Bywa i tak na świecie!/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bywa i tak na świecie! |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
RODZINA BURMISTRZÓW TRIUMFUJE.
Gdyby istnienie świata zależało od tego, czy państwo prezydentostwo zjedzą, lub nie zjedzą obiad ze smakiem w dniu odebrania tak pomyślnych dla nich wiadomości, — świat, na nim ludzie, a między nimi i mizerny autor niniejszego, zginęliby już oddawna. Szczęściem naturalny bieg rzeczy nie zależy od większego lub mniejszego apetytu burmistrzów i dlatego, choć cały obiad zeszedł w ich domu ze stołu nietkniętym, wszystko zresztą pozostało bez zmiany.
Wieść obiegła tymczasem wszystkie zakątki miasta. Tłumy Żydków oblegały mieszkanie burmistrza, goście winszujący roili się jak muchy około miodu, a miejscowy Rotszyld wysłał biedką swego kurjera do stacji telegraficznej, w celu przekonania się o wysokości wygranej.
Już złożyli państwu burmistrzom wizytę: niepocieszony wdowiec rejent z czterema pełnoletniemi córkami, pisarz sądu, stary kawaler, poczmajster z poczmajstrową, doktór z doktorową — gdy o drugiej przybył najmniej spodziewany transport.
— Patrz-no Berek — mówił prezydent do jednego ze swych licznych bankierów — zdaje mi się, że to, z przeproszeniem, sędzia z żoną?...
— Jużci, że tak.
— I zdaje mi się, że do nas?
— Niby tak.
— Leonciu! czy słyszysz?...
Burmistrzowa nie miała czasu odpowiedzieć, drzwi bowiem otworzyły się i sędziostwo weszli.
Burmistrz struchlał, myśląc o awanturze, lecz jakież było jego zdziwienie, gdy burmistrzowa z gracją zbliżyła się do sędziny i uściskawszy ją, rzekła:
— Bardzo mi przyjemnie, że mogę panią sędzinę w moim domu powitać!
— Ehe... i mnie... i mnie... że mogę w naszym, z przeproszeniem, domu... — bełkotał burmistrz.
— Słyszałem — wtrącił sędzia — o jakowychś nieporozumieniach i skłoniłem żonę, ażeby pierwszy krok zrobiła.
— O panie sędzio! — zawołała burmistrzowa.
— O panie prezydencie! — szepnęła sędzina.
— Co się zaś tyczy pana Łapandrowicza — rzekła burmistrzowa ze słodziutkim uśmiechem — tego już możemy państwu ustąpić...
— Ależ Boże uchowaj! niech służy pannie Marji... — odparła sędzina.
— Moja Mania znajdzie innego — przerwała oschle burmistrzowa. — Ma dwakroć posagu.
— Pan prezydent dobrodziej uważa, jakie jest gorąco? — spytał sędzia.
— Szkaradne, nieznośne!...
— Zdaje się jednak, że chłodny wiatr wiać zaczyna? — odezwała się sędzina.
— Dosyć, z przeproszeniem, chłodny... bardzo nawet chłodny! — odparł burmistrz.
— Wkrótce wyjedziemy do Warszawy — mówiła burmistrzowa do sędziny — a bardzo tego żałuję!
— Dlaczego?.. przecież to wielki świat...
— Tak, ale nie będziemy już mogli przyjmować wizyt państwa, ani ich oddawać — z jaszczurczem spojrzeniem odpowiedziała burmistrzowa.
— Mąż mój życzył sobie koniecznie, ażeby państwu powinszować... — szepnęła sędzina. — Wielka to pociecha dla państwa...
— O tak, pani! — westchnęła burmistrzowa — już nas teraz nie dosięgnie ani złość, ani szykana ludzka...
— Mężu, możebyśmy już wyszli?... Nie zabierajmy państwu czasu! — odezwała się błagalnym głosem sędzina.
— O, my czas mamy! Właśnie cały dzień dzisiejszy przeznaczyliśmy na odbieranie powinszowań od osób łaskawych... — odparła burmistrzowa, uśmiechając się pogardliwie.
Zatrajkotała żydowska bryka, z której wysiadł biedny Ludwik, obciążony tortem wielkim, jak przednie koło wozu. Korzystając z okoliczności, sędzina powstała, a sędzia, zbliżywszy się do burmistrza, szepnął:
— Jeżeliby jakie kwestje prawne wynikły, to rekomenduję panu mego krewniaka Dyrdymalskiego, adwokata...
— Może państwo nasz tort zechcą zobaczyć? — spytała burmistrzowa. -— Bardzo proszę... bez żadnych ceremonij, tak, jakbyśmy dwustu tysięcy nie wygrali!
Znękana sędzina pożegnała się w milczeniu, błagając Boga, aby jej dnia zemsty dożyć pozwolił.
— No! — zawołała burmistrzowa do wchodzącego z tortem Ludwika — ciesz się! Wygraliśmy dwieście tysięcy...
Ludwik o mało, że tortu na ziemię nie upuścił.
— Musisz być kontent? — spytała złośliwa burmistrzowa. — Będziesz już wolny jak ptak, bo my wyjeżdżamy!... Nikt ci nie będzie prawić morałów, zachęcać do pracy, wyrzucać plotkarstwa... A może znajdziesz gdzie robotę korzystniejszą, może ci dadzą lepszą pensją... może się z jaką obywatelską córką ożenisz?...
Ludwikowi łzy zakręciły się w oczach; poczerwieniał i wyszedł do swojej stancyjki, tłumiąc łkania. Z jakiego jednak powodu, dobrze nie wiedział.
Gdy żona zajmowała się tortem i Ludwikiem, mąż obrabiał Mordkę:
— Uważasz, Mordko — mówił — potrzebuję natychmiast pięćset rubli... Za tydzień oddam pięćset pięćdziesiąt, z przeproszeniem, po pańsku.
— Skąd jaśnie pan prezydent wie, że to wielki los?
— Jakto skąd?... Ze sztafety przecież.
— Kiedy jaśnie państwo jeszcze tego nie czytali, a zresztą, ciągnienie się nie skończyło i tabelka dopiero za jaki miesiąc wyjdzie.
— No! jak nie chcesz, to znajdę sobie innego bankiera! — zawołał burmistrz.
— Poco innego?... Czy inny dla jaśnie pana będzie lepszy?... Niech jaśnie pan choć do jutra zaczeka, bo przecie pięćset rubli nie można wypluć, ani z rękawa wytrząść.
— Do jutra, dobrze, ale jak się spóźnisz...
— Ny! ny! — odparł Mordko tonem, który dla jednych mógł się wydać pokornym, dla innych drwiącym.
Tymczasem do izdebki Ludwika weszła Mania, którą przywitał wykrzyknikiem:
— Już mnie wypędzili!
— Oho! czy tak? — zapytała. — Odrobi się to!... Zresztą rodzice nie zostawią cię bez grosza i zawsze dadzą jakieś parę tysięcy na zapomogę.
— Co mi po tem, kiedy Mania wyjedzie, a może nawet pójdzie za Łapandrowicza...
— A niechże mnie Bóg zachowa!... Gdybym nawet posagu nie miała, to jeszczebym za takiego półgłówka nie wyszła...
Ludwik otworzył usta ze zdziwienia.
— Jakto, więcby Mania nawet za Łapandrowicza nie poszła?... Przecież to obywatel... Pan...
— Nie mówmy już o tem — przerwała.
— Dlaczego nie mamy mówić? Nie wiedziałem, że Mania taka dumna, że dla Mani nawet Łapandrowicz nic nie znaczy.
— Więc chciałbyś, ażeby się ze mną ożenił?
— Co mam chcieć?... Myślę tylko...
— Co myślisz?
— Eh! już nic!... Zmarnowałem tu dużo czasu, naponiewierałem się, najadłem wstydu — a wszystko dlatego, ażeby mnie dziś jak psa wypędzali.
— Powiadam ci, że dostaniesz od rodziców kilka tysięcy.
— Nie chcę waszych tysięcy, nic już nie chcę... Głupi byłem, żem sobie, Bóg wie czem, głowę zaprzątał!
— Czemże?... powiedz! — spytała Mania natarczywie.
— Teraz już powiem. Myślałem, że za moją pracę, choć Mania mnie polubi, że... że wyjdzie za mnie! Ale Mania taka sama jak i rodzice.
— A któż cię zapewnia, żebym za ciebie nie wyszła?
— Teraz? — wykrzyknął Ludwik.
Panna zawahała się i, po chwili namysłu, rzekła:
— Wiesz co, Ludwisiu, że mnie cię żal, ale sam powiedz, czy mogę teraz wyjść za ciebie?... Ale... wiesz co?... Ja zaczekam, a ty weź bilet na loterją. Pan Bóg naszych modlitw wysłuchał, to i twoich wysłucha i da ci pieniądze.
Ludwik machnął ręką i usiadł na krześle, odwracając się tyłem do panny. Mania chwilę popatrzyła na niego, lecz nie doczekawszy się już ani wyrazu, wyszła.