Bywa i tak na świecie!/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bywa i tak na świecie! |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
jak pies na łańcuchu, dlatego, żeby czasem od Mani dobre słowo usłyszeć... Ale co z tego będzie wkońcu?... Bóg wie!
— Naturalnie, że Bóg tylko wie, a tymczasem jedź do miasta. O tym jeometrze pogadamy później, bo jużci musisz raz przyzwoite miejsce dostać!
Podała mu rękę, którą on kilkakrotnie ucałował i wyszedł.
PANI BURMISTRZOWA JUŻ WYGRAŁA NA LOTERJI.
Na drugi dzień rano, dom pani burmistrzowej i jej męża trząsł się z oburzenia. Mania w kącie płakała, pani burmistrzowa napełniała powietrze złorzeczeniami i pogróżkami, a biedny burmistrz, ubrany w największy swój mundur, musiał się temu wszystkiemu przysłuchiwać.
Powodem chryi był mały, welinowy bilecik, nadesłany przez panią podsędkowę, następującej formy i treści:
- Łaskawa Pani!
- Z powodu ciągłej stagnacji między naszemi domami, jako też intryg względem Wielmożnego Łapandrowicza, przyjaciela nam bliskiego, tudzież, że tak powiem, wieści z Pani strony rozsiewanych po mieście, stosunki życzliwości i wizyt między nami utrzymane być nie mogą.
- Cecylja z Dyrdymalskich Bigosowicz,
- małżonka Podsędka i kawalera orderów.
- Łaskawa Pani!
Pani burmistrzowa co kilka minut odczytywała bilecik z taką napisany godnością i w końcu tej bolesnej lektury wykrzykiwała:
— Co ona sobie myśli?... ta lafirynda!... ta... Dyrdymalska z domu?
— Leonciu, uspokój się! — wtrącił nieśmiało burmistrz — widocznie oszalała baba, z przeproszeniem, jak cię poważam!
— Więc jeżeli oszalała, dlaczego jej do bonifratrów nie wsadzą, kaftana nie włożą, dlaczego listy, do osób mających stanowiska, pisać pozwalają?... Powinieneś natychmiast zdać raport do powiatu, do rady lekarskiej.
— Kiedy, jak Boga kocham, nie mogę! — odpowiedział zawojowany małżonek.
Wśród krzyków i wymysłów pani a usprawiedliwiań pana, upłynęły godziny dziesiąta i jedynasta... O wpół do dwunastej usłyszano pocztową trąbkę i przed gmachem magistratu ukazał się pocztyljon w biedce.
Zatrzymawszy konia, który wnet zasnął, pocztyljon zlazł z biedy, przekonał się, o ile jego nogi zdolne są do pełnienia zwykłych obywatelskich czynności, i wszedł do mieszkania pana burmistrza.
Tu, w salonie głównym, zebrała się cała rodzina szanownego naczelnika miasta wraz z kasjerem, aptekarzem i kilkoma bardziej zaufanymi Żydkami, którym pani podniesionym głosem opowiadała o niegodziwości sędzinej, dając do zrozumienia, że gdyby nie prośby jej, pani burmistrzowej, to już jej mąż, pan burmistrz, zgubiłby podsędka z żoną wobec władzy i ciupasem na miejsce urodzenia odesłał.
Pan kasjer, jedząc chleb ze świeżą trybulką a starem masłem, potakiwał burmistrzowej, Mania myślała o czem innem, Żydki kiwali brodami, spoglądając na burmistrza, a burmistrz starał się udawać głupiego, z czem było mu bardzo do twarzy.
W takiej właśnie chwili ukazał się na progu pocztyljon, mówiąc:
— Śtafeta do wielmożnych państwa... Niech będzie pochwalony!...
Burmistrz skamieniał, obecni spojrzeli po sobie niespokojnie, a burmistrzowa rzuciła się na pocztyljona i wydarła mu depeszę, wołając:
— Telegraf... z Warszawy!... Boże!... Boże!... ja Ci teraz dziękuję, żeś moich próśb wysłuchał!...
— Więc wygraliśmy? — spytała Mania.
— Dwakroć sto tysięcy z czemś... O święty Antoni!... Mężu! daj pocztyljonowi pół rubla.
— Widocznie wygraliśmy — wybąknął drżącym głosem burmistrz. — Kochany kasjerze! daj też, z przeproszeniem, pocztyljonowi pół rubla...
— Co za szczęście! — zawołał kasjer. — Winszuję państwu prezydentostwu szczęścia, zdrowia, wszelkiej... to jest, winszuję wygranej!... Mordku, niech-no Mordko da pocztyljonowi pół rubla, bo ja nie mam drobnych.
— Winszujemy jaśnie państwom takiego losu... i żeby jasna panna Marja ożeniła się prędko... Josek! zapłać ty pocztyljonowi za wielmożnego pana prezydenta... I żeby jaśnie pan prezydent był jeszcze z gubernatorem, a przynajmniej z naczelnikiem powiatu!... — winszował Mordko.
Josek dał pocztyljonowi parę kopiejek, a tymczasem burmistrz rzekł do żony:
— Rozpieczętujże, Leonciu, telegraf... Ile też wygraliśmy, proszę?
Teraz cała postać pani burmistrzowej zmieniła się. Z rozgniewanej stała się majestatyczną, — rękę z depeszą położyła na piersi, oczy wzniosła ku niebu i z namaszczeniem rzekła:
— Franiu i Maniu! Kiedym odebrała bilet z Warszawy, zrobiłam ślub, że nie przeczytam sztafety z wiadomością o wygranej, aż po nabożeństwie. Musimy więc czekać do jutra, do dziewiątej rano...
— A to dlaczego?... Co na to, to już, z przeproszeniem, nie pozwolę! — krzyknął mąż, którego paliła ciekawość.
— Co?... ty nie pozwolisz, safanduło? — spytała pogardliwie pani, chowając depeszę do kieszeni. — Czy myślisz, że bilet był na twoje imię wykupiony?...
— To przecież wszystko jedno... jesteśmy małżonkami, z przeproszeniem — szepnął burmistrz.
— Dziś już i nie tak bardzo nawet jesteśmy małżonkami!... — odparła pani.
Otrzymawszy taki cios w ambicją, skompromitowany burmistrz zapiął swój wielki mundur na wszystkie guziki i umilkł jak trusia.
Kasjer tymczasem i Żydkowie wybiegli na miasto, aby ogłosić wszem wobec i każdemu zosobna o wielkiej wygranej państwa Trajkotnickich.