Bywa i tak na świecie!/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bywa i tak na świecie! |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
LUDWIK WYPĘDZONY.
Nikt nas nie posądzi o przesadę, jeżeli powiemy, że rodzina państwa Trajkotnickich w ciągu nocy nietylko oka nie zmrużyła, ale nawet się nie kładła. Przy świetle lamp naftowych, przy winie i torcie, siedzieli burmistrzowie z najzaufańszymi przyjaciółmi: kasjerem i aptekarzem, układając plany na przyszłość, błogosławiąc loterją, albo dziwiąc się przeczuciom pani burmistrzowej. W szczupłem tem, lecz dobranem kółku wyszła ona do pewnego stopnia na prorokinią: mąż pytał ją, dokąd wyjadą, kasjer — czy zostanie burmistrzem, a aptekarz — z jakich substancyj składają się amerykańskie krople od bólu zębów.
Pani burmistrzowa była w tęczowym humorze, lecz choć rad i przepowiedni udzielała wszystkim, telegramu jednak rozpieczętować nie chciała, a nawet nie śmiała. W jej oczach, otworzenie koperty przed nabożeństwem byłoby złamaniem ślubu, świętokradztwem...
Około drugiej po północy, gdy już nawet samowar zagasł, a połowa butelek stała pustych, wezwano do towarzystwa Ludwika. Wszedł chmurny, z oczyma błyszczącemi i nie usiadł, tylko stanął obok krzesła.
— Ludwisiu! — zaczął burmistrz, którego nos co godzinę robił się podobniejszy do krwawnika. — Ludwisiu! chcemy ci zostawić, z przeproszeniem, pamiątkę...
— Nieprawda! bo to ja mu chcę zostawić pamiątkę — przerwała burmistrzowa. — Muszę ci też powiedzieć, mój Ludwiku, żeś nie był ani tak bardzo złym, ani tak bardzo głupim, jak ci się zdawało...
— Jak nam się zdawało — wtrącił burmistrz.
— Szkoda tylko, żeś za dużo robił plotek i kompromitowałeś nas — ciągnęła pani.
— Ja? — zawołał Ludwik — a to jakim sposobem?...
— Takim, żeś niepotrzebnie wspominał o tym rzeźniku Trajkotnickim...
— Przecież to był mój stryj i dobry człowiek...
— Rzeźnik nie może być dobrym człowiekiem — zauważył aptekarz.
— No, mniejsza o to — przerwała burmistrzowa. — Co było, to było, dość, że ja do ciebie już dziś pretensyj nie mam, i na pamiątkę zostawię ci... sto rubli...
— Sto pięćdziesiąt — szepnęła Mania.
— Co? No, to sto dwadzieścia pięć — ciągnęła burmistrzowa — i garderobę po mężu...
— Nie chcę nic — odparł Ludwik.
— Ambitny! — zauważył aptekarz.
— Przecież kochałeś nas... służyłeś nam... — wtrącił burmistrz. — Należy ci się od nas trochę, z przeproszeniem, wdzięczności.
— Służyłem, to prawda! robiłem jak wół... ale... nie dla was...
— Tylko dla kogo? — krzyknęła burmistrzowa.
— Już ja wiem dla kogo! — szepnął Ludwik.
Mania zasłoniła twarz rękoma, aptekarz i kasjer spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się, burmistrz zakręcił się tak na krześle, jakgdyby chciał wleźć pod stół, a zsiniała z gniewu burmistrzowa, podniósłszy rękę, wrzasnęła:
— Za drzwi, ty... znajdo!...
Ludwik spojrzał smutnie na Manię i cofnął się.
— Zostań! — krzyknęła Mania, nie panując prawie nad sobą.
— Powiadam ci, idź za drzwi i ją ze sobą weź... jeżeli znajdziesz dach nad głowę — powtórzyła burmistrzowa.
— Przecież to nasz krewny! — błagała Mania.
— Niechże wam Bóg to wszystko wynagrodzi! — rzekł Ludwik i wyszedł.
Było już około trzeciej rano. Ludwik, nie wiedząc gdzie iść, błąkał się po rynku i sąsiednich ulicach. Usłyszał jakiś turkot, zobaczył biedkę, unoszącą posłańca miejscowego Rotszylda, lecz nie zwrócił na to uwagi.
Około czwartej, wszedł znowu na rynek i zbliżył się do studni, chcąc przemyć oczy. W tej chwili ktoś dotknął jego ramienia. Był to Josek, faktor burmistrza, a zarazem prawa ręka małomiasteczkowego bogacza Abusia.
— Wielmożny panie! — szepnął Josek. — Abuś wielmożnego pana prosi.
— Co to znaczy? — spytał zdumiony Ludwik.
— Niech wielmożny pan pójdzie, to się dowie!
Gdy weszli do domu Abusia, bogacz już nie spał. Zobaczywszy Ludwika, zdjął czapkę z głowy, posadził gościa na kanapie i rzekł:
— Pan wie, jaką to depeszę przysłali do burmistrza z Warszawy?
— O wygranej na loterją...
— I, nie! — odparł Żyd z uśmiechem.
— Więc o czem? — spytał Ludwik.
— O tem, że... ten Trajkotnicki, ten rzeźnik, umarł...
— O mój Boże!... o mój stryju!... — jęknął Ludwik i zalał się łzami.
— Czego pan płacze? — spytał Abuś, bystro wpatrując się w Ludwika.
— Przecież on mnie do dziesiątego roku wychował, on mnie tu wysłał, żeby mi było lepiej na świecie...
— Nu, nu!... i było panu bardzo lepiej! — mruknął Żyd z uśmiechem.
— Nie on temu winien...
— Mniejsza z tem — ciągnął Żyd. — Umarł, to niech mu Pan Bóg da wieczne odpocznienie. Ale on, widzi pan, zostawił kamienicę i dwadzieścia tysięcy gotówki...
— No, to zawsze będą mieli pieniądze, choć nie wygrali — rzekł Ludwik.
— Niby kto taki?
— Naturalnie, że moi opiekunowie.
— Oni nie będą nic mieli, bo on... panu wszystko zapisał!
— Mnie?... — krzyknął Ludwik, chwytając się za głowę.
— Tak, panu! — mówił Abuś. — A teraz zwróci mi pan osiem złotych za posłańca do telegrafu?
— Zwrócę.
— A zapłaci pan dziesięć tysięcy długów burmistrza?
— Phy! chyba zapłacę.
— A może pan memu synowi kamienicę sprzeda? — pytał Abuś.
— Zobaczę — odparł Ludwik.
— Nic pilnego — rzekł Abuś — pan się rozpatrzy i zrobimy handel.
— Więc to pewny ten zapis?
— Pewny, tylko niech pan beze mnie się nie rusza, bo oni panu zabiorą wszystko. Pan do interesów za miękki.
— To się pokaże.
— Nu, nu! Ale możeby się pan z sędzianką ożenił? Echt panna, prosto z igły!
— Nie ożenię się.
— I o tem wiem! Pan myśli o pannie Mani... Dobra dziewczyna, tylko ma kiepskich rodziców.
— Dam sobie z nimi radę — rzekł Ludwik.
— I to być może. Przy pieniądzach dopiero człowiek ma rozum i chęć, i ludzie go nie poniewierają.