Capreä i Roma/Część II-ga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Capreä i Roma |
Podtytuł | Obrazy z piérwszego wieku |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1860 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część IIga |
Indeks stron |
Rzym za Nerona był już tym najwspanialszym i najpotężniejszym grodem-mocarzem, którego imie rozlega się przez wieki niepożyte czasem, i ruiny obleka majestatyczną purpurą; kolosalném miastem zbytków i przepychu, ku któremu spływały ze wszech stron świata bogactwa, dziwy, daniny, krew i życie ludów; dla którego w odległych żyznych dolinach Nilu, na polach Sycylii, w głębiach Afryki, na chleb powszedni pracowały tłumy; któremu tysiączne statki wiozły zboże rozdawane daremnie na codzienną strawę, źwierzęta na igrzyska, niewolników do posługi i zabawy, kamień i marmur, złoto i purpurę i kość słoniową na jego budowy i szaty; wonie, klejnoty, tkaniny, by dogodzić wszelkiemu zachceniu i kaprysowi wszechwładnego pana.
Panowanie tego grodu, którym rządził Cezar, rozciągało się tak daleko, jak granice znanego naówczas świata.
Po za granicami rzymskich orłów spały ludy nieprzebudzone do życia, padały śniegi zaciemniające powietrze, paliło słońce ziemie pustynne...
Na obszarach podwładnych Rzymowi, nikt mu się nie śmiał sprzeciwić, ni z siłą jego walczyć, ni przeciw rozkazom stawić. Wyroki Cezarów spełniały się w głębinach nieznanych krajów, choćby śmierć niosły i zniszczenie.
Gród też ów, którego imie tajemnicze znaczyło siłę [1], w którego nazwie jednoczyła się cała świata starego potęga i godło nowego, miłość (Amor) — był niezmierném miastem, pełném wspaniałości i cudów.
Pomoerium, uświęcona granica, która miasto od kraju oddzielała, znikło już było w nacisku budowli i ludu; przedmieścia rozlewały się daleko i nieznacznie siały miasto po równinach Campanii.
Otoczona rozległemi willami, w wianku kwitnących ogrodów, napojona świeżą wodą rzek dalekich, z siedmiu swych wzgórzów, Roma panowała światu nie tylko władzą, ale pięknością i zbytkiem niezrównanym.
Wiek to był, miękkością obyczajów i materyalizmem przypominający dni nasze, a cywilizacya, któréj dziś odkopujemy tylko szczątki, tak była wypieszczoną, tak wykwintną, tak powierzchownie błyszczącą, jak ta, wśród któréj żyjemy.
Nie brakło jéj nawet wykształcenia umysłowego i daru słowa i smaku w sztuce, a ci Cezarowie, których tytanicznym dziwimy się okrucieństwom, co się nad tysiącami ludzi dla igraszki pastwili, byli to swojego wieku znakomici pisarze, mówcy i biegli artyści.
Każdy z nich znał się na prawidłach wymowy, na warunkach gry aktorów, na doskonałości rzeźby, umiał zrobić wybór w obrazach, pokierować budową, lub zręczny ułożyć wierszyk. Greckich arcydzieł nie mógł Rzym wydać, ale je przywłaszczył, naśladował i cenił.
Jak dziś u nas przywłaszczona obca mowa, tak tam grecki panował język i obyczaj, choć Grecya upadła i gniła sama. Jéj literatura, sztuka, zwyczaje, choć się ich urzędownie zapierano na Forum, panowały wszechwładnie na wybrzeżach Campanii, a w willach ustronnych hetery helleńskie dzieliły tron z Cezarami i władały nimi na współ z rzezańcami, histryonami, ze skoczkami i woźnicami.
Zaprawdę, świat to był piękny, przyzwoity, cywilizowany, choć stopy jego mokły we krwi rozlewanéj co dnia, a piersi jego toczyła niesłychana rozpusta, potworna, źwierzęca, wyszukująca sobie pastwy coraz nowéj, po za krańcami możliwości... w mgłach fantazyi chorobliwéj.
I miasto, które królowało ówczesnemu społeczeństwu, odpowiadać mu musiało.
Z jednéj strony żywiło ono sobą wille co je otaczały, gniazda rozkoszy i lubieżnego spoczynku, z drugiéj zjadało sąsiednie kraje, wycieńczając z ludzi, z rolnictwa, z pracy...
Sabiński kraj, Etruria, Latium, pustoszały jak słaba roślina, któréj soki sąsiedni dąb-olbrzym wypija. Miasta nawet zasunięte w góry głęboko, tém chorobliwém absorbującém życiem Romy wysuszone, wycieńczone ginęły.
Rerum pulcherrima Roma... [2] korzystała z swych nieszczęść nawet; pożarowi za Tyberyusza winną była ówczesną swą wspaniałość, gdyż na miejscu gmachów zniszczonych wzniosły się wprędce nowe i piękniejsze...
Już przybywającemu zdala do stolicy świata zwiastował się gród-Cezar długą i przepyszną ulicę grobową...
W dali, z zieleni laurów i ciemnych cyprysów bielały wiszące wysoko galerye, portyki i kolumn lasy, poczepiane jedne nad drugiemi, piętrzące się do szczytów świątyń... do wierzchołków obelisków i iglic porfyrowych...
Bliżéj wśród róż, fig, morw i winnych splotów... stały szeregiem z obu stron marmurowéj drogi pałace umarłych, złocone, malowane, błyszczące, nad których bronzowemi drzwiami czytałeś starego jeszcze Rzymu sięgające imiona.
Owa regina viarum, królowa dróg, cała wykładana płytami kamieni, ubrana w wille i groby, najozdobniejszą była ze wszystkich wiodących do Rzymu; żywi płynęli nią tłumem do miasta i ku niemu, umarli cisnęli się przyglądać życiu, z swych mauzoleów i columbariów pełnych urn i popiołów... Stały tu Scipionów groby, wyzwoleńców Augusta, Cecylii Metelli, Massali... tylu innych, których imion w prochu dziś znaleźć nie można.
Oto i Porta Capena, wrota grodu od téj strony, oprawne w stare jego mury, zawsze wilgotne (arcus stillans) od wody, która po nad sklepieniem ich przechodzi po cichu... Brama ta pełna zgiełku i wrzawy, pełna wozów i ludu i lektyk, koni i mułów, a po za nią już miasto z tysiącem swych uliczek i przejść ciemnych, z niezliczoném pomników mnóstwem, z ludem posągów, z fontannami, ołtarzami, portykami i targowiskami...
Równy zgiełk i wrzawa panują we wszystkich bramach, któremi ze czterech krańców płyną do Rzymu narodowie, ofiary jego, słudzy, pochlebcy i pasożyci...
Nie jest to już widok Neapolis, miasta zbytku, rozkoszy i wytchnienia, gdzie grecką tylko słyszysz mowę i krótkie suknie spotykasz; — inne tu życie, znać w nim że Rzym jeszcze rozkazuje i włada; bo choć utracił może ducha starego, ma twarz senatorską i rycerską, a wśród gromady ludu, który pod portykami przeciąga poważnie, ujrzysz jeszcze i zakwefioną matronę o skromném obliczu, przed którą z uszanowaniem ustępują urzędnicy, i starca w ciemnéj todze, którego rysy przypominają surową twarz starego Katona.
Wszystko płynie ku Forum, które jest grodu sercem i ogniskiem, a w sąsiedztwie jego, domy zdają się stać jedne nad drugiemi, tak są ściśnięte i gęste; każda tu piędź ziemi zajęta i zabudowana, w portykach okrążających go przecisnąć się trudno. — Senatorowie, poprzedzani przez liktorów i straże, konsulowie, trybuni, pretorowie i edyle, a obok nich i ocierające się o ich szaty skoczki, woźnice, dworki strojne, rzezańcy, pasożyci, ubogi gmin klientów, graeculi czyhający na ucztę, chłopcy zniewieściałego oblicza — cisną się, mijają, witają uśmiechem i rękami, gwarzą, przechodzą. Ten spieszy na Capitol, ów do Palatynu aby coś zanieść do uszu ulubieńców Cezara, inny dybie na łaskawe spójrzenie swojego pana, inny na wieczerzę głośną, na którąby się chciał zaprosić, choćby miał tylko na opróżnione patrzeć misy. Tym czasem przed posągami Cezara dymią kadzidła wschodu. A pobożni stroją je w szaty i wieńce, aby swą wierność okazać przed całym światem.
W bazylikach otaczających, około złotéj mety, od któréj wszystkie się drogi państwa w świat rozpryskują szeroki, pełno ludu, ciekawego, spieszącego się, niespokojnego... wielka u któregoś z panów uczta wieczorna... z Afryki przyszły lwy, które ryczą w źwierzyńcu pod obozem Pretoryanów, — Cezar daje wspaniałe igrzyska... woźnica ulubiony wódz zielonych zachorzał... przybyła dziewczyna z Grecyi, za którą nie wiem wiele zapłacono sestercyj..... matrona Cassia pokochała niewolnika z Ergastulum... Fulvia zapisała się w poczet nierządnic, aby jéj za miłostki nie prześladowano.... oto nowiny ważniejsze krążące w tém zbiegowisku.
Drobny gmin spodziewa się wielkiego congiarium, zboża, które mu rozdadzą obficie, zabaw ktore[3] dozwolą o nędzy zapomnieć.
Widzisz tu wszystkich, od wyzwoleńca, który wysoko nosi głowę i świeże swe spanoszenie, sądząc się już równym senatorom, do niewolnika z ogoloną głową i suknią obcisłą, stękającego pod ciężarem, o głodzie, do klienta uśmiechającego się swojemu panu, do pasożyta, który pod niebo wynosi odźwiernego, aby go puścił schwycić łup z bogatego stołu, lub rozdawaną u drzwi przyjacielską jałmużnę.
Pod temi portykami okrążającemi Forum, nad drogą nawet świętą (Via Sacra), ubogi handel stawi swe szopki, sklepiki, pełne drobnostek do codziennego użytku, jadła, napojów i przyborów kobiecych i męzkich; daléj już coraz bogatszemi towarami kupcy zapraszają przechodnia, łudząc oko barwami, chwytając wonią, narzucając mu się rzadkością i ceną...
Z całego też świata znajdziesz tu wszystko, od purpury tyryjskiéj, kości słoniowéj i złota, do koszyka z łoziny i świeżo rozwitego kwiatu.
Oprócz natłoku ludzi dniem i nocą otaczających Forum i zbierających tu wieści i plotki brukowe, by je daléj roznosić, wpatrujących się w twarze, by z nich wczorajszą lub jutrzejszą tajemnicę wyczytać — cały drugi tłum posągów napełnia ciasną jego przestrzeń.
Białe marmurowe i purpurowo malowane, złocone i poodziewane bogato postacie stoją na wysokich podstawach, u stóp których składają vota pobożni, palą ofiary pochlebcy... wyżéj głową i wieńcem nad inne posąg młodzieńczy nowego Cezara... a ołtarz jego dymi i kryje się w wieńcach zielonéj verbeny.
Wczorajszéj krwi ślady już rozlane wszędzie, choć nieraz tędy do Tybru i Gemonji wleczono; kwiatów już powiędłych leżą na drodze téj wiązki, a obojętni przebiegają, ścierając nogami do reszty braterskiego męczeństwa ślady.
Okolo[4] Forum wszędzie jeszcze ścisk ludzi i domów, daléj już nieco szerzéj i swobodniéj, i portyki puściejsze i tłum nie tak skupiony, i przejść można nie rozbijając ciżby, lecz nigdzie nie brak wspaniałości, któremi Roma w oczach świata się chlubi.
Po za złoconemi dachy świątyń, zalegających górę Capitolińską, wznoszą się ulubione ludowi dwa cyrki wspaniałe, gmachy potężnemi objęte murami, stary Flamiński, nieco mniejszy i szczuplejszy i wielki cyrk (Circus maximus) za Juliusza Cezara skończony, którego grzbiet (spina) cały, stroją posągi, obeliski, fontanny i ołtarze.
Tu owi woźnice dwóch barw ubiegają się do mety zwycięzkiéj, a sam Cezar, gdyby mógł, towarzyszyłby im w wyścigach, bo lud co zalega siedzenia, począwszy od senatorów i rycerskich ławek, do gminu i kobiét na górze, rzęsisto sypie oklaski władnącym zręcznie końmi i wozami, i rzuca im wieńce i tysiącem dłoni bije ich sławę, a gdy przechodzą ulicami, wskazuje szczęśliwych palcami... I kocha ich może więcéj niż senatorów, co milczący siedzą w swéj Curyi, czytując listy Cezara, głowę przed wszystkiemi jego uchylając dziwactwy.
Oprócz tych Cyrków, w których csęsto [5] za Caliguli Claudyusza bawiły tysiące ciekawych igrzyska kosztowne, są inne jeszcze, dalsze nieco; przystępny tylko dla wybranych Watykański Cyrk Cezara, w którym on sam powozi i zwycięża laurami ukoronowany, i cyrk Flory, przy Alta Semita, gdzie corocznie odbywają się igrzyska na cześć nierządnicy co imie im dała... Lud ma się gdzie i czém zabawić, a nic go prócz cudzéj krwi nie kosztuje rozrywka.
Na tych często dla przepychu minią i złotem, boraxem i Nilowym piaskiem posypywanych arenach — ubiegają się woźnice, walczą źwierzęta dzikie, chodzą w zapasy gladyatorowie, a lud niespokojny, rozgorączkowany, namiętny, tak nawykł do tych rozrywek, że już się bez nich obejść nie może, i zarówno chleba woła i widowisk, bo mu oboje do życia równie potrzebne... I jedne okręta wiozą zboże i słonie, pantery, lwy, strusie, hypopotamy, których posoką ma się zbroczyć plac boju... a często lud wita żywszym oklaskiem źwierzęta niż chleb, który mu winien Cezar...
Ogromna stolica mieści w sobie co tylko pomyśleć można: posługaczów zepsucia i zbytku, sługi władzy, tłumy niewolników wszelkiéj barwy, tysiące zalotnic, z któremi młodzi i starzy dnie w próżnowaniu spędzają, lupanarów bez końca, łaźni bez liku, termy na każdéj ulicy, tabern i garkuchni tysiące, bazyliki, w których lud schadza się rano by pogwarzyć, kąpiele gdzie się na uczty gotuje, domy w których biesiaduje do jutrzeńki.
Wszelkiego stanu tu pełno, a dziś różnica, co je dawniéj odgraniczała, nie tak widna; prócz niewolnika, który tém czém był pozostał, choć wymówny nauczyciel Cezara wyrzekł już, że i niewolnik jest człowiekiem — że on jest przyjacielem pokornym, że podanie mu ręki nie hańbi, ani miłość okazana upadla [6].
Bogatszych mieszkania stoją na wyżynach otaczających Forum, ubożsi cisną się w koło Suburry, po za murami miasta i pomoerium.
Tu to potrzeba widzieć czém się opłaca tamten zbytek i przepychy, i jako nędza styka się z ową wielkością; w jak lichych domkach ściskają się rodziny, dla których przybywające dziecię jest klęską, co często dnia o czém przeżyć nie mając, czekają jałmużny Cezara lub lichego zarobku, aby trochą mąki i owoców głód zaspokoić.
Jedne po nad drugiemi cisną się do góry wznosząc liche mieszkańka, jak pszczół komórki, do których nie dochodzi światło, nie dociska się powietrze, z których głos na zewnątrz nie może się wydobyć.
Tu żyje ów lud, zlewek tysiąca narodów, amalgam plemion różnorodnych, nieznanego pochodzenia, niewiadomego rzemiosła, tajemniczéj twarzy i obyczaju, który tylko na wrzawę i rzeź wychodzi ze swych kryjówek i ryczy takim głosem, że się odeń wzdryga sam Cezar, siedzący na Palatynie.
Jakby na powstrzymanie téj tłuszczy, zawsze głodnéj i wiecznie spragnionéj, opodal nieco stoi o mury oparty wieczny obóz Pretoryanów i źwierzyniec przy nim dzikich bestyj, na igrzyska przeznaczonych. Ztąd to wybiega żołnierz co daje Rzymowi pana okrzykiem, co nieraz zakrwawił ulice, wciskając się pod wschody Capitolu i dzikie potwory, których ryk rozkosznie odbija się w uszach ludu.
Ale któż wyliczy cuda i straszliwe potworności ówczesnego Rzymu? kto potrafi pojąć tę społeczność, złożoną z klass tylu, już mięszających się z sobą, już oddzielających gwałtownie; i kto dziś wskrzesi to życie tak różnobarwne, tak różne od naszego?
Począwszy od ubóstwianéj familii Cezarów, od senatorów, patrycyatu i rycerstwa, do ludu rzymskiego, do poddanych jego i niewolników... ile odcieni i barw wybitnych w obyczaju i charakterze.
W społeczeństwie, które staramy się odmalować, godność i powaga Senatu i patrycyuszów, charakter starych Rzymian, z których prawie ostatnim był surowy Cato, codzień bardziéj znikając, starła się i wypełzła; Tacyt najwymówniejszemi słowy maluje ten upadek wybranych, który za sobą pociągnął całego państwa ruinę.
Wszędzie się dzieje tak samo, gdziekolwiek wyższa warstwa narodu wyprze się swoich obowiązków. Powoli zepsucie od niéj przechodzi do ostatnich słojów towarzystwa, i państwo zjedzone od tego raka gnije, rozpada się i ginie.
Powaga i znaczenie patrycyatu już za Tyberyusza zmieniły się w poniżenie i pochlebstwo, w milczenie, pobłażanie nieme, i wielkie charaktery coraz rzadziéj wybijały się z tłumu, który używał tylko, bawił się i zbytkował, okupując bezkarność upodleniem ostateczném. W senacie zasiadł swe miejsce ów mąż konsularny, by z poszanowaniem słuchać odczytywania listów Cezara i wotować dlań nowe imiona i godności, igrzyska uroczyste, posągi lub głowy ludzi, których zapragnął. Szedł potém z Curyi ucztować w tłumie swoich klientów, a gdy mu Rzym był za gorący i nazbyt wrzawliwy, z niewolników zgrają, poprzedzany wozami, ludźmi, dworem całym, jechał nad brzegi morza do swéj willi, w któréj go nowe czekały rozkosze.
Już mu tam wcale nie szło o państwo, o którém Cezar sam miał staranie i jego zaufani ulubieńcy — władza senatu była cieniem, urząd dostojeństwem bez znaczenia, lub środkiem dorobienia się majątku.
Patrycyusz co rok zmieniał żonę, trzymał greckie dziewczęta dla zabawy i roztargnienia, namiętnie zajmował się wyścigami i igrzyskiem, kupował obrazy lubieżne, naczynia rzadkie, posągi greckie, a gdy późniéj oskarżony o jakąś tam sprawę nieczystą, którą wyszukać było nie trudno, otrzymał wyrok śmierci, kazał się przebić niewolnikowi i tak żywot swój skończył.
Mało odmienne życie prowadziło rycerstwo (equites) rzymskie, zbierające pieniądz, nabywające ziemię i domy, zbogacające się aby używać, a wystawione nieustannie na chciwość pana, który zawstydzał ich słowy:
— Jak śmiecie bogatsi być nade mnie?
Rycerstwo było już imieniem nie rzeczą, a w jego wielkich posiadłościach cała spoczywała siła.
Wszelkie zresztą dawne różnice klass znikały w wieku, który potrzebował grosza, by go rozrzucać i główną do bogactwa przywiązywał wagę, bo przez nie mógł się dobić czego zażądał. Mało niżéj od rycerza stał teraz wyzwoleniec, co infamiją okupił zdjętą mu z szyi obróżę, a zbogacony bezwstydem, otaczał się często większém kołem klientów, niż najznakomitszych imion ludzie.
Wśród tego tłumu rozpróżniaczonego i biegnącego za uciechą, rodzinne związki, węzły krwi i poszanowania, wszystkie były stargane i pokruszone; żony, owe poważne dawnych lat matrony, przechodziły dziś z rąk do rąk, mieniane i frymarczone jak zabawki. Cezar sam dawał przykład, biorąc je bezkarnie od mężów i zwracając im wedle fantazyi; — dzieci rzucano po gościńcach, wyrzekano się własnych a przybierano cudze; najszczęśliwszym wreszcie stanem, który wyrodzić mogło takie tylko zepsucie — stała się bezdzietność i pozbawienie rodziny.
Do tego przyszło, że starzec, który nikogo nie miał, na rękach był noszony przez wszystkich. — Sam Cezar ubiegał się za testamentami obcych, a gdy zapisawszy mu swe mienie, zbyt niém szafowali lub nie dość umierali prędko — posyłał im rozkaz pożegnania świata. Dawał ucztę skazany i w ciepłéj wannie kazał sobie wypruć żyły... usypiając powoli.
Starzec bezdzietny miał za sobą wszystkich — nadzieja zapisu czyniła go ulubieńcem całego świata, nadskakiwano mu, posługiwano, pieszczono jak dziécię, drzwi jego od rana były oblężone, stół zastawiony najlepszemi potrawy, usłużni pasożyci chodzili na palcach gdy się zdrzémnął, opędzając muchy i chłodząc powietrze....
Rodzinę uważano za ciężar i zawadę; królem wszędzie był bezdzietny.
Regnum orbae senectutis exercens.... [7]
Ale nie wszystko jeszcze zgniło i zepsuło się do szczętu w tym Rzymie, na który rozpusta i groza tak silnie z góry działały — były serca czyste i obyczajne, proste wśród ubóstwa, wśród niewiast rzymskich, kryjących się po staremu w domowym zakącie ze swą cnotą i wstydem, pilnujących u ognisk kolebki dziecięcéj i pracy pokornéj.
Ten lud, który tak gorąco, tak łacno, tak żywo przyjął przyniesione mu światło nowéj wiary, musiał miéć w sobie jakieś zarody dobra, musiał czuć znękanie teraźniejszością i uznawać, że to co było, trwać nie mogło.
Już naówczas nie w jednym z domów Suburry, miasta żydowskiego, a nawet Awentyńskiéj góry, zbierali się potajemnie zwolennicy nowego wyznania na modlitwę cichą i rozszerzanie wiary, która ledwie wszczepiona, niesłychane czyniła postępy.
Przemawiała ona szczególniéj do tych uciśnionych i biédnych, którym Chrystus przesłał od krzyża piérwsze swe błogosławieństwa; od nich dopiéro uczyli się jéj panowie, i ci, co już przetrawiwszy wszelką filozofiję i mądrość, w żadną nie wierzyli na świecie; dla których potrzeba było w godzinach odetchnienia poezyj najmiléj głaszczących ucho, w godzinach próżnowania sofizmatów najsubtelniejszych dla zabawki — z ust prostych ludzi, razowym chlebem suchéj prawdy karmili się zgłodniali.