Bywa i tak na świecie!/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Bywa i tak na świecie! |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I |
Indeks stron |
PANI BURMISTRZOWA JEST NAPRZÓD ZACHWYCONA,
A NASTĘPNIE ROZGNIEWANA
— Och! jakżem się zmęczyła... Przepraszam, że pani sędzinie robię subjekcją tak rano, ale wracam z poczty i ze wzruszenia siły prawie utraciłam! Jakże zdrowie państwa?
Wszystko to wypowiedziała jednym tchem pani burmistrzowa Trajkotnicka, rozsiadając się najwygodniej na fotelu pani podsędkowej.
— Mąż trochę na głowę chory, a Jadzia kaszle, ale zresztą mamy się dobrze. Cóż za szczęście spotkało panią tak rano? — spytała zkolei podsędkowa.
— Rano?... Prawda, że pani sędzina przybyła do nas z wielkiego świata...
— Istotnie, że u nas w Radomiu wszyscy wstają około dziewiątej... Ale cóż się pani trafiło, bo bardzo jestem ciekawa?
— Ach! pani sędzino... szczęście!... Nie wiem, czy potrafię opowiedzieć... Czy pani sędzina pozwoli, ażebym zdjęła kapelusz?
— Bardzo proszę! Ciekawam też...
— Choć bo na wizyty jeszcze nie pora, lecz mimowoli składam wizytę o jedynastej. Pani sędzina śmieje się pewno ze mnie w duchu, bo wszyscy z wielkiego świata...
— Tak, u nas w Radomiu składaliśmy wizyty między pierwszą i drugą. Mężczyźni we frakach, damy w jedwabnych
sukniach... Ale umieram z niecierpliwości dowiedzenia się...
— Właśnie chcę o tem mówić — przerwała burmistrzowa. — Pani sędzina wie... Ach! jak gorąco... Pani sędzina wie, że byłyśmy tydzień temu z Manią na balu w Kozienicach...
— Aaa... w Kozienicach?
— Bardzo dystyngowane towarzystwo: sami obywatele i urzędnicy... Otóż, wracając z balu... Ja miałam suknią lila, a Mania białą, ale to tak mi tylko przyszło na myśl... Otóż, wracając z balu — deszcz nas zaskoczył w drodze...
— Były panie przez deszcz spotkane — poprawiła sędzina.
— Spotkałyśmy się z deszczem, chciałam powiedzieć. Więc mówię do furmana: staniesz błaźnie, choćby przed najlichszą karczemką, bo nam suknie zamokną! No i stanął...
— Musiał tam być ogromny zaduch? — spytała sędzina.
— Nam to nie szkodziło, bośmy były obie z Manią doskonale wyperfumowane, a prostota do tego przywykła. Więc kiedyśmy stanęły... Ale może ja pani sędzinie czas zabieram?
— O nie! bardzo proszę... — odparła sędzina z dobrotliwym grymasem.
— Więc kiedyśmy stanęły, noc już była, a Żyd arendarz mówi: „Jasne panie zapewne przenocują?...“
— Ci arendarze strasznie lubią pochlebiać! — zauważyła sędzina, patrząc na fałdy sukni.
— O nas wiedział, kto jesteśmy...
— Aaa! — ziewnęła sędzina, spoglądając tym razem na portret swego męża, podsędka.
— Naturalnie — ciągnęła burmistrzowa — nie mogłyśmy się położyć na żydowskich betach, tylko usiadłyśmy na jakiejś ławce i ja zasnęłam...
Kiedym zasnęła... śni mi się... numer 3333. Budzę się, a Mania mówi: „Co się mamie śniło, to się sprawdzi, bo to na nowem mieszkaniu!“ A ja jej na to: Dajże pokój z nowem mieszkaniem, przecież to karczma! Ale zaraz przypomniałem sobie numer i kazałam konie zaprzęgać.
— Rozumiem! — zawołała sędzina — ten numer wygrał...
— Wygrał? — zapytała burmistrzowa, zrywając się z fotelu.
— Ja nie wiem...
— Ach!... myślałam, że już pani ma wiadomość... Jakże mi serce bije!
— Może kazać pani podać wody kolońskiej?... Józia! Józia!...
— Niech się pani sędzina nie fatyguje! — błagała burmistrzowa.
— Owszem... Ale nie lubię, jeśli nie mam pod ręką mojej panny służącej. Józia! Józia!...
— Poszła świnie karmić!... — odpowiedział z za okna parobek, poprawiający rozwalony płot ogródka.
— Głupiś! — odparła pani sędzina, oblewając się pąsem i konwulsyjnie zaciskając rękę, a potem dodała: — Więc cóż się stało z tym numerem?
— Ordynaryjni są ci prości ludzie!... — rzekła burmistrzowa, ukrywając wielkie ukontentowanie pod maską zgorszenia. — Pani sędzina ma także i nierogaciznę?
— To mój mąż się uparł, żeby trzymać około domu jakiś niezwykły gatunek, ale ja nigdy w tem nie gustowałam... Jakże z numerem?
— Po powrocie do domu, obeszłam, mówię pani sędzinie, całe miasto, ale numeru 3333 nie znalazłam. Zdesperowana, piszę do Warszawy do mego kuzyna Tabaczyńskiego, który jest urzędnikiem w Komisji Sprawiedliwości...
— Jakim urzędnikiem? -— zapytała ciekawie sędzina.
— Jakimś... naczelnikiem! — odparła nieco zmieszana burmistrzowa.
— Czy nie Andrzej?...
— Andrzej! Andrzej!... — zawołała burmistrzowa, lecz opamiętawszy się, pokraśniała jeszcze bardziej.
— Andrzej Tabaczyński — szepnęła słodkim głosem pani sędzina — był woźnym u mego męża i przed dwoma laty przeniósł się do Warszawy, do Komisji Sprawiedliwości. Ale to pewno nie ten sam?
— Przysięgam pani sędzinie, że w mojej familji nikt nie śmiałby być woźnym...
— Tak, to tylko podobieństwo nazwisk. Mój mąż mówił mi też, że znał jakiegoś Eustachego Trajkotnickiego, rzeźnika w Warszawie — dodała znowu nieubłagana sędzina.
Burmistrzowa kręciła się jak na szpilkach.
— Ależ upewniam panią sędzinę...
— Ja wiem! — odparła sędzina — że to być nie może, choć pan Ludwik, wychowaniec państwa, często o nim wspomina...
— On?... nasz wychowaniec?... Cha! cha! cha!... — roześmiała się spazmatycznie burmistrzowa. — To przecież sierota, jakiś podrzutek, któregośmy z litości przygarnęli do siebie... Ale dobrze mój mąż mówi, że najlepiej nie podnosić sierot z pod płota!... O Boże! co za niewdzięczność!...
Widząc tak wielką rozpacz swej nieprzyjaciółki, sędzina ulitowała się nad nią i zapytała znowu o historją numeru. Burmistrzowa zaś, uspokoiwszy się nieco, mówiła dalej:
— Szczęściem, nasz krewny...
— Ten pan Tabaczyński?...
— Ten urzędnik z Komisji Sprawiedliwości.
— Ten pan Andrzej? — spytała znowu sędzina.
— Tak, ten naczelnik — odpowiedziała burmistrzowa — otóż ten naczelnik z Komisji Sprawiedliwości, a nasz krewny, znalazł wreszcie w jakimś kantorze numer 3333, ale tylko pół losu!... Zapłacił trzydzieści jeden rubli i dziś właśnie przysłał nam go pocztą...
— I pani go teraz odebrała?
— W tej chwili...
— I pani jest pewna, że ten numer wygra?
— Pewna? — spytała burmistrzowa. — Jestem pewniejsza, że wygramy, niż że teraz jest dzień!...
— Na czemże się to opiera?
— Na tysiącach przepowiedni... Od owego snu w karczmie, spotykam same trójki. Jechałyśmy naprzykład z Kozienic trzema końmi...
— Widziałam tylko dwa — przerwała sędzina.
— Tak, ale jedna klacz... Pani pojmuje?
— Aha!
— W portmonetce miałam trzy grosze... naturalnie drobnemi... Karczma miała trzy izby... Ale najważniejsze jest to, co mi się dziś na poczcie trafiło...
— Znowu? Ciekawam bardzo!
— Pani zna pana Łapandrowicza z Łapandrowic?
— Przystojny, tylko podobno zadłużony.
— Otóż on był na poczcie i przeczuwając moje szczęście, ukłonił się jak... anioł!...
— Pani prezydentowa zapomina o mężu! — zauważyła sędzina.
— Dlaczego? przecież mam córkę...
— Więc pani sądzi, że pan Łapandrowicz ożeniłby się z panną Marją?
— A dlaczegożby nie?
— Dlatego, że o ile wiem, myśli o kim innym...
— Czy kto inny będzie miał dwieście tysięcy posagu, jak moja Mania? — spytała obrażona burmistrzowa.
— Moja Jadzia ma dobre wychowanie — odparła wyniośle sędzina, powstając.
— O, bardzo proszę!... Moja Mania skończyła pensją...
— Dwuklasową!
— Mniejsza o to. Za kilka dni, nie tacy, jak Łapandrowicz, starać się o nią będą. Żegnam panią sędzinę.
I z temi słowy burmistrzowa opuściła dom sędziny krokiem bardzo majestatycznym, unosząc kapelusz w rękach.
DOLA WYCHOWAŃCA.
Po powrocie do domu, pierwszą czynnością pani burmistrzowej było uściskać córkę Marją, która skończyła pensją, a potem napaść bardzo energicznie na męża.
— Proszę cię, Franiu — rzekła — ażebyś natychmiast wysłał Joska po sprawunki.
— Po jakie? — spytał burmistrz.
— Po dwie sztuki weby, dla mnie i dla Mani, po atłas na salopę, po wino i po tort...
— Chryste elejson! z przeproszeniem. Tort na takie złe drogi?... ależ z niego chyba wióry przyjadą...
— Mnie nic do tego. Za parę dni muszę mieć tort, wino, webę i atłas...
Burmistrz upadł na krzesło i objął głowę rękoma.
— Leonciu! — zawołał — tyś chyba zmysły straciła, z przeproszeniem?
— Co to znaczy, maman? — spytała niemniej zdziwiona Mania.
— Ale... Co to znaczy?... Ona dobrze mówi, z przeproszeniem, ta dziewczyna. Co to znaczy? — powtarzał mąż.
— To znaczy, że numer 3333...
— Wygrał? — spytali ojciec i córka jednogłośnie.
— Jest w mojej kieszeni! — odparła triumfująco pani domu. — Dwakroć pewne...
— Pewne?... — spytał niedowierzająco burmistrz.
— Kiedymama mówi, że pewne, to tak być musi — wtrąciła Mania.
— Widzisz, Mania ci mówi, że pewne! — dodała burmistrzowa.
— Ha!... kiedy obie tak mówicie...
— Więc poszlesz po tort?
— Po tort!... Drzazgi, powiadam ci, z niego przywiozą... — ostrzegał mąż.
— A ty od czego masz głowę na karku, od czego jesteś burmistrzem, pocom ja za ciebie poszła, pocoś się żenił? — wołała jednym tchem pani.
— Cicho już, cicho! — jęknął burmistrz. — Ludwik!... Ludwik! ty niedołęgo!... chodź mi tu, z przeproszeniem, zaraz.
Ludwik był owym nieszczęsnym wychowańcem państwa burmistrzostwa, który tak niefortunnie przyznał się do pokrewieństwa ze zwykłym rzeźnikiem Trajkotnickim.
Wezwany wszedł z głową najeżoną, w odzieży lichej, z oczyma spuszczonemi ku podłodze.
— Pojedziesz mi do miasta... — zaczął burmistrz.
— Ach, ty plotkarzu, ty żądło żmii, ty darmozjadzie! — wołała burmistrzowa.
— Mameczko, za co go mama tak łaje?... — pytała panna Marja.
— Żono!... niechże tylko jedno z nas mówi — upominał mąż.
— Poco on plotki po mieście roznosi, poco mówi o tym przeklętym rzeźniku, twoim niby to stryjecznym bracie?...
— Pojedziesz do miasta i przywieziesz, z przeproszeniem, tort...
— Dziś, przez tego gamonia, skompromitowała mnie dwa razy jędza sędzina! — wołała burmistrzowa.
— Przywieziesz tort na własnych kolanach, w okrągłem pudełku, z przeproszeniem — mówił burmistrz.
— Dość tego! — krzyknęła pani. — Dziś kiedy mamy majątek, trzeba wypędzić próżniaka, który nas tylko kompromituje...
— Nie zapomnij, w okrągłem, od Goldwassera...
— Jeszcze ludzie gotowi posądzić, że tego drągala trzymamy w rezerwie dla naszej Mani...
— Mamo!... mameczko!... — błagała córka.
— Tort duży, z aniołem na wierzchu i... kosz wina. Jedź natychmiast.
Ludwik stał odurzony; zebrawszy wreszcie myśli, spytał burmistrza.
— A pieniądze?
— Na co?
— Na wino, na tort i... na drogę.
— Wino weźmiesz na kredyt od Lejbusia i poprosisz go, ażeby ci dał na tort...
— A droga?...
— Cóż ty, leniu, nie bierzesz pensji, z łaski mego męża, żebyś w jego interesie nie mógł pojechać? — spytała z najwyższem oburzeniem burmistrzowa.
— Burkę sobie kupiłem — odparł nieśmiało chłopak.
— Słyszeliście go, jaki mi elegant?... Burkę kupił!... A tobie naco burka?... Może się w konkury wybierasz?... Zośka od doktora i bez burki wyjdzie za ciebie.
— Ja tam nie myślę o Zośce...
— Więc o kim?... Może o hrabiance, o księżniczce, o królewnie... może o naszej Mani?...
Chłopak zaczerwienił się, a Mania rzekła:
— Niech mu mama da pokój! Chodź, Ludwisiu, dam ci na sprawunki.
I wyprowadziła go do swego pokoju, mówiąc:
— Pożyczę ci rubla na drogę, to mi zwrócisz potem...
Gdy szukała pieniędzy w stoliku, Ludwik szepnął:
— Jak mi tu źle... coraz gorzej!...
— Bądź cierpliwy!... Trzeba znosić, bo i co zresztą zrobisz?
— Co?... Chciał mnie wziąć jeometra na pomocnika i obiecał na początek dwieście rubli. Radzili mi też, żebym został pisarzem, gdzie przy budowie kolei... A wreszcie choćbym i do wojska poszedł, gorzej mi już nie będzie!
— Do wojska? — spytała Mania. — Masz widzę dobre serce... wszystkichbyś porzucił?
— Co mi z mojego serca! — odparł chłopak. — Siedzę tu jak pies na łańcuchu, dlatego, żeby czasem od Mani dobre słowo usłyszeć... Ale co z tego będzie wkońcu?... Bóg wie!
— Naturalnie, że Bóg tylko wie, a tymczasem jedź do miasta. O tym jeometrze pogadamy później, bo jużci musisz raz przyzwoite miejsce dostać!
Podała mu rękę, którą on kilkakrotnie ucałował i wyszedł.
PANI BURMISTRZOWA JUŻ WYGRAŁA NA LOTERJI.
Na drugi dzień rano, dom pani burmistrzowej i jej męża trząsł się z oburzenia. Mania w kącie płakała, pani burmistrzowa napełniała powietrze złorzeczeniami i pogróżkami, a biedny burmistrz, ubrany w największy swój mundur, musiał się temu wszystkiemu przysłuchiwać.
Powodem chryi był mały, welinowy bilecik, nadesłany przez panią podsędkowę, następującej formy i treści:
- Łaskawa Pani!
- Z powodu ciągłej stagnacji między naszemi domami, jako też intryg względem Wielmożnego Łapandrowicza, przyjaciela nam bliskiego, tudzież, że tak powiem, wieści z Pani strony rozsiewanych po mieście, stosunki życzliwości i wizyt między nami utrzymane być nie mogą.
- Cecylja z Dyrdymalskich Bigosowicz,
- małżonka Podsędka i kawalera orderów.
- Łaskawa Pani!
Pani burmistrzowa co kilka minut odczytywała bilecik z taką napisany godnością i w końcu tej bolesnej lektury wykrzykiwała:
— Co ona sobie myśli?... ta lafirynda!... ta... Dyrdymalska z domu?
— Leonciu, uspokój się! — wtrącił nieśmiało burmistrz — widocznie oszalała baba, z przeproszeniem, jak cię poważam!
— Więc jeżeli oszalała, dlaczego jej do bonifratrów nie wsadzą, kaftana nie włożą, dlaczego listy, do osób mających stanowiska, pisać pozwalają?... Powinieneś natychmiast zdać raport do powiatu, do rady lekarskiej.
— Kiedy, jak Boga kocham, nie mogę! — odpowiedział zawojowany małżonek.
Wśród krzyków i wymysłów pani a usprawiedliwiań pana, upłynęły godziny dziesiąta i jedynasta... O wpół do dwunastej usłyszano pocztową trąbkę i przed gmachem magistratu ukazał się pocztyljon w biedce.
Zatrzymawszy konia, który wnet zasnął, pocztyljon zlazł z biedy, przekonał się, o ile jego nogi zdolne są do pełnienia zwykłych obywatelskich czynności, i wszedł do mieszkania pana burmistrza.
Tu, w salonie głównym, zebrała się cała rodzina szanownego naczelnika miasta wraz z kasjerem, aptekarzem i kilkoma bardziej zaufanymi Żydkami, którym pani podniesionym głosem opowiadała o niegodziwości sędzinej, dając do zrozumienia, że gdyby nie prośby jej, pani burmistrzowej, to już jej mąż, pan burmistrz, zgubiłby podsędka z żoną wobec władzy i ciupasem na miejsce urodzenia odesłał.
Pan kasjer, jedząc chleb ze świeżą trybulką a starem masłem, potakiwał burmistrzowej, Mania myślała o czem innem, Żydki kiwali brodami, spoglądając na burmistrza, a burmistrz starał się udawać głupiego, z czem było mu bardzo do twarzy.
W takiej właśnie chwili ukazał się na progu pocztyljon, mówiąc:
— Śtafeta do wielmożnych państwa... Niech będzie pochwalony!...
Burmistrz skamieniał, obecni spojrzeli po sobie niespokojnie, a burmistrzowa rzuciła się na pocztyljona i wydarła mu depeszę, wołając:
— Telegraf... z Warszawy!... Boże!... Boże!... ja Ci teraz dziękuję, żeś moich próśb wysłuchał!...
— Więc wygraliśmy? — spytała Mania.
— Dwakroć sto tysięcy z czemś... O święty Antoni!... Mężu! daj pocztyljonowi pół rubla.
— Widocznie wygraliśmy — wybąknął drżącym głosem burmistrz. — Kochany kasjerze! daj też, z przeproszeniem, pocztyljonowi pół rubla...
— Co za szczęście! — zawołał kasjer. — Winszuję państwu prezydentostwu szczęścia, zdrowia, wszelkiej... to jest, winszuję wygranej!... Mordku, niech-no Mordko da pocztyljonowi pół rubla, bo ja nie mam drobnych.
— Winszujemy jaśnie państwom takiego losu... i żeby jasna panna Marja ożeniła się prędko... Josek! zapłać ty pocztyljonowi za wielmożnego pana prezydenta... I żeby jaśnie pan prezydent był jeszcze z gubernatorem, a przynajmniej z naczelnikiem powiatu!... — winszował Mordko.
Josek dał pocztyljonowi parę kopiejek, a tymczasem burmistrz rzekł do żony:
— Rozpieczętujże, Leonciu, telegraf... Ile też wygraliśmy, proszę?
Teraz cała postać pani burmistrzowej zmieniła się. Z rozgniewanej stała się majestatyczną, — rękę z depeszą położyła na piersi, oczy wzniosła ku niebu i z namaszczeniem rzekła:
— Franiu i Maniu! Kiedym odebrała bilet z Warszawy, zrobiłam ślub, że nie przeczytam sztafety z wiadomością o wygranej, aż po nabożeństwie. Musimy więc czekać do jutra, do dziewiątej rano...
— A to dlaczego?... Co na to, to już, z przeproszeniem, nie pozwolę! — krzyknął mąż, którego paliła ciekawość.
— Co?... ty nie pozwolisz, safanduło? — spytała pogardliwie pani, chowając depeszę do kieszeni. — Czy myślisz, że bilet był na twoje imię wykupiony?...
— To przecież wszystko jedno... jesteśmy małżonkami, z przeproszeniem — szepnął burmistrz.
— Dziś już i nie tak bardzo nawet jesteśmy małżonkami!... — odparła pani.
Otrzymawszy taki cios w ambicją, skompromitowany burmistrz zapiął swój wielki mundur na wszystkie guziki i umilkł jak trusia.
Kasjer tymczasem i Żydkowie wybiegli na miasto, aby ogłosić wszem wobec i każdemu zosobna o wielkiej wygranej państwa Trajkotnickich.
RODZINA BURMISTRZÓW TRIUMFUJE.
Gdyby istnienie świata zależało od tego, czy państwo prezydentostwo zjedzą, lub nie zjedzą obiad ze smakiem w dniu odebrania tak pomyślnych dla nich wiadomości, — świat, na nim ludzie, a między nimi i mizerny autor niniejszego, zginęliby już oddawna. Szczęściem naturalny bieg rzeczy nie zależy od większego lub mniejszego apetytu burmistrzów i dlatego, choć cały obiad zeszedł w ich domu ze stołu nietkniętym, wszystko zresztą pozostało bez zmiany.
Wieść obiegła tymczasem wszystkie zakątki miasta. Tłumy Żydków oblegały mieszkanie burmistrza, goście winszujący roili się jak muchy około miodu, a miejscowy Rotszyld wysłał biedką swego kurjera do stacji telegraficznej, w celu przekonania się o wysokości wygranej.
Już złożyli państwu burmistrzom wizytę: niepocieszony wdowiec rejent z czterema pełnoletniemi córkami, pisarz sądu, stary kawaler, poczmajster z poczmajstrową, doktór z doktorową — gdy o drugiej przybył najmniej spodziewany transport.
— Patrz-no Berek — mówił prezydent do jednego ze swych licznych bankierów — zdaje mi się, że to, z przeproszeniem, sędzia z żoną?...
— Jużci, że tak.
— I zdaje mi się, że do nas?
— Niby tak.
— Leonciu! czy słyszysz?...
Burmistrzowa nie miała czasu odpowiedzieć, drzwi bowiem otworzyły się i sędziostwo weszli.
Burmistrz struchlał, myśląc o awanturze, lecz jakież było jego zdziwienie, gdy burmistrzowa z gracją zbliżyła się do sędziny i uściskawszy ją, rzekła:
— Bardzo mi przyjemnie, że mogę panią sędzinę w moim domu powitać!
— Ehe... i mnie... i mnie... że mogę w naszym, z przeproszeniem, domu... — bełkotał burmistrz.
— Słyszałem — wtrącił sędzia — o jakowychś nieporozumieniach i skłoniłem żonę, ażeby pierwszy krok zrobiła.
— O panie sędzio! — zawołała burmistrzowa.
— O panie prezydencie! — szepnęła sędzina.
— Co się zaś tyczy pana Łapandrowicza — rzekła burmistrzowa ze słodziutkim uśmiechem — tego już możemy państwu ustąpić...
— Ależ Boże uchowaj! niech służy pannie Marji... — odparła sędzina.
— Moja Mania znajdzie innego — przerwała oschle burmistrzowa. — Ma dwakroć posagu.
— Pan prezydent dobrodziej uważa, jakie jest gorąco? — spytał sędzia.
— Szkaradne, nieznośne!...
— Zdaje się jednak, że chłodny wiatr wiać zaczyna? — odezwała się sędzina.
— Dosyć, z przeproszeniem, chłodny... bardzo nawet chłodny! — odparł burmistrz.
— Wkrótce wyjedziemy do Warszawy — mówiła burmistrzowa do sędziny — a bardzo tego żałuję!
— Dlaczego?.. przecież to wielki świat...
— Tak, ale nie będziemy już mogli przyjmować wizyt państwa, ani ich oddawać — z jaszczurczem spojrzeniem odpowiedziała burmistrzowa.
— Mąż mój życzył sobie koniecznie, ażeby państwu powinszować... — szepnęła sędzina. — Wielka to pociecha dla państwa...
— O tak, pani! — westchnęła burmistrzowa — już nas teraz nie dosięgnie ani złość, ani szykana ludzka...
— Mężu, możebyśmy już wyszli?... Nie zabierajmy państwu czasu! — odezwała się błagalnym głosem sędzina.
— O, my czas mamy! Właśnie cały dzień dzisiejszy przeznaczyliśmy na odbieranie powinszowań od osób łaskawych... — odparła burmistrzowa, uśmiechając się pogardliwie.
Zatrajkotała żydowska bryka, z której wysiadł biedny Ludwik, obciążony tortem wielkim, jak przednie koło wozu. Korzystając z okoliczności, sędzina powstała, a sędzia, zbliżywszy się do burmistrza, szepnął:
— Jeżeliby jakie kwestje prawne wynikły, to rekomenduję panu mego krewniaka Dyrdymalskiego, adwokata...
— Może państwo nasz tort zechcą zobaczyć? — spytała burmistrzowa. -— Bardzo proszę... bez żadnych ceremonij, tak, jakbyśmy dwustu tysięcy nie wygrali!
Znękana sędzina pożegnała się w milczeniu, błagając Boga, aby jej dnia zemsty dożyć pozwolił.
— No! — zawołała burmistrzowa do wchodzącego z tortem Ludwika — ciesz się! Wygraliśmy dwieście tysięcy...
Ludwik o mało, że tortu na ziemię nie upuścił.
— Musisz być kontent? — spytała złośliwa burmistrzowa. — Będziesz już wolny jak ptak, bo my wyjeżdżamy!... Nikt ci nie będzie prawić morałów, zachęcać do pracy, wyrzucać plotkarstwa... A może znajdziesz gdzie robotę korzystniejszą, może ci dadzą lepszą pensją... może się z jaką obywatelską córką ożenisz?...
Ludwikowi łzy zakręciły się w oczach; poczerwieniał i wyszedł do swojej stancyjki, tłumiąc łkania. Z jakiego jednak powodu, dobrze nie wiedział.
Gdy żona zajmowała się tortem i Ludwikiem, mąż obrabiał Mordkę:
— Uważasz, Mordko — mówił — potrzebuję natychmiast pięćset rubli... Za tydzień oddam pięćset pięćdziesiąt, z przeproszeniem, po pańsku.
— Skąd jaśnie pan prezydent wie, że to wielki los?
— Jakto skąd?... Ze sztafety przecież.
— Kiedy jaśnie państwo jeszcze tego nie czytali, a zresztą, ciągnienie się nie skończyło i tabelka dopiero za jaki miesiąc wyjdzie.
— No! jak nie chcesz, to znajdę sobie innego bankiera! — zawołał burmistrz.
— Poco innego?... Czy inny dla jaśnie pana będzie lepszy?... Niech jaśnie pan choć do jutra zaczeka, bo przecie pięćset rubli nie można wypluć, ani z rękawa wytrząść.
— Do jutra, dobrze, ale jak się spóźnisz...
— Ny! ny! — odparł Mordko tonem, który dla jednych mógł się wydać pokornym, dla innych drwiącym.
Tymczasem do izdebki Ludwika weszła Mania, którą przywitał wykrzyknikiem:
— Już mnie wypędzili!
— Oho! czy tak? — zapytała. — Odrobi się to!... Zresztą rodzice nie zostawią cię bez grosza i zawsze dadzą jakieś parę tysięcy na zapomogę.
— Co mi po tem, kiedy Mania wyjedzie, a może nawet pójdzie za Łapandrowicza...
— A niechże mnie Bóg zachowa!... Gdybym nawet posagu nie miała, to jeszczebym za takiego półgłówka nie wyszła...
Ludwik otworzył usta ze zdziwienia.
— Jakto, więcby Mania nawet za Łapandrowicza nie poszła?... Przecież to obywatel... Pan...
— Nie mówmy już o tem — przerwała.
— Dlaczego nie mamy mówić? Nie wiedziałem, że Mania taka dumna, że dla Mani nawet Łapandrowicz nic nie znaczy.
— Więc chciałbyś, ażeby się ze mną ożenił?
— Co mam chcieć?... Myślę tylko...
— Co myślisz?
— Eh! już nic!... Zmarnowałem tu dużo czasu, naponiewierałem się, najadłem wstydu — a wszystko dlatego, ażeby mnie dziś jak psa wypędzali.
— Powiadam ci, że dostaniesz od rodziców kilka tysięcy.
— Nie chcę waszych tysięcy, nic już nie chcę... Głupi byłem, żem sobie, Bóg wie czem, głowę zaprzątał!
— Czemże?... powiedz! — spytała Mania natarczywie.
— Teraz już powiem. Myślałem, że za moją pracę, choć Mania mnie polubi, że... że wyjdzie za mnie! Ale Mania taka sama jak i rodzice.
— A któż cię zapewnia, żebym za ciebie nie wyszła?
— Teraz? — wykrzyknął Ludwik.
Panna zawahała się i, po chwili namysłu, rzekła:
— Wiesz co, Ludwisiu, że mnie cię żal, ale sam powiedz, czy mogę teraz wyjść za ciebie?... Ale... wiesz co?... Ja zaczekam, a ty weź bilet na loterją. Pan Bóg naszych modlitw wysłuchał, to i twoich wysłucha i da ci pieniądze.
Ludwik machnął ręką i usiadł na krześle, odwracając się tyłem do panny. Mania chwilę popatrzyła na niego, lecz nie doczekawszy się już ani wyrazu, wyszła.
LUDWIK WYPĘDZONY.
Nikt nas nie posądzi o przesadę, jeżeli powiemy, że rodzina państwa Trajkotnickich w ciągu nocy nietylko oka nie zmrużyła, ale nawet się nie kładła. Przy świetle lamp naftowych, przy winie i torcie, siedzieli burmistrzowie z najzaufańszymi przyjaciółmi: kasjerem i aptekarzem, układając plany na przyszłość, błogosławiąc loterją, albo dziwiąc się przeczuciom pani burmistrzowej. W szczupłem tem, lecz dobranem kółku wyszła ona do pewnego stopnia na prorokinią: mąż pytał ją, dokąd wyjadą, kasjer — czy zostanie burmistrzem, a aptekarz — z jakich substancyj składają się amerykańskie krople od bólu zębów.
Pani burmistrzowa była w tęczowym humorze, lecz choć rad i przepowiedni udzielała wszystkim, telegramu jednak rozpieczętować nie chciała, a nawet nie śmiała. W jej oczach, otworzenie koperty przed nabożeństwem byłoby złamaniem ślubu, świętokradztwem...
Około drugiej po północy, gdy już nawet samowar zagasł, a połowa butelek stała pustych, wezwano do towarzystwa Ludwika. Wszedł chmurny, z oczyma błyszczącemi i nie usiadł, tylko stanął obok krzesła.
— Ludwisiu! — zaczął burmistrz, którego nos co godzinę robił się podobniejszy do krwawnika. — Ludwisiu! chcemy ci zostawić, z przeproszeniem, pamiątkę...
— Nieprawda! bo to ja mu chcę zostawić pamiątkę — przerwała burmistrzowa. — Muszę ci też powiedzieć, mój Ludwiku, żeś nie był ani tak bardzo złym, ani tak bardzo głupim, jak ci się zdawało...
— Jak nam się zdawało — wtrącił burmistrz.
— Szkoda tylko, żeś za dużo robił plotek i kompromitowałeś nas — ciągnęła pani.
— Ja? — zawołał Ludwik — a to jakim sposobem?...
— Takim, żeś niepotrzebnie wspominał o tym rzeźniku Trajkotnickim...
— Przecież to był mój stryj i dobry człowiek...
— Rzeźnik nie może być dobrym człowiekiem — zauważył aptekarz.
— No, mniejsza o to — przerwała burmistrzowa. — Co było, to było, dość, że ja do ciebie już dziś pretensyj nie mam, i na pamiątkę zostawię ci... sto rubli...
— Sto pięćdziesiąt — szepnęła Mania.
— Co? No, to sto dwadzieścia pięć — ciągnęła burmistrzowa — i garderobę po mężu...
— Nie chcę nic — odparł Ludwik.
— Ambitny! — zauważył aptekarz.
— Przecież kochałeś nas... służyłeś nam... — wtrącił burmistrz. — Należy ci się od nas trochę, z przeproszeniem, wdzięczności.
— Służyłem, to prawda! robiłem jak wół... ale... nie dla was...
— Tylko dla kogo? — krzyknęła burmistrzowa.
— Już ja wiem dla kogo! — szepnął Ludwik.
Mania zasłoniła twarz rękoma, aptekarz i kasjer spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się, burmistrz zakręcił się tak na krześle, jakgdyby chciał wleźć pod stół, a zsiniała z gniewu burmistrzowa, podniósłszy rękę, wrzasnęła:
— Za drzwi, ty... znajdo!...
Ludwik spojrzał smutnie na Manię i cofnął się.
— Zostań! — krzyknęła Mania, nie panując prawie nad sobą.
— Powiadam ci, idź za drzwi i ją ze sobą weź... jeżeli znajdziesz dach nad głowę — powtórzyła burmistrzowa.
— Przecież to nasz krewny! — błagała Mania.
— Niechże wam Bóg to wszystko wynagrodzi! — rzekł Ludwik i wyszedł.
Było już około trzeciej rano. Ludwik, nie wiedząc gdzie iść, błąkał się po rynku i sąsiednich ulicach. Usłyszał jakiś turkot, zobaczył biedkę, unoszącą posłańca miejscowego Rotszylda, lecz nie zwrócił na to uwagi.
Około czwartej, wszedł znowu na rynek i zbliżył się do studni, chcąc przemyć oczy. W tej chwili ktoś dotknął jego ramienia. Był to Josek, faktor burmistrza, a zarazem prawa ręka małomiasteczkowego bogacza Abusia.
— Wielmożny panie! — szepnął Josek. — Abuś wielmożnego pana prosi.
— Co to znaczy? — spytał zdumiony Ludwik.
— Niech wielmożny pan pójdzie, to się dowie!
Gdy weszli do domu Abusia, bogacz już nie spał. Zobaczywszy Ludwika, zdjął czapkę z głowy, posadził gościa na kanapie i rzekł:
— Pan wie, jaką to depeszę przysłali do burmistrza z Warszawy?
— O wygranej na loterją...
— I, nie! — odparł Żyd z uśmiechem.
— Więc o czem? — spytał Ludwik.
— O tem, że... ten Trajkotnicki, ten rzeźnik, umarł...
— O mój Boże!... o mój stryju!... — jęknął Ludwik i zalał się łzami.
— Czego pan płacze? — spytał Abuś, bystro wpatrując się w Ludwika.
— Przecież on mnie do dziesiątego roku wychował, on mnie tu wysłał, żeby mi było lepiej na świecie...
— Nu, nu!... i było panu bardzo lepiej! — mruknął Żyd z uśmiechem.
— Nie on temu winien...
— Mniejsza z tem — ciągnął Żyd. — Umarł, to niech mu Pan Bóg da wieczne odpocznienie. Ale on, widzi pan, zostawił kamienicę i dwadzieścia tysięcy gotówki...
— No, to zawsze będą mieli pieniądze, choć nie wygrali — rzekł Ludwik.
— Niby kto taki?
— Naturalnie, że moi opiekunowie.
— Oni nie będą nic mieli, bo on... panu wszystko zapisał!
— Mnie?... — krzyknął Ludwik, chwytając się za głowę.
— Tak, panu! — mówił Abuś. — A teraz zwróci mi pan osiem złotych za posłańca do telegrafu?
— Zwrócę.
— A zapłaci pan dziesięć tysięcy długów burmistrza?
— Phy! chyba zapłacę.
— A może pan memu synowi kamienicę sprzeda? — pytał Abuś.
— Zobaczę — odparł Ludwik.
— Nic pilnego — rzekł Abuś — pan się rozpatrzy i zrobimy handel.
— Więc to pewny ten zapis?
— Pewny, tylko niech pan beze mnie się nie rusza, bo oni panu zabiorą wszystko. Pan do interesów za miękki.
— To się pokaże.
— Nu, nu! Ale możeby się pan z sędzianką ożenił? Echt panna, prosto z igły!
— Nie ożenię się.
— I o tem wiem! Pan myśli o pannie Mani... Dobra dziewczyna, tylko ma kiepskich rodziców.
— Dam sobie z nimi radę — rzekł Ludwik.
— I to być może. Przy pieniądzach dopiero człowiek ma rozum i chęć, i ludzie go nie poniewierają.
DESZCZ PO POGODZIE, POGODA PO DESZCZU.
O godzinie ósmej, rodzina burmistrza wśród tłumu ciekawych udała się do kościoła, a o dziewiątej, wraz z całą gromadą, powróciła do domu. Kawalkacie tej przypatrywali się Żydzi, z okien i sklepów, śmiejąc się i szwargocząc między sobą.
— Ci Żydzi coś niedobrego wietrzą! — szepnął aptekarz do kasjera.
— Zwyczajnie zazdrość — mruknął kasjer.
Przy wejściu do domu burmistrza znalazł się sędzia z sędziną i Abuś z Ludwikiem, który zobaczywszy Manię, idącą na końcu, zatrzymał ją na chwilę i rzekł półgłosem:
— Bądź spokojna, pobierzemy się!
Mania spojrzała na niego jak na warjata i wzruszyła ramionami.
Tymczasem burmistrzowa, ubrana w najbogatszą swoją suknią i wsparta na ramieniu męża, weszła do salonu, a za nimi tłum ciekawych. Państwo burmistrzostwo byli oboje bledzi, jakby upudrowani.
— Raczcie państwo usiąść! — rzekła gospodyni do obecnych. — Bóg nam zesłał szczęście, a ja na podziękowanie Mu za to, postanowiłam dziś dopiero przeczytać wiadomość o wygranej
Z temi słowy, wydobyła kopertę i otworzyła ją, drżąc całem ciałem.
W sali zrobiło się cicho jak w grobie.
— Jezus! Marja!... — krzyknęła nagle, spojrzawszy na papier.
Burmistrz wyrwał jej go z ręki i również zawołał:
— Jezus! Marja!...
— Co to jest? co się stało?... — pytano.
Teraz aptekarz schwycił depeszę i głośno przeczytał:
- Rzeźnik Eustachy Trajkotnicki z Warszawy, umierając, zapisał kamienicę i dwadzieścia tysięcy wychowańcowi swemu, Ludwikowi. Małżonków zaś, Franciszka Trajkotnickiego i Eleonorę z Tabaczyńskich Trajkotnicką, z zapisu wyłączył, za to, że się go przez całe życie wypierali.
- Pędziwiatrowski, adwokat.
- Rzeźnik Eustachy Trajkotnicki z Warszawy, umierając, zapisał kamienicę i dwadzieścia tysięcy wychowańcowi swemu, Ludwikowi. Małżonków zaś, Franciszka Trajkotnickiego i Eleonorę z Tabaczyńskich Trajkotnicką, z zapisu wyłączył, za to, że się go przez całe życie wypierali.
Ludwik stał tuż obok aptekarza, który rzuciwszy depeszę na ziemię, porwał natomiast szczęśliwego wybrańca fortuny w objęcia i zawołał:
— Winszuję ci, najdroższy przyjacielu!...
To samo zrobili kasjer, doktór, rejent, a wreszcie sędzia i sędzina.
Tymczasem burmistrzowa oprzytomniała i pochwyciwszy rzuconą depeszę, poczęła krzyczeć:
— To być nie może!... Rodzony i ukochany brat mojego męża nie mógł go z zapisu wyłączyć!... Ta kamienica i pieniądze z pewnością oddane są memu mężowi... on ma też na drugie imię Ludwik! Czy nie tak, Franiu?... Powiedzże przy wszystkich twoje drugie imię...
— Gaudenty!... — odparł burmistrz, trzymając się za żołądek.
Teraz Abuś zbliżył się do burmistrzowej i szepnął:
— Będziemy mieli wesele, prawda?
— Jakie?
— Rozumie się, że panny Marji z panem Ludwikiem.
— Wolałabym trupem paść! — odparła burmistrzowa.
— Nu, to on się ożeni z panną sędzianką.
— Co?... Niedość, że zabrał nam majątek po ukochanym bracie i jeszczeby się z sędzianką ożenił?... Na to nie pozwolę! Niech się żeni z Manią.
Ludwik i Mania stali obok niej. Burmistrzowa połączyła ich ręce, kazała im uklęknąć i uroczystym głosem zawołała:
— Błogosławię was, moje dzieci!... Pamiętajcież, coście winni najdroższej waszej matce!
— I biednemu, z przeproszeniem, ojcu! — dodał burmistrz, który ze zbytku wzruszenia, ukląkł obok młodej pary i wraz z nią pobłogosławiony został.
Zobaczywszy to, stojący w sieni poczmajster rzekł do swojej żony:
— Cały świat, powiadam ci, żonciu, to szpital warjatów!
— A ty w nim najpierwszy! — odparła żona.
— A ja najpierwszy! — powtórzył mąż.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ludwik i Mania niebawem pobrali się i żyli długo, a szczęśliwie. Cała ta rodzina po weselu opuściła miasteczko, lecz biedny burmistrz do końca życia utrzymał się na urzędzie pantofla swojej energicznej połowicy.