Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bractwo Wielkiej Żaby |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Fellowship of the Frog |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Elk obiecał Gordonowi, że zje z nim obiad w jego klubie. Dick czekał; minęło już dwadzieścia minut od umówionej godziny, a Elk nie zjawiał się. Dopiero dwadzieścia pięć minut po czasie nadszedł z wielkim pośpiechem.
— Boże wielki! — odsapnął, spoglądając na zegar ścienny, — nie miałem pojęcia, że jest tak późno. Muszę sobie nareszcie sprawić zegarek!
— Co pana tak długo zatrzymało, Elk? — zapytał Dick.
— Nie uskarżam się, ale gdy pan nie przychodzi na czas, obawiam się zawsze, że się panu coś przytrafiło.
— Nic mi się nie przytrafiło. Mieliśmy tylko śledztwo w Gloucester. Myślałem, że odkryłem nową aferę Żab, ale dwaj ludzie, którzy zaplątani są w tę sprawę, nie mają znaku żaby.
— O kogo idzie?
— Jeden nazywa się Phenan, on właśnie nie żyje.
— Morderstwo?
— Sądzę. Nie żył już, gdy go znaleziono w Ibbley Copse. Drugiego zamknięto. O ile zbadaliśmy, byli oni pierw w Laverstock i pokłócili się, czy pobili nawet w gospodzie „Pod czerwonym lwem“. Zawiadomiono o tem policję, która zatelefonowała do najbliższej wsi, aby ich miano na oku, ale oni nie nadeszli tam wcale. Wysłano więc na poszukiwanie patrol rowerowy, gdyż w okolicy było kilka włamań. Cartera, tak się nazywa morderca, przewieziono do więzienia w Gloucester. Sprawa jest zupełnie prosta, i policja w Gloucester z dumą pokpiwała sobie z myśli, że musi zawiadomić o tem Scotland Yard. Ale jest to jednakże przestępstwo, wymagające wyższego poziomu umysłowego, niżeli poziom policji prowincjonalnej.
Nałożywszy sobie na talerz, Elk ciągnął:
— Poza tem spotkałem dziś znowu Johna Bennetta na dworcu Paddington. Zawsze mam szczęście spotykać go na dworcach. Tym razem rozmawiałem z nim. Był zrozpaczony. Opowiedział mi, że zasnął, i we śnie nacisnął aparat, puszczający w ruch korbę kamery, przyczem zepsuł olbrzymi kawał taśmy. Wspomniałem mu, że czytałem niedawno notatkę o jego zdjęciach. Wyglądało to przecież rzeczywiście jak niezwykły sukces.
— Życzyłbym mu tego szczerze, — rzekł Dick spokojnie.
— Przypomniałem sobie w tej chwili, że otrzymałem od naszego przyjaciela Johnsona list z zapytaniem, jaki jest obecny adres Ray’a. Telefonował do niego do klubu Herona, ale Ray nie był tam od kilku dni. Chce go wziąć zpowrotem na posadę. To naprawdę bardzo ładnie ze strony tego poczciwego Johnsona.
— Dał mu pan adres?
— Dałem mu adres i sam byłem u Ray’a, ale niema go w mieście. Wyjechał przed kilku dniami i nie wróci podobno rychło. Głupio byłoby, gdyby z tego powodu miał stracić posadę. Zdaje się, że Johnsonowi przykro było patrzeć, jak się ten chłopak marnuje. A może był tu w grze i inny czynnik.
Dick zrozumiał, że Elk miał na myśli Ellę, ale nie zareagował na tę aluzję. Po obiedzie przeszli do palarni.
Elk począł wyjaśniać Dickowi swoją teorję.
— Wysłałem jednego ze swoich ludzi, żeby się przyjrzał owej fabryce chemicznej, dla której przeznaczone były listy Baldera. Jest to firma oszukańcza. Ma ona zaledwie tuzin pracowników, angażowanych tylko sporadycznie. Jest to stara fabryka trucizn, ale posiada instalację elektryczną o wielkiej mocy. Obecne towarzystwo kupiło ją za bezcen, a dwaj łotrzykowie, których mamy pod kluczem, są nominalnymi nabywcami.
— Gdzie się ta fabryka znajduje?
— Między Newbury a Didcot. Kiedy była ona jeszcze pod kontrolą rządu, musiała opłacać roczną składkę na straż ogniową w Newbury, a kiedy przejęło ją obecne towarzystwo, przejęło ono i ten kontrakt. Zapewniali wprawdzie straż ogniową nieraz, że rezygnują z jej usług i nie chcą korzystać z sygnału alarmowego, ale straż ogniowa, która ma prawo za sobą, nie chce unieważnić trzyletniego kontraktu.
Dick nie był bynajmniej zainteresowany tym sporem między strażą ogniową a fabryką chemiczną, ale bliską była chwila, gdy za tę wiadomość winien był Elkowi dozgonną wdzięczność.
W jakieś dwa tygodnie po zniknięciu Ray’a Bennetta, Elk przyjął zaproszenie mr. Broada na lunch.
Jak zwykle przyszedł znowu o kwadrans za późno.
— Trzy na drugą, — rzekł. — Nie mogę być teraz punktualnym. Tyle kramu jest teraz w biurze z moim nowym schowkiem, wmurowanym niedawno. Coś jest nie w porządku, a nawet mechanik nie wie co.
— Nie może go pan otworzyć?
— O to właśnie idzie. Nie mogę, a muszę dziś jeszcze wyjąć pewne akta o wielkiej doniosłości. Pan ma przecież wielkie doświadczenie w kryminalistyce, myślałem więc sobie, idąc tutaj, czy nie zna pan może jakiej metody, zapomocą której udałoby się otworzyć ten przeklęty safe. Właściwie trzeba do tego inżyniera, a jeżeli sobie dobrze przypominam, powiedział pan kiedyś, że pan jest inżynierem, mr. Broad?
— Pamięć pana zawiodła, — rzekł Amerykanin spokojnie. — Nie, otwieranie kas ogniotrwałych nie jest niestety moją specjalnością.
— Ani mi na myśl przyszło, twierdzić to, — upewnił go Elk serdecznie. — Ale tak mi tylko przeszło przez głowę, że wy, Amerykanie, macie daleko zręczniejsze ręce, niż moi rodacy. A więc, czy może mi pan dać jaką radę?
— Zaznajomię pana z moim ulubionym włamywaczem, — rzekł Broad poważnie, poczem obaj roześmiali się. — Co pan właściwie o mnie sądzi? — zapytał Amerykanin niespodzianie. — Nie żądam, aby wypowiedział pan swój sąd o moim charakterze lub wyglądzie zewnętrznym. Ale co pan właściwie sądzi o moim pobycie w Londynie, gdzie nie zajmuję się niczem innem, jak tylko odrobiną amatorskiej pracy policyjnej?
— Nigdy się nad tem dłużej nie zastanawiałem, — rzekł Elk nieszczerze. — Ale ponieważ jest pan Amerykaninem, oczekuję po panu czegoś niezwykłego.
— Pochlebca! — rzekł Broad.
— O, bynajmniej, — bronił się Elk.
Rozłożył gazetę popołudniową, przeprosiwszy współbiesiadnika.
— Chce pan pewnie zobaczyć, co porabiają amfibje bezogoniaste?
Elk spojrzał na niego stropiony.
— Żaby, — wyjaśnił Amerykanin.
— Nie, bardzo mało pisze się teraz o nich. Ale będzie niedługo więcej.
— Kiedy?
— Gdy złapiemy Wielką Żabę.
— Czy pan sądzi, że złapiecie Żabę Numer Jeden wcześniej ode mnie?
— Tego dawno już jestem ciekaw, — rzekł Elk, i dwaj panowie patrzeli sobie przez sekundę w oczy. Elk pochylił się znowu nad gazetą.
— Szybka robota, — mruknął. — Pod tym względem przewyższamy Amerykę!
— Pod jakim?
— Dwa tygodnie, — obliczył Elk. — I to wystarczyło, aby zostać skazanym na śmierć.
— Kto został skazany?
— Ten Carter, który zabił jakiegoś włóczęgę pod Gloucester.
— Carter? O tem morderstwie nic nie czytałem.
— Właściwie niema dowodu. Carter nie przyznał się ani nie udzielił informacyj adwokatowi. Musiał to być rekord szybkości w procesach o morderstwo. W gazetach mało o tem pisano, bo też było to mało zajmujące morderstwo, i co dziwna, kobieta nie wchodziła tu w grę.
Elk zwinął gazetę. W trakcie dalszej pogawędki mr. Broad starał się najwidoczniej skierować rozmowę na Baldera, co musiało być celem zaproszenia. Ale Elk potrafił wykręcić mu się mimo całej jego zręczności.
— Jest pan zamknięty jak ostryga, — rzekł Broad i skinął na kelnera, żeby przyniósł rachunek. — A jednak mógłbym panu powiedzieć o Balderze tyleż, ile pan sam wie.
— Proszę, więc w jakiem on jest więzieniu?
— Jest w Pentonville. Dozorca Nr. 7, cela Nr. 84, — odparł Broad natychmiast, a Elk wyprostował się jak świeca na krześle. — Ale niech pan sobie nie zadaje trudu przewożenia go gdzie indziej, byłbym tak samo dobrze poinformowany, gdyby się znajdował w Brixton, Wandsworth, Holloway, Wormwood Scrubbs, Maidstone lub Chelmsford.