Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXX.
Włóczędzy.

Lew Brady siedział pochmurny w salonie Loli, a trudno było wyobrazić sobie mniej odpowiednią postać w tej ramie. Tygodniowa broda sama przez się zmieniła go w nieapetycznego opryszka, zaś brudne, stare ubranie, które nosił, wykoszlawione buty, które straciły już barwę, wyplamiona koszula, czyniły z niego w połączeniu z niechlujnym wyglądem odrażającą postać.
— Muszę zrobić koniec z Żabami, — mruknął Lew. — Płaci, naturalnie, płaci, ale jak długo to ma jeszcze trwać, Lola? To ty wciągnęłaś mię w tę matnię! — Spojrzał na nią ponuro.
— Wciągnęłam cię w matnię, kiedy chciałeś, żeby cię w nią wciągnąć, — odparła dziewczyna spokojnie. — Nie możesz żyć zawsze tylko z moich oszczędności, najwyższy czas, żebyś i ty zaczął coś odkładać.
— Balder siedzi, a stary nie żyje, — ciągnął Lew ponuro. — A to byli wielcy. Jakież szanse ja mam?
— Jak brzmią twoje instrukcje? — zapytała Lola po raz drugi tego ranka. Brady potrząsnął głową.
— Nie chcę się narażać na niebezpieczeństwo, Lola. Nie ufam nikomu, nawet tobie. — Wyjął z kieszeni buteleczkę i potrzymał ją pod światło.
— Co to jest? — zapytała Lola ciekawie.
— Jakiś środek nasenny.
— Czy i to należy do twoich instrukcyj? — Lew skinął głową. — Czy będziesz nosił własne nazwisko?
— Nie, to nie, — rzekł Brady krótko. — Nie pytaj mnie więcej. Widzisz, że nie chcę ci nic powiedzieć. Wycieczka będzie trwała dwa tygodnie, ale jak się skończy, to koniec też z Żabami.
— A chłopak? Czy i on idzie z tobą?
— Skąd mam wiedzieć? Mam kogoś gdzieś spotkać, to wszystko.
Spojrzał na zegarek i wstał z pomrukiem. — Po raz ostatni na przeciąg najbliższych dwóch tygodni siedzę w przyzwoitym salonie. — Skinął jej krótko głową i ruszył ku drzwiom. Niedostrzeżony przez nikogo wyszedł kuchennemi schodami w noc.
Była znowu noc, gdy przybył do Barnet. Nogi bolały go i czuł się bardzo źle. Musiał ścierpieć hańbę, że policjant, którego mógł zabić jedną pięścią, spędził go z chodnika. Za każdym krokiem przeklinał Żabę. Gdy opuszczał Barnet, czekała go jeszcze długa droga, a zegar wiejski wybijał już jedenastą, kiedy natknął się na postać, siedzącą na skraju drogi. Widać ją było w bladem świetle księżyca, ale Brady poznał ją dopiero wtedy, gdy czekający wstał i zaczął mówić.
— Czy to pan? — zapytał jakiś głos.
— Tak, to ja, a ty jesteś Carter, tak?
— Ach, Boże wielki, — zdumiał się Ray, kiedy poznał głos. — Lew Brady?
— Ani słowa o tem! — warknął Lew. — Nazywam się Phenan, a ty się nazywasz Carter. Siadaj trochę, jestem śmiertelnie zmęczony.
— Co teraz będzie? — zapytał Ray, gdy usiedli obok siebie.
— Do djabła, skądże ja to mam wiedzieć? — syknął Brady, rozcierając obolałe nogi.
— Nie miałem pojęcia, że to jest pan! — rzekł Ray.
— Ja wiedziałem o tem doskonale.
— Ale poco kazano nam zrobić wycieczkę w tę piękną okolicę, Bóg raczy wiedzieć.
Po chwili Lew wypoczął dostatecznie, aby ruszyć w dalszą drogę.
— Jest tu gdzieś wpobliżu szopa, należąca do kupca z sąsiedniej wsi. Za parę pensów pozwoli się nam przespać.
— Dlaczego nie mamy wziąć lepiej pokoju?
— Nie bądź głupcem! — przerwał mu Lew. — Kto przyjmie taką parę włóczęgów? My wiemy, że jesteśmy czyści... ale oni nie. Nie, musimy postępować jak włóczędzy.
— Dokąd idziemy? Do Nottingham?
— Nie wiem. Jeżeli napisano ci, że mamy iść do Nottingham, to ja ci powiadam, że jest to ostatnie miejsce na świecie, dokąd pójdziemy. Mam w kieszeni zapieczętowaną kopertę. Gdy dojdziemy do Baldock, mam ją otworzyć.
Spędzili noc w szopie, a Ray oczywiście nie zmrużył oka, myśląc o wygodnem łóżku w Maytree Cottage. Co dziwna, nie tęsknił ani przez chwilę do swego królewskiego mieszkania na Knightsbridge. Następnego dnia padał deszcz. Do Baldock przybyli dopiero późno po południu. Pod ochroną jakiegoś płotu Lew Brady otworzył kopertę i obserwowany wyczekująco przez swego towarzysza, przeczytał pocichu:

„Opuścisz Baldock i pojedziesz najbliższym pociągiem do Bath. Potem udasz się gościńcem do Gloucester. We wsi Lauerstock oznajmisz Carterowi, że jesteś mężem Loli Bassano. Zaprowadzisz go do gospody „Pod czerwonym lwem“ i tam powiesz mu to w jak najbardziej wyzywającej formie, aby wywołać kłótnię. Ale pod żadnym pozorem nie możesz mu pozwolić odłączyć się od siebie. Pójdziecie dalej do Ibbley Copse. Tam znajdziesz miejsce, gdzie stoją trzy uschłe drzewa. Zatrzymacie się pod niemi i tu cofniesz wyznanie, jakobyś był mężem Loli, i przeprosisz go. Będziesz miał z sobą butelkę wódki i w tym czasie musisz już mieć przygotowany napój usypiający w wódce. Kiedy Carter zaśnie, pójdziesz dalej do Gloucester, Hendry Street Nr. 289, gdzie otrzymasz nowiutkie ubranie. Ogolisz się i powrócisz pociągiem o 2.19 do Londynu“.

Lew czytał list raz poraz, słowo po słowie, aż wbił sobie całą jego treść w pamięć. Potem zapalił zapałkę, przytknął do niej papier i zaczekał, aż się spalił.
— Jakie masz instrukcje? — zapytał Ray.
— Przypuszczam, że takie same jak ty. Co zrobiłeś ze swoim listem?
— Spaliłem go. Czy wiesz, dokąd idziemy?
— Idziemy do Gloucester. To znaczy pieszo tylko do linji kolejowej. Potem pojedziemy pociągiem do Bath.
— Dzięki Bogu! — rzekł Ray uradowany. — Zdaje się, że nie uszedłbym już ani mili.
O siódmej wieczorem dwaj włóczędzy wysiedli w Bath z wagonu trzeciej klasy. Młodszy utykał lekko i siadł na ławce stacyjnej.
— Chodź dalej, tu nie możemy zostać, — rzekł towarzysz jego mrukliwie. — Musimy się przespać w mieście. Zdaje się, że jest tu gdzieś przytułek Armji Zbawienia.
— Zaczekaj jeszcze, — rzekł młodszy. — Dostałem kurczy od siedzenia w tym przeklętym wagonie. Nie mogę się ruszyć.
Pociąg, którym dwaj włóczędzy przyjechali, zajechał na dworzec prawie jednocześnie z pociągiem londyńskim i pasażerowie tłoczyli się śpiesznie do wyjścia. Ray patrzał na nich z zazdrością. Czekały ich czyste łóżka w domu...
Nagle wzrok jego przylgnął do postaci jednego z przybyłych pasażerów, i Ray drgnął.
Był to jego ojciec.
John Bennett zszedł po schodkach, rzuciwszy przypadkowe spojrzenie na dwóch obdartusów na ławce. Nie przyszło mu nawet na myśl, że ten włóczęga mógł być jego synem, dla którego układał właśnie plany przyszłości.
Poszedł do miasta, zabrał swoją kamerę z szynku, w którym ją był pozostawił, załadował sobie ten ciężar na plecy i z walizką w ręku udał się w drogę.
Jakiś policjant spojrzał za nim niechętnie i zawahał się, czy go nie zatrzymać.
Siła i wytrzymałość siwego człowieka były godne podziwu.
Nie zwalniając kroku wszedł na wzgórze, dotarł do wierzchołka i poszedł dalej białą drogą. Pod nim rozciągały się łąki Somersetu, rozległe pola nakrapiane stadami bydła i połyskujące w świetle, gdzie przewijała się przez nie rzeka.
Gdy tak szedł przed siebie, na sercu stało mu się dziwnie lekko, a na pamięć przyszło mu wszystko, co było pięknego i szczęśliwego w jego życiu. Zwłaszcza zaś myśl jego mknęła ku owym pochwalnym artykułom w pismach.
Szedł wytrwale naprzód. Powiedziano mu, że w okolicy tej są borsuki. Jakiś pan, z którym nawiązał rozmowę w pociągu, opisał mu tę okolicę jako prawdziwy raj dla miłośników przyrody, a szło właśnie o tę połać, ku której zmierzał teraz Bennett, orjentując się wedle mapy, kupionej ubiegłego wieczora. Po godzinie drogi znalazł się w zarosłym lasem parowie, a gdy spojrzał na mapę, upewnił się, że był u celu.
Wszystko, o czem opowiadał mu przygodny znajomy z pociągu, sprawdziło się. Wszędzie dokoła widział mnóstwo zwierzyny, a wkrótce odkrył i to, czego szukał: starannie ukryte wejście do nory borsuka.
Bennett ustawił aparat w gąszczu zieleni, przygotowany na to, że będzie musiał zrobić długie zdjęcie, gdyż wiedział, że borsuk jest najpłochliwszem zwierzęciem na świecie. Bennett zastąpił pneumatyk do puszczania kamery w ruch przez przyrząd elektryczny, który pozwalał mu pracować z większą pewnością. Długi sznur elektryczny umożliwił mu zajęcie stanowiska na stoku wzgórka, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów. Ulokował się tam wygodnie, zdjął marynarkę, podłożył ją sobie pod głowę i ujął lornetkę.
Po półgodzinnem oczekiwaniu ujrzał koło nory jakiś ruch. Dostrzegł wychylający się nos zwierzęcia i chwycił w rękę przycisk aparatu do puszczania kamery w ruch. Minuta mijała za minutą — pięć — dziesięć — piętnaście — ale nic się nie pokazywało, a John Bennett był z tego nawet rad, gdyż upał i zmęczenie czyniły go niezdolnym do trzeźwej myśli. Ogarnęło go miłe uczucie nieświadomości i John Bennett zasnął.
Śnił o triumfach, spokoju i wolności... Przez sen słyszał jakieś głosy, potem ostry ton jakby wystrzału. Ale wiedział, że nie był to wystrzał i zadrżał. Znał ten ton i przez sen zacisnął mocniej pięść. Przycisk aparatu elektrycznego miał jeszcze w ręku.

Owego ranka dwaj utykający włóczędzy przybyli o godzinie dziewiątej do Laverstock. Wyższy z nich zatrzymał się przed drzwiami gospody „Pod czerwonym lwem“, zaś podejrzliwy gospodarz obserwował gości z za firanki, ukrywającej go przed ich wzrokiem.
— Wejdź! — mruknął Lew Brady.
Ray był rad z tego rozkazu. Postać gospodarza zatarasowała wejście.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Chcielibyśmy się czegoś napić.
— Tu się darmo nie pije, — rzekł gospodarz, mierząc podejrzanych gości od stóp do głów.
— Kto mówi, że chce czego darmo? — żachnął się Lew. — Moje pieniądze są tak samo dobre, jak czyjekolwiek inne.
— Jeżeli są uczciwie zarobione. Pokażno je...
Lew wydobył z kieszeni garść srebra, i gospodarz cofnął się. — No, to wejdźcie, — rzekł. — Ale niech wam się nie zdaje, że jesteście u siebie w domu. Możecie się napić, ale potem jazda!
Lew mrukliwie zamówił wódkę, gospodarz nalał im i podał do stolika.
— To twoje, Carter, — rzekł Lew. Ray wychylił szybko kieliszek palącego płynu.
— Chciałbym, żeby się to już skończyło, czas mi wracać, — zaczął Lew. — Dla was, kawalerów, taka wędrówka to nic, ale my, żonaci, nie nadajemy się już do włóczęgi. Nawet kiedy żony nie są takie, jakie powinny być.
— Nie wiedziałem, że jesteś żonaty, — rzekł Ray z małem zainteresowaniem.
— Wiele jest rzeczy na świecie, których nie wiedziałeś! Naturalnie, że jestem żonaty. Już ci to raz powiedziano, ale tyś był za głupi, żeby w to uwierzyć.
Teraz Ray spojrzał na towarzysza stropiony. — Masz może na myśli to, co powiedział Gordon? — Lew skinął głową.
— Nie chcesz chyba powiedzieć, że Lola jest twoją żoną?
— Naturalnie, że jest moją żoną, — rzekł Lew zimno.
— Nie wiem, ilu mężów miała przede mną, ale ja jestem obecnym.
— Boże wielki! — szepnął Ray.
— No, co ci się stało? Nie wybałuszaj tak głupio ślepiów. Nie mam przecież nic przeciwko temu, że się w niej durzysz. Cieszę się, gdy widzę, jak się podziwia moją żonę. Nawet jeżeli to robi taki żółtodzióbek jak ty.
— Twoja żona? — powtórzył Ray, nie mogąc się opanować. — I ona należy także do Żab?
— Dlaczego nie? Ale nie możesz gadać trochę ciszej? Ten stary, gruby łajdak za ladą słucha obydwoma uszami. Naturalnie, że Lola jest zbrodniarką. Myśmy przecież wszyscy zbrodniarze, ty też! I takim trzeba być dla Loli, ona najwięcej lubi zbrodniarzy. Jeżeli chcesz mieć u niej widoki, musisz wykonać parę poważniejszych robót...
— Ty łajdaku! — syknął Ray, uderzając Lewa w twarz.
Zanim Brady zdążył podnieść się na nogi, gospodarz stanął między nimi:
— Wynoście się obaj! — zawył. I rzucając się do drzwi zawołał pół tuzina imion męskich. Nadbiegł zpowrotem jeszcze w porę, aby schwytać Brady’ego, który potrząsał pięścią przed twarzą Ray’a.
— Odpokutujesz mi za to, Carter! — zawołał Lew głośno. — Już ja się z tobą kiedyś porachuję!
— Dalibóg, i ja z tobą! Ty psie! — rzekł Ray, pieniąc się z wściekłości.
Ale w tej samej chwili muskularny parobek chwycił go wpół i wypchnął na ulicę. Zaczekał na Brady ego, który podążył za nim tą samą drogą.
— Skończyłem z tobą! — rzekł. Twarz jego była blada, a głos drżał. — Skończyłem z tą całą przeklętą bandą! Wracam do Londynu.
— Nie zrobisz tego, — rzekł Lew. — Słuchaj, chłopcze. Czyś ty zupełnie oszalał? Musimy iść do Gloucester i spełnić swoje zadanie. A jeżeli nie chcesz iść ze mną, możesz przecież chodzić kawałek przede mną.
— Pójdę sam! — rzekł Ray.
— Nie bądź głupcem! — Lew Brady dogonił go i schwycił za rękę. Przez chwilę sytuacja wydawała się niebezpieczna, ale Ray Bennett wzruszył tylko ramionami i nie strząsnął ręki Brady’ego.
— Nie wierzę ci teraz, — rzekł, gdy byli już oddaleni o pół godziny drogi od „Czerwonego lwa“. — Dlaczego miałbyś pierw kłamać?
— Twój dobry humor już mnie zbyt złościł, oto cała prawda. Musiałem ci coś skłamać, żeby cię trochę doprowadzić do złości. Inaczej byłbym ja sam zwarjował.
— Ale czy to z Lolą jest prawdą?
— Naturalnie, że nie, — rzekł Brady pogardliwie. — Myślisz, że ona coś sobie robi z takiego człowieka jak ja? Ani się zaczyna! Lola to dzielna dziewczyna. Zapomnij o głupstwach, które powiedziałem, Ray.
— Zapytam ją sam, a ona mi nie skłamie.
— Naturalnie. Tobie napewno nie, — zgodził się Brady.
Zbliżali się teraz do wyznaczonego celu, zarosłej drzewami doliny między dwoma wzgórzami, a oczy Brady’ego szukały trzech uschłych drzew. Nagle ujrzał je.
— Chodź tam, opowiem ci wszystko, — rzekł. — Nie pójdę już dzisiaj dalej. Nogi mam tak poranione, że nie mogę zrobić kroku. — Poprowadził Ray’a między drzewa.
— Siadaj tu, chłopcze. Teraz będziemy pić i palić.
— Cała prawda jest właściwie, — zaczął Brady, gdy usiedli na trawie, — że Lola rzeczywiście bardzo cię lubi, chłopcze.
— Więc dlaczego powiedziałeś mi to wszystko?... Słuchaj!... — Ray odwrócił się.
— Co to było? — zapytał Lew. I on ledwo panował nad nerwami.
— Zdaje mi się, że słyszałem, jakby się coś poruszyło.
— Gałąź się ułamała, to pewnie królik, pełno ich tu jest, — rzekł Lew. — Nie, nie, Lola to porządna dziewczyna.
Wyciągnął butelkę z kieszeni, wyjął kubek, odkorkował flaszkę i potrzymał ją pod światło. — Porządna dziewczyna! — powtórzył nieprzytomnie. — I nigdy nie będzie niczem innem. — Nalał pełny kubek. — Wypiję za jej zdrowie... nie... Ray, ty wypij pierw!
Ray potrząsnął głową. — Nie lubię wódki, — rzekł.
Brady roześmiał się. — Dla człowieka jak ja, który się co noc marynował spirytusem, kiepski to widok. Ale jeżeli nie potrafisz znieść kieliszka whisky, kiedy pijemy za zdrowie Loli, to jesteś nędznym...
— Dawaj! — Ray wyrwał mu kubek, rozlał przytem nieco wódki, zaś resztę wypił jednym haustem i rzucił próżny kubek towarzyszowi. — Huuu!... wcale mi ta wódka nie smakuje. Zdaje się, że wogóle nic mnie do wódki nie ciągnie. A niema nic trudniejszego, jak udawać, że się lubi pić, kiedy się to w istocie robi niechętnie.
— Zdaje się, że początkowo nikt jej nie lubi, — rzekł Brady, patrząc na niego bacznie z ukosa.
— A dokąd pójdziemy z Gloucester?
— Nigdzie. Zostaniemy tam przez jeden dzień, potem zmienimy ubrania i pojedziemy do domu.
— Jaki to głupi pomysł, — rzekł Ray Bennett, otworzył szeroko oczy i ziewnął. Położył się na trawie, splótł ręce pod głową i ziewnął znowu. — Ty... Lew!... Kto jest właściwie Wielką Żabą?
Lew Brady wylał resztę zawartości flaszki na trawę, zakorkował ją zpowrotem i wytrząsnął z kubka pozostałe parę kropel, poczem wstał i podszedł do leżącego młodzieńca.
— Hej, ty... wstawaj! — rzekł.
Ray nie odpowiedział.
— Wstawaj!
Ray poruszył się z jękiem, poczem zapadł w jeszcze głębszy sen.
W Brady’m zbudziło się nagłe podejrzenie. Czyżby on nie żył? Lew zbladł na tę myśl. Ta kłótnia, tak zręcznie przeprowadzona, wystarczyłaby, aby go skazać. Wydobył butelkę z kieszeni i wsadził ją do kieszeni śpiącego. Wtem usłyszał szmer. Kiedy się odwrócił, ujrzał człowieka, który go obserwował. Lew wlepił w niego nieruchomy wzrok i otworzył usta, żeby przemówić, gdy nagle...
Ping!
Ujrzał błysk ognia, zanim trafiła go kula. Chciał znowu otworzyć usta i przemówić, ale znowu...
Ping!
Lew Brady nie żył.
Nieznajomy zdjął tłumik z rewolweru, bez pośpiechu podszedł do śpiącego Ray’a i wsadził mu broń do bezwładnej ręki. Potem odwrócił ciało zastrzelonego i zajrzał mu w twarz. Wyjął z jego kieszeni trzy cygara, zapalił jedno z nich i starannie schował zapałkę zpowrotem do pudełka. Niezmiernie lubił dobre cygara, zwłaszcza cudze. Następnie, ciągle bez pośpiechu, powrócił drogą, którą przyszedł, dotarł do gościńca, obejrzawszy się pierw starannie dokoła, i zbliżył się do auta, które na niego czekało.
W aucie, pod daszkiem, zaopatrzonym w firanki, siedział młody człowiek ze zwisającemi ustami i szklanemi oczyma. Nosił źle skrojone ubranie, a jeden koniec kołnierzyka zwisał mu niechlujnie.
— Znasz to miejsce, Bill?
— Tak, sir. — Głos brzmiał gardłowo i ochryple. — Ibbley Copse.
— Przed chwilą zabiłeś człowieka. Zastrzeliłeś go, co mi przecież wyznałeś.
Zidjociały młodzieniec skinął głową. — Zabiłem go, gdyż go nienawidziłem, — rzekł posłusznie.
„Żaba“ uśmiechnął się z zadowoleniem i wsiadł do auta.

John Bennett obudził się nagle. Spojrzał z przestrachem na przycisk aparatu w swej dłoni i począł zwijać sznur. Potem podszedł do kamery, ukrytej w krzakach, i przekonał się, że licznik wykazał stratę około trzystu metrów filmu. Z wściekłością rzucił okiem na norę borsuczą, skąd jakby na szyderstwo ukazał się znowu koniec nosa zwierzęcia.
Bennett pogroził mu pięścią i począł schodzić z pagórka. Niedaleko ścieżki ujrzał dwóch ludzi, leżących w trawie, obaj spali i obaj byli — jak mu się zdawało — włóczęgami. Powrócił z kamerą na miejsce, gdzie pozostawił marynarkę, ubrał się, załadował sobie kamerę na plecy i skierował się ku wsi Laverstock, skąd mógł jeszcze zdążyć na miejscowy pociąg.
Po drodze obliczał swoją stratę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.