<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Budnik
Podtytuł Obrazek
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Wesoło doprawdy było we dworze! bardzo wesoło! i pani Pawłowa nie darmo tak nad tutejszem unosiła się życiem. Na folwarku hulanka poczynała się od białego dnia, a gospodarstwa doglądał sam gumienny lub wyręczał się polowym, jeśli polowy nie uprosił na swoje miejsce przysiężnego, a przysiężny nie posłał w zastępstwie chłopca od owczarni. Różnie bywało! Tylko przy wysyłkach produktów na sprzedaż, znajdowali się wszyscy a wszyscy razem, lub z kolei. Pani ekonomowa rodem z Warszawy i ztamtąd niedawno wywieziona przez podkomorzyca, z ulubienicy pańskiej dostawszy posag przyzwoity, przeszła na żonę pana Bizunkiewicza. Zacna ta niewiasta, nie wdając się wcale w babskie gospodarstwo, cała była oddana ubraniu, muzyce (grała na hiszpańskiej gitarze) i towarzystwu (niezmiernie lubiła oficerów od piechoty).
Na dole u pisarza prowentowego, często i teraz właśnie, paroch miejscowy, sekretarz assesora, dwóch szlachty i pisarz z miasteczka, grali w elbika, polewając to suche dosyć zatrudnienie wiśniówką i ponczykiem.
U klucznicy było także na śniadaniu mnóstwo dostojnych gości: dwie ekonomowe, jakaś obywatelka tłusta na kanapie prezydująca, z synem w mundurzyku szkolnym, ale z czarnemi już wąsikami; siostrzenica pana ekonoma i dwie pokojówki podkomorzynej. A śmiech! a gwar! a uciecha! daj go katu!
W gorzelni pijane dziewczęta tańcowały z parobkami, pisarz prowentowy, wirtuoz wielki grał na skrzypcach.
W stodole młocki spali, świnie żyto jadły. W magazynie gospodarowali żydzi i żydówki.
We dworze czy się jeszcze spać nie kładli, czy już powstawali, ale życie też było wielkie. Przed dom wyprowadzono konie, klaskano z batów, prezentowano źrebce, próbowano wierzchowców. W ganku stała czereda przyjaciół, w kurtkach, surdutach, szlafrokach, płaszczach, z cygarami w ustach, fajkami w zębach, kartami w rękach, niedopitym ponczem u gęby.
Wśród nich słuszny, piękny, młody człowiek, arczysty[1], ogromny, zdrów jak koń, silny jak niedźwiedź, wesół jak ryba, śmiały jak lew, zbudowany jak olbrzym, głośno krzyczał i dowodził wszystkimi. Byłto biedny Jaś, poczciwy Jaś, syn pani podkomorzynej.
Nie wiem czy miał lat dwadzieścia kilka, tak młodo mu z oczu patrzało, tak życiem pierś buchała, taki w słowach był ogień; a obok, jakie w tychże oczach znużenie, w tej piersi czczość i tęsknota niczem niezagłuszona, w wyrazach ust zgrzybiałe szyderstwo!
Jaś durzył się nie bawił, szalał nie żył, upajał a nie weselił. Z szału w szał, z pijaństwa w pijaństwo wpadając, z odurzenia w odurzenie, biegł szybko drogą życia nie śmiejąc ni za siebie obejrzeć, ni przed siebie rzucić okiem. Ludzie mówili — szczęśliwy; on przecież ciężko wzdychał przez sen, zasępiał się nawet po pijanemu, chmurzył brwi skoro sam jeden pozostał. I potrzebna mu była ta szuja co go otaczała, co mu szumiała w uszy, migała przed oczyma, co mu śpiewała, brzęczała, pochlebiała, płaszczyła się przed nim i rękę wyciągała bezwstydna; bo sam sobie zostawiony nie wiedział co z sobą począć. Sam jeden zostawszy, musiał kłaść się, spać lub wlec się do ekonomowej, słuchać rozbitej gitary i piszczącego jej śmieszku; a w ostatku łajał, bił i pędzał począwszy od psów pokojowych aż do ludzi.
Byłato właśnie chwila szału i upojenia. Noc zbiegła na kartach, na śpiewaniu, na skokach, przy butelkach i dziewczętach; ranek powitał rozmarzonych, rozkołysanych, szczęśliwych!! Jeśli się to nawet u nich szczęściem nazywało! Teraz próbowano koni, szachrowano psami, mieniano się na najtyczanki, frymarczono strzelbami, i zapijano każdy handel, każdy zakład, każdą wygraną i przegraną.
Jaś rzucił się na oklep na konia, ścisnął go silnemi nogami, wywinął nim na dziedzińcu, zakrwawił mu pysk mundsztukiem, w chwili okrył go potem i pianą, zasapał; a dowiódłszy odwagi, siły i zręczności, z odkrytą piersią, odkrytą głową i palącemi dłoniami, skoczył na ziemię w biegu, rzucając wierzchowcowi na łeb cugle, i wracając z pewną dumą rozkoszną na ganek, między towarzyszy.
— Niechże kto z was tego na nim dokaże!
— Brawo! — rozlegało się w sieniach.
— Wielka sztuka — zaburczał ktoś na ławce.
— Sztuka! żadna sztuka! Hej! podajcie tu panu wierzchowca, prosimy spróbować.
— O wa! no to cóż! sprobuję! — I mały, blady, suchy Kazio, który się zgrał w nocy i kwaśny był jak ocet, podbiegł zapalczywie ku karemu. Skoczył raźnie, ale gdy siadł na niego, oczy mu na łeb wyparło, usta się ścięły, dęba się spiął koń pod nim, potem dał szczupaka i — Kazio na murawie.
— Brawo! brawo! majster! — Jeszcze głośniej krzyczą panowie — Wiwat leżący! zdrowie leżącego!
Podniesiono: go z ziemi, oblano dla otrzeźwienia rumem, napojono szampanem i znowu wesoło.
— Teraz już i mama wstała, pójdziemy strzelać do celu.
— Dobrze! dobrze! do celu — wołają wszyscy.
— Ot i na mszę dzwonią.
W istocie, w ogrodzie na lewo, gdzie oficyna i kapliczka, odezwał się srebrny głosek dzwonka, który cały dwór żeński i faworytów starej pani zwoływał co dzień na nieszczerą może, ale pozornie gorącą modlitwę. Wiedzą dworacy, że okazanie się na mszy zyskuje łaski pani, a pani wiele jeszcze może i ma do dania. Jaki taki więc spieszy od elbika, od szklanki, od czułej rozmowy z towarzyszeniem gitary, do kaplicy, gdzie mu więcej chodzi o to, by go stara pani podkomorzyna widziała, niż żeby mu Bóg modlitwę policzył.
Biegną więc dworacy, oficjaliści, dziewczęta co tchu do kaplicy; nawet ekonom, nawet żona jego porzuciwszy oficerów, i pisarz prowentowy, choć się zgrał z pańskiego śpichlerza (bo grali na wódkę) i lokaje pana Jana.
Ścieżką od oficyn poważnym krokiem postępuje pani podkomorzyna powoli, oparta na ręku ulubienicy swojej panny Tekli Trawskiej, pocichu z nią rozmawiając. Twarz jej pełna łagodności i anielskiego spokoju, oczy niebieskie lecz zbladłe, postawa szlachetna, uśmiech dobroci niewymownej, ubranie wdowie i skromne. Dość spojrzeć by ją szanować. Każde jej słowo, każdy ruch objawia serce dziecinnej dobroci, słodycz charakteru nieporównaną; i taki spokój na czole, w uśmiechu, w duszy, gdy tuż, tuż obok, taka wrzawa, hałas i szaleństwo. Gdyby wiedzieć, gdyby zrozumieć mogła, ile powodów do zgryzoty i łez! Wszystko co ją otacza kłamie, począwszy od syna do ostatniego sługi; wszystko ją oszukuje; wszystko potajemnie kochając ją nawet, z jej słabości, z jej nieprzerwanej ekstazy co świat zasłania, naigrawa się i szydzi.
— Jakże moja Teklusiu, powiadasz — pyta idąc drogą panay[2] Trawskiej — Jasisko moje zdrowe?
— O! proszę pani, jak rybka dzięki Bogu, zdrowiuteńki.
— Widziałaś-że go ty dzisiaj?
— A jakże. Biegałam oddać dzień dobry od JW. pani; chciał zaraz pospieszyć sam, ale to za temi gośćmi...
— O! jużto powiem ci szczerze kochana Tekluniu, ci goście mnie męczą. Ledwie mogę zobaczyć Jasia. Zbieram mu się nawet kiedyś powiedzieć, że nadto do siebie figur przypuszcza, i Bóg tam wie wreszcie jakich! Ale to serce złote! przez dobroć to robi. Jakże moja Teklusiu, spał dobrze?
— Dobrze kochana pani!
— A ten kaszelek?
— Zupełnie ustał po ślazie!
— A nosiż na piersiach watowaną załóżkę?
— Nosi proszę pani.
— Cóż oni tam robią?
— Nie wiem prawdziwie, ale mają podobno jechać na polowanie.
— O! jużto straszny myśliwy, jak nieboszczyk stryj. I to polska natura: aby się tylko nie przeziębił, albo nóg nie zamoczył. Czy mówiłaś kochanie drogie, żeby włożył lisiurkę?
— A jakże, i przyrzekł.
— Boto teraz ranki chłodne moja Tekluniu. Ale, ale, jakże się tam ma ta poczciwa ekonomowa?
— Lepiej proszę pani. Koniecznie dziś być chciała na mszy świętej na intencją JW. pani, z podziękowaniem za łaski, których doznaje.
— Poczciwe serce! nieoszacowana kobieta!
— A jaka przywiązana do męża, to JW. pani nie uwierzy.
— Jużto moja Tekluniu ja się tego zawsze spodziewałam, że takie poczciwe kobiecisko musi prędzej później do niego przywiązać. On, to także poczciwy z kościami.
— Prawda pani, że to rzadko takiego sługi.
— A pisarz ze swoją fluksją?
— Już zdrów, dziękuje JW. pani za materacyk, ale biedak w wielkim kłopocie.
— No! cóżto mu takiego?
— Coś mu tam podobno braknie kilkadziesiąt garncy wódki, która się podobno uschła, a że strasznie ma wielki punkt honoru, doprawdy boję się, żeby sobie czego złego nie zrobił.
— A widzisz Teklusiu jak to źle — zawołała grożąc staruszka — że ty mnie tego dawniej nie mówiłaś. Widzisz, to trzeba radzić. Widać biedaczysko z tego musiał i fluksji dostać. Bywa to ze zmartwienia. A wieleż mu to tam potrzeba?
— Ja myślę ze sto złotych.
— Dajże mu z moich pod sekretem, ale niech nie gada.
— Dziękuję za niego! Teklusia pocałowała staruszkę w rękę, a ona ją w głowę.
— Poczciwa Teklunia, zawsze to tylko o drugich myśli, a nigdy o sobie. Weź-że kochanie moje, tę czarną atłasową suknię, która mnie wdowie na nic się nie zdała, weź ją sobie za to, żeś mi pomogła do dobrego uczynku.
Panna Trawska przyklękła na ścieżce i pocałowała podkomorzynę w kolano, ta ją znowu w głowę.
— Kiedy już pani mi tyle pozwala i taka łaskawa, to i reszty nie utaję — dorzuciła wstając z westchnieniem.
— No! no? cóż takiego?
— Wszakto i słabość ekonomowej nie bez przyczyny, ona się biedaczka zmartwiła i zlękła o męża.
— A mężowiż co?
— Pani wie że on jednodworzec?
— I cóż?
— Koniecznie go chcą stawić w rekruty.
— Mój ty Boże! i powiadasz że jego żonatego mogliby wziąć?
— O! czemuż nie, nawet kolej na niego. Trzeba około stu rubli, a ja nie mam pieniędzy! Co my tu poczniemy? Chybabym gdzie pożyczyła.
— Niechno się po mszy naradzim, jakoś to załatwim. Biedne człeczysko! Prawda że i żona w niemałym być musi strachu? Proszę! proszę! Muszę ją pocieszyć zaraz.
— A! niech się JW. pani zmiłuje, nic jej o tem nie wspomina; mąż stara się przed nią udawać, że to omyłka, że to fałsz.
— No to nic jej nie powiem. A odesłałaś serce do miasteczka kwartałowe do szpitala?
— Wczoraj.
— I dla żydów?
— Także.
— A moje wdowy?
— Modlą się za swoję dobrodziejkę.
Gdy tych słów domawiały, były już na wschodach kaplicy, gdzie cały dwór szeregiem stojący schylał się przed panią, która uśmiechem słodyczy pełnym, słowy lub skinieniem głowy witała starszych, pieściła dzieci, rozpytywała kobiety.
Że Bóg wysłuchał pobożnej niewiasty nie wątpię, lecz szatan cieszył się jej dworem.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – barczysty.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – panny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.