<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Business
Pochodzenie Obrazki amerykańskie
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BUSINESS.

Business? Co to jest business?
Do niedawna wyraz ten słyszeliśmy bardzo rzadko.
Z mglistych wybrzeży Albjonu, od czasu do czasu, w przerwie pomiędzy nazwiskami Tyndallów, Millów, Spencerów, Darwinów, Thackerayów, Dickensów, Jonesów, Rosettich, Ruskinów, Morrisów, dolatywał nas ów wyraz: business! i wyraz ten brzmiał tak dziko!
Ale zmieniły się czasy.
Dzisiaj business before all — business przedewszystkiem!
Nie z wybrzeży mglistego Albjonu, z których zwykliśmy byli czerpać okruchy trzeźwości i zastanowienia, dobiegło nas to hasło, lecz z owego dalekiego kraju, co oderwawszy się od macierzy, utworzył państwo dolara, wszechmocnego dolara.
Znaliśmy humbug amerykański i dentystów amerykańskich. Dzisiaj rozbrzmiewa wszędzie business amerykański.
Pojawił się na widowni równocześnie z nazwiskami Gouldów, Vanderbildtów, Carnegiech, Rockefellerów, Gatesów, Morganów, Astorów.
Echo huku dział z pod Santjago i Manili, które wstrząsnęło atmosferą całego świata, zagrzmiało tym wyrazem.
Świat zaprzągł się do niego.
Nawet dyplomacja, owa ugrzeczniona, wyfrakowana, ślizgająca się po lustrzanych taflach posadzek, zawsze uśmiechnięta, dobrze wychowana dyplomacja, co uważała za szczyt artyzmu pisanie gróźb pod postacią wonnych bilecików miłosnych, zmieniła system pod wpływem businessu.
Elegancja ustąpiła miejsca kupieckiej trzeźwości. Język francuski, w którym je (ja) pisze się małą literą, a Vous (wy, pan) wielką; język tak giętki, wyrafinowany, gadatliwy, że można w nim wiele mówić, nic nie powiedziawszy — cofa się dziś przed językiem sportu, marynarki i dumy narodowej; językiem, co nakazuje pisać I (ja) zawsze przez wielką literę, a you (pan, wy) przez małą, co daje pierwszeństwo treści przed formą.
Oględnie, grzecznie, ale zwięźle, stanowczo, bez osłonek stylowych pisze się dziś noty dyplomatyczne. Dziś nota dyplomatyczna, to tranzakcja handlowa.
Tak każe business.
New York Herald nazwał exposé ministra skarbu, Wittego, w sprawie niemieckiej taryfy celnej wymownym dowodem zastosowania metod amerykańskich, na gruncie europejskim.
Bo na dokument taki niema odpowiedzi innej, chyba wykonanie tego, czego żąda, lub zgodzenie się na skutki odmowy.
To się nazywa business.
Wchodzimy do baru amerykańskiego.
— Dziękuję, nie piję, — odzywa się jeden z grona, nieznający jeszcze etykiety i etyki amerykańskiej.
— To weź cygaro i napij się wody sodowej; odmówić nie wypada.
— Dlaczego?
— Bo psujesz business właścicielowi baru.
I choćby dziesięć kolejek było, żaden z grona nie odmówi. Jeżeli nie używa trunków alkoholicznych, to wyładuje kieszeń cygarami, lub napełni żołądek wodą sodową, bo — nie godzi się pozbawiać zarobku bliźniego, co piwo toczy, psuć mu businessu. Wszak on z tego żyje!
Nadchodzą wybory. Agitatorowie stronnictw nie szczędzą trudu i kosztów, by pozyskać jaknajwiększą liczbę głosów. Na estradach sal publicznych przemawiają mówcy polityczni.
Oto jeden.
Ochrypł już, ale jeszcze krzyczy. Wymachuje rękoma, rzuca się, drwi z przeciwników, wymyśla im od łotrów i anarchistów, zalewa się niemal łzami na samą myśl, że mogliby dojść kiedykolwiek do władzy. W swojem stronnictwie widzi doskonałość absolutną. Krwiożerczy jest i groźny.
Znam go, jako człowieka zwykle spokojnego, filistra, lubiącego dobre cygaro, szklankę piwa i ognisko domowe.
— Skąd ci się wzięła ta wściekłość, ta energja? — pytam.
Well — to business. Gdybym inaczej mówił, straciłbym posadę.
Piastuje urząd polityczny, zależny od stronnictwa, którego broni.
W dziennikach przed wyborami pełno rewelacji zjadliwych, oskarżeń okropnych. Czytając pisma jednego stronnictwa, zdawałoby się, że członkowie stronnictwa przeciwnego to banda zbrodniarzy, dla których stryczek byłby dobrodziejstwem.
Odbyły się wybory, przeciwnicy zwyciężyli. I oto w tych samych pismach, co na nich suchej nitki nie zostawiły, znajdujemy portrety ich i życiorysy sympatyczne.
Business nakazywał wymyślać przed wyborami, business nakazuje przyjmować przegranę z rezygnacją i wesołą twarzą.
Tworzy się syndykat, w Ameryce trustem zwany. Promotorowie skonsolidowali już wszystkie fabryki, wyrabiające dany przedmiot — prócz jednej. Ta jedna wierzy w swą firmę, w dobroć swego wyrobu, nie chce poddać się trustowi. Należy ją zniszczyć. Trust zniża cenę produktu, fabryka także. Trust sprzedaje produkt swój po cenie kosztu, fabryka także. Ale kapitał trustu jest większy, dłużej więc przetrwa. A jeżeli i to nie pomaga, zakupuje trust źródła z których fabryka czerpie materjał surowy, utrudnia jej środki komunikacji.
Oporna fabryka musi upaść lub poddać się woli kapitału.
To się nazywa business.
Trust zwyciężył, niema już konkurencji, podwyższa więc zaraz w dwójnasób cenę produktu. Krzyk, gwałt, narzekania wśród publiczności. Ale co to pomoże?
Business is business.
Życie ludzkie — to business, teatr — business, sztuka — business, literatura — business. Wszystko obliczone — na business.
Nie dotrzymać słowa, nie wypełnić umowy, nie stawić się na czas, lekceważyć sobie obowiązki, to u nas — niegrzecznie, brzydko, a przedewszystkiem niehonorowo. Amerykanin mówi: it is not business like, to — nie businessowo.
W tym kierunku wychowuje swą młodzież. Uczy ją oceniać ludzi i czyny ze stanowiska businessu. Daje jej swobodę wielką, kary stosuje rzadko, wpaja natomiast zrozumienie zasady: jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Wykłada krótko, treściwie, zwięźle. Nauczyciel nie jest autorytetem i sędzią, lecz kierownikiem, pobłażliwym, wyrozumiałym kierownikiem ucznia, wyrabiającym energję, poczucie obowiązku, wiarę w siebie. Bo to wszystko przyda się w businessie życiowym stokroć więcej, niż sucha teorja.
Marek Twain (Samuel Clemens), słynny humorysta amerykański, zbankrutował w 60-ym roku życia i znalazł się wobec długów. Nie postradał atoli wiary w siebie, zaczął budowę mienia na nowo.
Strata majątku nie jest nieszczęściem dla amerykanina. Stracił majątek, zapala cygaro i z młodzieńczą energją bierze się znów do pracy.
Trudno, to jest business!
Misery oznacza w języku angielskim nieszczęście, niedolę. Znaczy także skąpstwo.
Związek zupełnie logiczny.
Skąpstwo, to żaden business. Ani dla skąpca, ani dla społeczeństwa.
Pani Hattie Green, właścicielka kilkudziesięciu domów w Nowym Jorku i olbrzymich kapitałów, chadzająca codziennie na targ w żakiecie wyszarzanym, ściągająca osobiście komorne od swych lokatorów, oraz pan Russel Sage, jeden z najpotężniejszych bankierów, spędzający po dwanaście godzin w biurze i nie znający innej przyjemności, okrom robienia pieniędzy — to para najbardziej wydrwiwana w Stanach Zjednoczonych. Para wstrętna dla amerykanina.
Nic tak nie imponuje amerykaninowi, jak pieniądz, ale zarabiać i nie wydawać, to dla niego grzech obrzydliwy. Bo cóż stałoby się z businessem, gdyby wszyscy ludzie skąpili sobie i innym?
Hojność, to podstawa businessu.
Inaczej jeszcze business się przejawia.
Jenerał Lawton walczy przeciwko powstańcom filipińskim. Walczy w złej sprawie, ale walczy pod sztandarem, któremu wierność przysiągł.
Walczy odważnie. Zawsze na czele żołnierzy, zawsze tam, gdzie grozi największe niebezpieczeństwo.
— Jenerale — ostrzegają go towarzysze — narażasz życie.
Well — odpowiada — to leży w zakresie mojego businessu.
Na wyspie Luzon, niedaleko Manili, potyczka. Z jednej strony rozciągnięci w trawie żołnierze amerykańscy. Żółte ich „khaki” i szare kapelusze tworzą szeregi plam jasnych na ciemnej zieleni. Nad niemi wybuchają co chwila obłoczki dymu, rozlegają się trzaski wystrzałów karabinowych.
Z drugiej strony, za strumykiem, gąszcz krzaków i drzew. Wróg niewidzialny razi stamtąd szeregi amerykańskie.
Na pagórku, tuż za szeregami swych żołnierzy, jenerał Lawton w białym hełmie i białym płaszczu w towarzystwie kilku adjutantów. Lornetuje pozycje nieprzyjacielskie, wydaje krótkie rozkazy.
Kule świszczą dokoła, on ich nie słyszy, zajęty swym businessem.
Nagle chwyta się ręką za piersi, rozwiera szeroko źrenice, otwiera usta, chce coś powiedzieć. Nie może. Zwarł zęby tak, że zgrzytnęły i powalił się w ramiona adjutantów. Przeszyła go na wskroś, powyżej serca, kula filipińska.
To leżało w zakresie jego businessu.
Upłynął miesiąc. Naród amerykański wręcza wdowie i dzieciom po jenerale 250,000 dolarów, zebranych drogą składek publicznych, bo tego wymagał business narodu.
Wesoło błyszczy słońce lipcowe nad wyspą Kubą. Szmaragdowe fale z lekka biją o ciche wybrzeża perły Antyllów; ostre zarysy wzgórz, zielenią okrytych, odcinają się w przeczystej, drgającej atmosferze dnia tropikalnego. Gdzieniegdzie nad zbitą gęstwiną wystaje pióropusz palmy. Każdy niemal liść widać na tle ciemnego błękitu niebios...
U wejścia do zatoki Santjago, na szczycie odwiecznego zamku Morro trzepocze czerwono-żółty sztandar hiszpański. Taka cisza w powietrzu, taki spokój na ziemi i morzu! Nawet tam, o dwie i pół mile morskie od lądu, gdzie szara gromada okrętów kołysze się, jak wielkie ptaki wodne na powierzchni morza.
Nagle powstaje ruch w tej ciszy. Z wązkiego przesmyku, tworzącego wejście do zatoki, wysuwają się jeden za drugim długie, czarne okręty, wyrzucając kłęby dymu. To eskadra admirała Cervery, krzyżowce: „Almirante Oquendo”, „Cristobal Colon”, „Viscaya” i „Maria Theresa”, oraz torpedowce; „Pluton” i „Furror”.
Kierują się na zachód, płyną całą siłą pary w cieniu wzgórz zielonych.
Z szarej gromady okrętów, kołyszących się na pełnem morzu, odrywa się jeden i podąża ku krzyżowcom. Za nim drugi, trzeci, czwarty i piąty. Z boku krzyżowca „Maria Theresa” buchnął kłąb dymu białego, błysnął płomień, huk potężny odbił się echem o wzgórza zielone.
I powstał chaos.
Trzask, huk i łomot wrą na falach spokojnych. Białe dymy ścielą się olbrzymiemi kłębami. Ogromne pociski, uderzając w powierzchnię wód, wytwarzają pieniące wodotryski.
Ryczy skłębiona masa potworów, ale z krzyżowców hiszpańskich wyrzucane pociski chybiają celu. Zaledwie jeden na sto trafi w stalową skorupę pancerników amerykańskich. Bo działami kierują ręce trzęsące się ludzi zdenerwowanych, palonych gorączką trawiącą. Nie pomogą im wspaniałe tradycje potężnego państwa, w którem słońce nigdy nie zachodziło. Nie pomogą wspomnienia wielkich zwycięstw i odkryć.
Giną hidalgowie, rażeni przez ogień parwenjuszów; giną, bo działami amerykańskiemi kierują ręce spokojne, muskularne, zdrowe i silne. Business je wykształcił, do businessu przywykły; pracują przy działach tak samo sprawnie, jak przy maszynie fabrycznej, lub kantorze biurowym.
Bitwa się kończy. Już „Viscaya” i „Maria Theresa”, rzucone na brzeg, konają w płomieniach, „Cristobal Colon” całą siłą pary usiłuje wymknąć się — napróżno; „Almirante Oquendo” dogorywa. Ryje go, tłucze, rozdziera pociskami pancernik „Texas”. Wreszcie i „Oquendo” osiadł na brzegu, w cieniu wesołych, spokojnych wzgórz zielonych — bezsilny, straszny trup.
Do połowy obnażeni, potem okryci marynarze amerykańscy wyroili się z za armat i puklerzy stalowych „Texasu” na pokład.
Rzucają czapki w górę, śmieją się, ślą ku niebiosom okrzyki zwycięstwa.
Wtem staje wśród nich komendant pancernika, kapitan Philip, surowy, spokojny.
— Nie cieszcie się — mówi — tamci biedacy konają!
I cisza zapanowała na pokładzie.
To nie czułostkowość, to — business.
Po co cieszyć się z cudzego nieszczęścia? Na co mścić się radością nad zwyciężonym?
W tym samym niemal czasie admirał Cervera wstępuje na pokład małego, pomocniczego krzyżowca „Gloucester” i oddaje szpadę porucznikowi Wainwrightowi.
Po twarzy siwego admirała ściekają łzy.
To łzy narodu trawionego przez neurastenję, to łzy rasy ginącej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.