Całe życie biedna/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Całe życie biedna |
Pochodzenie | Szkice obyczajowe i historyczne |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data powstania | 1839 |
Data wyd. | 1840 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Równie uroczyste było wesele, które Anna łzami oblała. Zdawszy się na wolę Bożą, szła do ołtarza jak ofiara, milcząca, zimna, modląc się tylko w duszy, bo mimo tylu przeciwności nie postradała ufności w Bogu, którą słabsi ludzie tak prędko za pierwszém cierpieniem tracą.
A naprzód zmieniły się bardzo miny P. Mateusza i Sędziego, gdy do Intercyzy przyszło. Tu pokazało się, że Bałabanowicz, albo nic nie zrobił, bo nie chciał, albo że nie mógł. Rad nie rad P. Mateusz musiał milcząc a klnąc w duszy, przyjąć 50,000 posagu, a 30 w wyprawie i jeszcze oprawę żonce w podobnejże summie na swoim majątku zmuszony został uczynić. To mu zupełnie humor popsuło, byłby się cofnął, gdyby Sędzia z jednéj strony, z drugiéj nadzieje późniejszych zapisów Ciotki, nie trzymały go.
Powtóre łzawa postać panny młodéj, mimowolnie go dręczyła i była mu jakby ostrym wyrzutem, który potrafił się dobić twardego egoisty serca.
— Jeśli taką będzie całe życie! myślał, wesołoż mi będzie w domu!
Przygotowania do wesela były jeszcze wspanialsze, niż do uczty zaręczyn. Wielka liczba gości sproszona, muzyka z poblizkiego miasta, beczki wina i miodu dla czeladzi; cyfry, wystrzały nawet nie były zapomniane. Kucharzy kilku pociło się nad sosami od tygodnia, po ryby posyłano mil dziesięć, dwadzieścia po źwierzynę, czterdzieści po wina. W oczach Podkomorzynéj były to wielkie dobrodziejstwa dla Anny!
Wśród téj wrzawy chodziła ona blada, milcząca, smutna i nieprzytomna, a P. Mateusz zły i zmuszony gniew swój ukrywać, siniał ze złości. Sąsiedztwo gotowało się na zbieranie plotek z całych sił.
Zrana o godzinie jedénastéj podpisano Intercyzę, państwo młodzi już byli gotowi, ołtarz w kwiaty ubrany w sali jadalnéj, kobierzec rozesłany, bukiety poprzypinane.
Poprowadzono ich prosić błogosławieństwa, z padaniem do nóg i tą czułą ceremonją, żebrzącą życzeń pomyślności, u najuboższych sług nawet, nawet u nędzarza.
P. Mateusz odbywał to jak przechadzkę po pokoju, patrząc w inną stronę, tylko tyle jeszcze był łaskaw, że nie świstał.
Stanęli u ołtarza. X. Wikary błogosławił. Anna odpowiadała po cichu, ale wyraźnie, P. Mateusz jakby kogo łajał. Jeszcze Xiądz czytał nad niemi ostatnią modlitwę, i miał wzywać przytomnych za świadków, gdy Anna wysilona długo tłumioném uczuciém, zawołała
— Ach! zachwiała się, padła i zemdlała.
Trudno opisać, jak to wszystkich zmięszało, Pani Dorota chciała bić nieszczęśliwą, miała jéj to za jakiś występek, P. Mateusz wzruszał ramionami, sąsiedzi szeptali, a kobiéty jedne co rozumiały położenie Anny, płakały. Wyniesiono ją z pokojów, mąż nie poszedł za nią, lecz z męzczyznami na fajki, Ciotka poszła wprawdzie, ale w intencij czynienia wyrzutów, skoro tylko siostrzenica przyjdzie do zmysłów. Tym czasem szczęśliwi z podanéj zręczności goście rozpierzchnęli się i tysiące potworzyli z tego wypadku bajek i plotek. Nazajutrz powiadano o milę że zemdlała, o dwie że umarła, o trzy że mężowi oczy wydarła, a o sześć mil słychać było, że się na weselu wszyscy potruli. Tak to im daléj, tém wspanialéj zawsze rozchodzą się plotki, nie słabnąc lecz nabierając siły.
Nim uroczysty i ceremonjalny obiad podano, wytrzeźwiono panią młodę, złożono mdłości na osłabienie pochodzące z choroby jakiejś i osadzono państwa nowopobranych na rogu stołu jedno przy drugiém. Wszyscy uważali, że do siebie słówka nie przemówili przez cały ciąg obiadu. W czasie toastów i klaskania z biczów pod oknami, podniosła się Anna i znowu omdlała. Przecież otrzeźwiono ją, nieodprowadzając od stołu. P. Mateusz czując jakie z tych mdłości plotki i historje urosną, wściekał się ze złości. P. Dorota z tegoż samego powodu jeść nie mogła, sąsiedzi tryumfowali, a mianowicie kategorja odprawionych z kwitkami przez Podkomorzynę. Nareście poźno już skończył się obiad, a goście czekając rozpoczęcia tańców, porozchodzili się podochoceni dobrze winem, które Bałabanowicz im razem i sobie tak serdecznie dolewał, że w końcu obiadu runął pod ciężarem swoich obowiązków pod stół, i nie powstał z placu boju, aż nazajutrz.
Tańce rozpoczęły się od uroczystego polskiego, otwartego z panią młodą, po niéj w drugiéj parze szedł P. Mateusz z panią Podkomorzyną, daléj cały ogon par chichoczących, szeptających, spozierających na siebie, kończący się drobnemi dziećmi wyprostowanemi mocno, ażeby się słuszniejsze zdawały.
Gdy się to dzieje w sali, tym czasem X. Wikary staropolskim zwyczajem, z kropidłem i xięgą, idzie poświęcać łóżka!
Już północ, a jeszcze tańcują jedni, piją drudzy, już po północy jeszcze trwa zabawa, już się na dzień zabiera, a P. Mateusz wyrywa się ukradkiem z sali i bieży do pokoju sypialnego.
Otworzył drzwi i zawołał na sługę.
— Podaj mi fajkę, szlafrok i pantofle!
Spójrzał, obejrzał, obszedł, ale próżno Pan Mateusz, bo swojéj żony nie znalazł. Rzucił ze złością rękawiczki i wyszedł z pokoju, biegnąc do Pani Doroty.
— Gdzież jest moja żona?
— Gdzie! Spodziewam się, że w sypialnym pokoju.
— Nie ma jéj.
— Jak to nie ma? wszakże się rozebrała.
— Ale gdzież się podziała?
— Cóż to jest! w Imie Ojca! zawołała Pani Podkomorzyna biegnąc do sypialni. Otworzyła drzwi, szukała okiem, zatrzasła je za sobą i załamała ręce.
— Gdzież ona się podziała?
— Alboż ja mogę wiedzieć? odpowiedział Pan Mateusz, szarpiąc na sobie suknie. Cichoż już z tém! Niech Pani nie rozsyła, nie mówi! Ludzieby się śmieli —
— Ale co mi Waść prawisz, rozogniona wołała Pani Dorota, biegnąc, ja ją muszę znaleźć! To szalona dziewczyna, to kara boska.
I tak dobrze wypytywała się o panią młodą wszystkich, że w kwadrans całe towarzystwo o jéj zniknieniu wiedziało, młodzież śmiała się, starzy głowami kiwali, P. Sędzia niemy siedział w kącie, a Mateusz zapaliwszy fajkę, położył się na łóżku, klnąc ożenienie swoje i obiecując sobie wcześnie, mścić się swojego wstydu na żonie.
Gdzie była Anna? Ona płacząc wybiegła na ogród do swojéj Altany, i mimo chłodu dopadłszy swojéj ulubionéj ławeczki, na któréj najroskoszniéj przedumała chwile, siadła, zaczęła płakać, nakoniec zemdlała.
Słudzy z pochodniami rozbiegli się po ogrodzie, naturalnie stary ogrodnik poprowadził ich do ogródka Anny, znaleźli ją tam bez duszy leżącą i nie mogąc się dotrzeźwić, wnieśli bezprzytomną do sypialni. Tu ledwie otwarła oczy, ujrzawszy Ciotkę i męża na nowo zemdlała.
P. Podkomorzyna, która w życiu swojém nie doświadczała mdłości, chyba z niestrawności, krzyczała że to są udawania i szarpała biedną. Ledwie ją ztamtąd potrafiono wyprawić pełną gniewu i niecierpliwości, gdy już siostrzenicę zabierała się trzezwić rękami. Został P. Mateusz, który również nigdy nie mdlał, a czytał Spazmy modne i całe życie drwił z omdlenia wszelkiego rodzaju, stał jak posąg z szyderskim uśmiechem w ustach.
Gdy się sami zostali, on postawił fajkę i odezwał się do modlącéj Anny.
— Dośćże już tego udawania, moja pani! dość tych łzów, mdłości i nabożeństwa. Ja nie jestem tak głupi żebym temu wierzył. Bardzo fałszywe masz o mnie wyobrażenie, jeśli mnie bierzesz za jakiegoś sentymentalnego warjata. Uprzedzam Panią od dziś dnia, że to ze mną nie uchodzi, że jestem srogi i bardzo srogi i nie znoszę nieposłuszeństwa. Widziałem tysiąc razy podobne sceny i wiem co one znaczą! cha? cha! trafiłaś na człowieka z którym trzeba rozumnie postępować i zaniechać tych niepotrzebnych czułości. Jesteś moją, chociaż widzę, że ci się to niepodoba; ale się stało i nieodstanie! Chcesz z mojéj strony łagodności, bądźże posłuszną i zapomnij o mdłościach. Co ja to długo nie zapomnę i nie daruję żeś jest przyczyną tych plotek, tych baśni, które od dziś dnia przyczepią się do nas.
Anna modliła się i klęczała, a gdy mąż kończył swoją szyderskim tonem naukę, ona powstała, podniosła ręce i cicho rzekła.
— Bądź wola twoja!