Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bractwo Wielkiej Żaby |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Fellowship of the Frog |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W więzieniu w Gloucester istnieje cela, położona na końcu długiego korytarza. Drzwi w drzwi z nią znajduje się inna cela, która ze szczególnych przyczyn nigdy nie gości u siebie więźniów.
Cela, w której znajdował się Ray Bennett, była nieco lepiej urządzona niż inne. Stało w niej żelazne łóżko, prosty stół, wygodny fotel i dwa krzesła; na jednem z nich siedział dzień i noc dozorca. Do celi tej prowadziło troje drzwi. Jedne na korytarz, drugie do małej alkowy, zaopatrzonej w umywalnię i wannę, trzecie do owej właśnie zawsze pustej celi z drewnianą podłogą, pośrodku której odcinała się zapadnia.
Ray nie wiedział, jak blisko znajdował się siedziby śmierci, ale gdyby o tem wiedział, niewieleby go to obchodziło. Śmierć była najmniejszą z udręk, jakie go trapiły. Przebudziwszy się z oszołamiającego snu, znalazł się w celi więziennej i z przerażeniem wysłuchał oskarżenia o morderstwo. Nie mógł sobie przypomnieć ubiegłych wypadków. Jedyne, co pamiętał, to że czuł nienawiść do Lewa Bradyego ze względu na Lolę i że pragnął go zabić. Później powiedziano mu, że Lew nie żyje i że broń, którą popełniono morderstwo, znaleziono w jego ręku. Ray łamał sobie głowę, czy rzeczywiście miał przy sobie ten rewolwer. Lew powiedział mu coś ohydnego o Loli, a on widocznie zastrzeli! go.
Ray dziwił się, że myślał o Loli tak bez tęsknoty. Miłość jego wygasła. Trapiła go jedna tylko myśl, żeby ojciec i Ella nie dowiedzieli się o jego hańbie. Tego chciał im za wszelką cenę oszczędzić. Z niecierpliwością czekał końca procesu i chwili, gdy będzie mógł zniknąć z oczu ludzi. Na szczęście morderstwo nie zainteresowało nawet fotografów gazet prowincjonalnych. Ray pragnął tylko, aby wszystko skończyło się wreszcie, aby mógł rozstać się z życiem niepoznany. Był Jimem Carterem i nie miał rodziny ani przyjaciół. A jeżeli chciał umrzeć jako Jim Carter, to musiał też jako Jim Carter spędzić ostatnie dni. Dozorca zdradził mu, że od wyroku do egzekucji muszą wedle prawa upłynąć trzy niedziele. Kapelan odwiedzał go codziennie, podobnież jak dyrektor więzienia. Pukanie oznajmiało mu wizytę siwego urzędnika.
— Czy macie jakie zażalenia, Carter?
— Nie, panie dyrektorze.
— Czy życzycie sobie czegoś?
— Nie, panie dyrektorze, niczego.
Dyrektor spojrzał na stół, gdzie leżała nietknięta teczka do korespondencji, dawana zwykle skazańcom.
— Czy nie macie listów do napisania? Umiecie przecież pisać?
— Tak, ale nie mam nikogo, do kogobym mógł napisać.
— Kim wy właściwie jesteście, Carter? Nie jesteście zwykłym włóczęgą. Jesteście na to za dobrze wychowani.
— Jestem zupełnie zwyczajnym włóczęgą, panie dyrektorze.
— Czy dostajecie książki, których sobie życzycie?
— Tak, panie dyrektorze.
Dyrektor wyszedł.
Codziennie powtarzały się te niezmienne pytania. Ray nie żałował już niczego. Rano i wieczorem spacerował po ciasnym dziedzińcu, strzeżony przez trzech dozorców i śledzony zazdrosnemi spojrzeniami innych więźniów, których zdumiewała jego wesołość.
Zębate koło wypadków pochwyciło go i musiał wykonać z niem pełny obrót. Był już człowiekiem umarłym. Nikt nie zada sobie trudu żądania rewizji procesu, gazety nie pisały o nim, sławni adwokaci nie zainteresują się jego sprawą. Był zbyt mało zajmującym mordercą.
Pewnego dnia dyrektor wszedł z miną niezmiernie uroczystą w towarzystwie jakiegoś pana, którego Ray pamiętał z dnia procesu. Był to pomocnik szeryfa.
Dyrektor musiał dwa razy odkaszlnąć, zanim przemówił:
— Carter, prokurator zakomunikował mi, że nie widzi powodu powstrzymywania biegu prawa. Egzekutor naczelny wyznaczył termin stracenia na przyszłą środę o godzinie ósmej rano.
Ray pochylił głowę.
— Dziękuję wam, panowie, — rzekł.