, aby je kiedyś później zużytkować w swojej pracy.
— Posiadam istotnie bardzo dobrą pamięć, — odparł Dick, smarując sobie bułkę. — Pomaga mi ona nieraz do wybrnięcia z trudnych i niemiłych sytuacyj.
Nagle Ray odwrócił się. — Patrzcie, — zawołał, — oto nadchodzi głowa szpiegostwa angielskiego. Pański wierny Elk.
Dick zmieszał się. Pozostawił Elka na nowym tropie Żab, za którym detektyw powinien się był skierować ku północy miasta. A oto Elk stał przed nimi, z rękoma na kratach furtki, opuściwszy podbródek na pierś, i ponuro spoglądał na zebrane w ogrodzie towarzystwo.
— Czy mogę wejść, mr. Bennett? — zapytał. John Bennett skinął głową zachęcająco. — Zupełnie przypadkowo znalazłem się w tej okolicy i przyszło mi na myśl, żeby pana odwiedzić. Dobry wieczór, miss, dobry wieczór, mr. Johnson.
— Podaj sierżantowi Elkowi krzesło, — rzekł John Bennett do Ray’a.
— Inspektorowi! — poprawił detektyw. — Zdumiewająca rzecz, jak wielu ludzi wyobraża sobie, że jestem sierżantem. Nie, dziękuję, postoję chętnie. Zresztą i ja sam niezupełnie sobie to mogę uświadomić, zwłaszcza, gdy mię policjanci witają pierwsi. Zapominam się odkłonić. — Ukradkowe spojrzenia jego przechodziły z osoby na osobę.
— Awans pański napędził pewnie strachu wszystkim rzezimieszkom londyńskim? — zapytał Ray drwiąco.
— O tak, zwłaszcza amatorom, — rzekł Elk. — Poza tem, — przyznał skromnie, — nowina ta nie wywołała sensacji, gdyż Londyn jest teraz jak nigdy pełen bałamutów, którzy gotowi są rzucać miljonami między ubogich, byleby im pierw pożyczono sto funtów, aby im dowieść swego zaufania. Jest też wielu zawodowych bokserów, żyjących z rabunku i wymuszenia, jak również pięknych, młodych dam, utrzymujących domy gry i lokale taneczne.
Twarz Ray’a stała się ciemno-purpurowa, a gdyby spojrzenia mogły zabijać, przyjaciele inspektora Elka rozmawialiby o nim tego wieczora przyciszonym głosem. Ale Elk zwrócił się teraz do Dicka:
— Panie kapitanie, radbym bardzo dowiedzieć się, czy dostanę w przyszłym tygodniu wolny dzień? Mam pewne kłopoty rodzinne.
Dick, który nie wiedział wogóle, że przyjaciel jego ma rodzinę, był temi słowami zaskoczony. — Współczuję panu bardzo, — rzekł.
Elk westchnął. — Tak, to dla mnie ciężka sprawa. Chętnie opowiedziałbym panu o niej. Czy wybaczy nam pani na chwilę, miss Bennett?
Dick wstał i wyszedł z detektywem za bramę. Elk rzekł szybko i cicho: — O pierwszej nad ranem włamano się do domu lorda Farmley a i skradziono kopję traktatu handlowego.
Ella obserwowała ukradkiem twarz Dicka, ale nie dostrzegła, aby tajemnica Elka wywarła na nim jakieś wrażenie. Powrócił wolno do stołu.
— Niestety będę musiał już pójść, — rzekł. — Kłopoty Elka są istotnie poważne i wymagają mojej obecności w mieście.
Błysk żalu w oczach Elli wynagrodził mu stratę kilku godzin jej towarzystwa.
W aucie Elk począł opowiadać:
— Lord Farmley spędził koniec tygodnia w swym domu w mieście. Pracował nad dwiema nowemi klauzulami, które zostały dołączone do traktatu na skutek interwencji posła amerykańskiego. Lord Farmley schował dokument do safe’u, wmurowanego w ścianę jego gabinetu i zaopatrzonego w najnowsze urządzenia techniczne. Zabezpieczył podwójnie stalowe drzwi, włączył dzwonek alarmowy i położył się spać. Dopiero dziś po obiedzie miał znowu sposobność otworzyć safe. Drzwi wyglądały jak nienaruszone. Minister, chcąc popracować znowu nad traktatem, wsadził klucz w zamek i przekonał się, że zęby klucza nie natrafiały na opór. Schowek był otwarty, zaś traktat wraz z jego poprawkami i uwagami znikł.
— Jak się dostali do domu? — zapytał Dick, podczas gdy auto pędziło po szosie.
— Przez spiżarnię. — Była to czysta robota, najczystsza robota, jaką widziałem od dwudziestu lat, a dwaj tylko ludzie są na świecie, którzy potrafią coś podobnego zrobić. Ani odcisków palców, ani wypalonych w safe’ie brzydkich dziur, wszystko zrobione czysto i dziwnie pięknie. Aż miło spojrzeć na to.
— Mam nadzieję, że lord Farmley był z tej roboty równie zadowolony, jak pan, — odparł Dick z przekąsem.
— Nie był usposobiony do śmiechu, — rzekł Elk, — przynajmniej nie w chwili, gdy odchodziłem.
Jego lordowska mość nie był też weselszy, gdy Elk wrócił.
— To przecież straszne, straszne, Gordon! Mamy dziś wieczorem posiedzenie gabinetu w tej sprawie. Premjer ministrów specjalnie przyjechał do miasta. Oznacza to dla mnie ruinę polityczną.
— Czy pan sądzi, Ekscelencjo, że odpowiedzialność za ten wypadek ponoszą Żaby? — zapytał Dick.
Odpowiedź lorda Farmley’a polegała na tem, że otworzył drzwi safe’u. Na wewnętrznej ścianie widać było biały nadruk, dokładnie taki sam nadruk, jaki Elk widział na framudze drzwi mr. Broada. Dla laika było rzeczą prawie niemożliwą odgadnąć, w jaki sposób otworzono safe. Elk wyjaśnił to. Wyjęli najpierw rączkę, a potem zniszczyli zamek zapomocą specjalnego materjału wybuchowego, tak że nikt w całym domu nie usłyszał tego.
— Użyli tłumika, — rzekł Elk. — Powiadam, że dwóch tylko ludzi na świecie potrafi zrobić coś podobnego.
— A są to...?
— Jeden to młody Harry Lyme. Nie żyje on od lat. Drugi nazywa się Saul Morris. I Saul nie żyje także.
— Ale że robota nie została jak widać dokonana przez dwóch zmarłych, należałoby może pomyśleć o kimś trzecim, — rzekł jego lordowska mość z podnieceniem, które łatwo było zrozumieć.
— Tak, musi to być trzeci, najmądrzejszy z całej bandy, — rzekł Elk, potrząsając wolno głową. — Znam całe to towarzystwo: Wal Carmon, Jerzy Szczur, Billy Harp, Ike Velleco, Pheeny Moore, — ale przysiągłbym, że tego nie zrobił żaden z nich. To robota wielkiego artysty, jakich rzadko spotyka się obecnie.
Lord Farmley, który przysłuchiwał się tej przemowie z cierpliwością, wyszedł z pokoju.
— Panie kapitanie, — rzekł Elk, gdy drzwi zamknęły się za parem, — czy nie wie pan może, gdzie stary Bennett spędził ubiegłą noc? — Elk mówił tonem swobodnym, ale Dick czuł wagę jego pytania, i w tej chwili zrozumiał, że Ella była mu bliższa, niż przypuszczał.
— Nie było go prawie całą noc w domu, — odpowiedział.
— Miss Bennett powiedziała mi, że wyszedł w piątek, a wrócił dopiero dziś nad ranem. Dlaczego pyta pan o to?
Elk wyjął z kieszeni arkusz papieru, rozwinął go wolno i nałożył okulary. — Kazałem jednemu ze swoich ludzi sporządzić notatki co do nieobecności Bennetta w domu. Nie było to trudne, gdyż kobieta, która przychodzi do niego sprzątać, ma doskonałą pamięć. W ubiegłym roku nie było go w domu piętnaście razy, a podczas każdej takiej wycieczki dokonywano gdzieś w okolicy wielkiego włamania.
Dick dyszał ciężko. — I co pan o tem sądzi? — zapytał.
— Sądzę, — rzekł Elk stanowczo, — że jeżeli Bennett nie będzie mógł się wytłumaczyć z tego, gdzie spędził dzisiejszą noc, każę go aresztować. Nie znałem ani Saula Morrisa, ani Harryego Lyme, grasowali oni zanim mnie przypadła w udziale wielka robota, zdaje mi się jednak, że Saul Morris nie jest takim trupem, jakim powinien wedle prawa być. Wracam teraz do Horsham, aby odwiedzić brata Bennetta, a możliwe, że zagramy małą scenkę zmartwychwstania.