Capreä i Roma/Księga I-sza/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Capreä i Roma |
Podtytuł | Obrazy z piérwszego wieku |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1860 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała księga Isza |
Indeks stron |
Gdy Caligula rozprasza ostatki skarbów Tyberyuszowych, aby wkrótce nowych pożądać i najdzikszemi środkami wyciskać je z ludu swojego, gdy wielka biesiada pogańskiego świata olbrzymich dosięga rozmiarów rozbestwienia i rozpasania; — w domku Asprenusa nieznanym, w głębiach drzew zielonych zatajonym, opowiada się wiara nowa, u któréj źródła ściska się spragniona garstka ludzi dobréj woli.
Dwaj podróżni wstrzymali się w dalszym ku Rzymowi pochodzie, aby tam gdzie najbujniéj rozrosła się rozpusta, najpiérwéj wszczepić oliwną gałęź pokoju ducha i rószczkę prawdy nowéj... miłości, wstrzemięźliwości, umartwienia, pokuty.
Codzień skoro świt, ściągali się z nizin Neapolitańskiego wybrzeża wybrani owi i szli słuchać męża, który nie nauką retora, nie mądrością świata, ale cudowną siłą jakąś pociągał i niewolił ich serca.
Helios i Juda, kilku Izraelitów, towarzyszyli im nieodstępnie, i wszyscy wkrótce obmyci chrztem, przypuszczeni do tajemnicy wielkiéj, weszli w służbę prawdy z pokorą i poświęceniem.
Jeden Hananias, chociaż w domu swoim przyjmował podróżnych Galilejczyków i słuchał ich niekiedy, nie przyjął słów ich do serca, ani się dał nawrócić; owszem, na Judę nawet spoglądał okiem chmurném, że tak łatwo i prędko uwierzył. Helios nawet stary, który zdawna miał nad nim przewagę, nie potrafił go pozyskać, choć długie trawił nad tém godziny.
Przybysze, piérwszych dni w gościnnym domu Asprena na górze, odpoczywali i tu sprawiali ofiarę, ale gdy do niego tłum pogan uczęszczał i nieraz wśród obrzędów i nauczania, przerywali im z koszami przychodzący niewolnicy i zgiełk targowy, — Galilejczycy, uchodząc od wrzawy i niepokoju, udali się do domku za Capuańską bramą do Judy, gdzie nikt nie bywał prócz wezwanych, i gdzie sami tylko być mogli. Tu oni gromadzącym się powoli ludziom biédnym, w większéj części niewolnikom, ubogim wyzwoleńcom, żebrakom, zwiastowali dobrą nowinę, pociechę i błogosławieństwo.
Wieść o nowéj nauce z ust do ust podawana, rozchodziła się błyskawicą.
Przeczuwali ją mnodzy, przyjęli spragnieni. Poznać było łatwo wpośród tłumów tych, co zostali obmyci i do społeczności nowéj przyjęci, wyglądali bowiem jak ludzie nowi, mając na obliczu i w sercach ten pokój święty a niezachwiany, którego świat dać nie może. Byli oni wszyscy jakby braćmi i synami jednéj matki — żydzi, poganie, niewolnicy, wolni, bogaci i ubodzy, — nowe prawo braterstwa i miłości rządziło niemi.
W kilka już miesięcy po przybyciu do Neapolis, siedzieli dwaj Galilejczycy pod kolumnami od ogródka willi, w którym pracowali niewolnicy Hananiaszowi i rozmawiali o kraju swoim, gdzie tak wielkie stały się rzeczy; — gdy starszy podróżny obróciwszy się, ujrzał garstkę podwładnych Judy, która pod biczem Tyrona i szyderstwy Myrona i Silwana pracowała.
— Oto — rzekł — ci, do których przyszliśmy, bo nie do Izraela samego, ani do pogan i Greków, ale do narodów wszelkiego plemienia i barwy, jakie są gdziekolwiek, aż do krańców ziemi. — A komuż pierwéj podają napój jeśli nie tym, co są unużeni i uznojeni najmocniéj, a padają osłabieni od trudu?
I wstał ów Galilejczyk, i szedł do tych ludzi, a wzrok niewolników zwracał się doń ciekawy, — i gdy poglądał od kogoby zaczął dzieło, które przedsięwziął, ujrzał pod murem ogrodowym leżącego Swewa, który patrząc w niebo, płakał po swojemu, a pierś jego chodziła oddechem przyśpieszonym.
Nie widział on co się wkoło niego działo, ani go bicz mógł do pracy przymusić, wychudłe ciało okazywało, że mu już nie wiele pozostaje do życia.
Stanął przed nim Galilejczyk i wpatrywał się weń, a zdało się, że wzrokiem nań jako siłą wielką podziałał, bo głowa niewolnika jak kwiat ku słońcu zwróciła się ku niemu, i nabrzmiałe powieki podniosły się z niewymównym wyrazem patrzając na pogodną twarz starca.
I ten, co nigdy przytomny nie był, jakoby oprzytomniał pod wejrzeniem Galilejczyka i zadrżał do głębi, a z za łez zaświeciły mu otuchą jakąś oczy niebieskie, i słowo nieznanego nikomu języka wyrwało się z ust jego.
Przybyły uśmiechnął się łagodnie, i w téj saméj mu mowie odpowiedział.
Jeden wyraz jego podziałał cudownie: — długo bezwładny i konający człowiek, posłyszawszy dźwięk języka, którego dawno nie spotkało ucho jego, zdumiony, poruszony, przejęty, rozlał się we łzy, załamał ręce, jęcząc z radości i bolu razem.
— Któś ty jest? — zapytał w swéj mowie Swew — nie nasz jesteś! nie! po twarzy i sukni widzę żeś obcy, a odezwałeś się do mnie mową ojczystą! Mów, gdzie ja jestem, co się dzieje ze mną? Wszak ja nie umarłem jeszcze?
— Uspokój się, dziécię — rzekł święty — żyjesz i żyć będziesz; nie jestem bratem twoim wedle krwi, anim kiedy widział kraj wasz daleki, ani słyszał mowę jego; dano mi jest wszelki język ludzki rozumieć i wszelkiego człowieka mowę włożono mi w usta... a przyszedłem abym cię pocieszył.
— Pocieszyć mnie — odparł powoli znowu osuwając się na ziemię Swew biały — skruszże te więzy, puść mnie wolno, i daj mi wrócić do swoich, bez których umieram, bom już łzy do ostatka wypłakał za niemi.
— Ja ci zwiastuję swobodę i życie.
— Co mi swoboda? na co życie? — rzekł Swew, tuląc oczy w dłoniach wychudłych — na téj ziemi spalonéj i tak daleko od swoich, gdzie nie słyszę ani języka rodziny, ani szumu moich ukochanych lasów, ani strumieni szmeru, — gdzie inny jest swiat[1] i ludzie.... Tam po mnie oczy wypłakali ojciec i matka i bracia i siostry — i ona!
I zakrywszy twarz, płakał ciągle zanosząc się tak, że ów jęk w dziki jakiś śpiew przechodził; — niewolnicy inni stali dokoła, patrząc i słuchając zdumieni.
— O! skuj mnie w więzy żelazne, skuj w więzy mosiężne i obarcz ramiona moje i uczyń ze mnie stokroć jeszcze podlejszego niewolnika, i każ mi pracować do krwi i na śmierć — a odprowadź mnie na ziemię moją, niech ją jeszcze zobaczę. Bo wyście u siebie i serce się wam nie rozrywa, nie pęka jak mnie biédnemu, myśląc o chacie w naszych lasach, o progu, na którym śpiewając, dziecięctwo i młodość przebyłem.
A! tam szumią bory nad starego ojca mogiłą... a syn nad nią nie płacze....
— Słuchaj jeno — przerwał mu Galilejczyk — i ja przecie jestem wygnańcem, ale dobrowolnym, i jam się tu nie rodził, i ja dzieciństwa lata nad dalekiém przebiegałem jeziorem, którego skały, wody i krzewy jeszcze mi się w sercu odbijają... piérwszy raz nogi moje depczą tę ziemię.... Za morzami, w skalistéj krainie kołysała mnie matka moja... od kości jéj sam się wygnałem.
— O! to nie masz serca i niceś nie kochał! — wybuchnął Swew. — Tam u nas zimno i posępnie i dziko, i domy nasze z drzewa a gliny, w nich jako zwierz dziki mieścim się, jamy grzebiąc po puszczach; nie mamy szat, nie znamy zbytku, ale nędza nasza nam droga!... O! wróć mnie nędzy naszéj rodzonéj!
— Uspokój się a słuchaj — zawołał obcy — słyszysz mowę swą w ustach moich, niechże cię ona pocieszy i upewni, że cierpieć przestaniesz; ale bądź mężny i ożyj!
— Męztwo poszło ze łzami... ja chcę umrzeć i choć duchem polecieć nad białe morze moje, do chaty ojca i matki, na grób dziadowski. E! namówili mnie na wojnę w lasy Germańskie, z łukiem i pałką krzemieniem nabijaną — a płakała matka.... a ojciec mówił, przyniesiesz nam łupy.... I poszedłem, wzięli mnie rannego, sprzedali w niewolę. A tam, tam oni czekają powrótu, siedzi stara matka na progu i patrzy ku południu i wygląda syna... a siostry śpiewają... a ona....
I umilkł kładnąc się twarzą na murawie, by ukryć żal nie męzki, a Galilejczyk, który był usiadł przy nim na kamieniu, ulitował się snać cierpieniu człowieka, i znak dłonią ręki prawéj, uczynił nad czołem jego, jakby go błogosławił.... Cudowne to przeżegnanie tak wielki i nagły uczyniło skutek, że patrzący z dala przerażeni, zdumieni, stanęli jak wryci.
Swew jakby ze snu przebudzony długiego, odrzucił włosy jasne, kurzem zwalane, na tył głowy i powstał.... A choć na nogach utrzymać się nie mógł, przypełznął do Galilejczyka na kolanach, jako pies do pana swego, i położył się u nóg jego pokornie.
— Kto bądź jesteś, Boże czy człowiecze? — zawołał — nie opuszczaj mnie; z ust twoich słyszę mowę, którą wieki prawie nie poiło się ucho moje; weźmij mnie z sobą, a służyć ci będę. I nie chcę zapłaty innéj, tylko słowa, którego dźwięk mnie karmi....
— Nie jestem Bogiem; jestem jak ty człowiekiem — odparł Galilejczyk — zesłanym przez Boga do biédnych i prawie uciśnionych, i rozkazuję ci żyć, albowiem życiem dzisiejszém nabędziesz wieczne... I nie mnie służyć masz, ale Bogu, którego słowo żywi i cieszy, krzepi i karmi....
— Życie wieczne — podchwycił Swew. — A! wiem! zawołał po chwili — i u nas ojcowie mówią, że człowiek po śmierci wstaje w sile i młodości na innym świecie lepszym, i z bogami nowe rozpoczyna życie, które się nigdy nie kończy. Ale ja nie chcę żywota tego; tylko mi daj moją ziemię i matkę moją i ojca, i to, czém żyłem w młodości.
— Lepsze nad to posiędziesz! — zawołał przybyły — tylko dźwignij się, powstań, a żyj.
To mówiąc wstał i nieco się oddalił, a ci, co z razu widzieli Swewa bezwładnego, jak go z ergastulum wynoszono na rękach, by odżył na powietrzu, zdumieli się postrzegłszy, iż sam o swéj sile podniósł się teraz i poszedł za mistrzem swoim.
Krótka ta rozmowa dokonała cudu, na który patrząc oczom swoim nie wierzyli Juda i Helios i niewolnicy Hananiasowi.
Towarzysze Swewa ujrzawszy jak go Galilejczyk słowem dźwignął na nogi, rzucili pracę i kamienie i kosze, któremi ciężary przenosili, i motyki, któremi kopali ziemię, a zeszli się kołem otaczając podróżnego, aby go oglądać.
Dziki nawet Part patrzał nań okiem ciekawém w krew oprawném, ze zdumieniem zwierzęcia, które niepojętą znalazło siłę; Tyro stary oczy przygasłe wpoił weń, siwą potrząsając głową.
Naówczas do każdego z nich z osobna począł się w jego języku odzywać Galilejczyk i zdumiał ich bardziéj jeszcze. A mówił do nich w te słowa:
— Jestem posłem do was, nie od ludzi, ani od królów ziemi, ale od Boga. Przyszedłem nie do panów i bogaczów a władców świata, ale do ubożuchnych i znękanych, abym pot otarł z ich skroni i pocieszył, swobodę zwiastował i wyzwolenie.
— Jak to może być? — odparł Iberyjczyk o czarném oku — gdy niewola jest wszędzie i wojna wszędzie, i jedni są by cierpieli, drudzy by się pastwili nad nimi?
— A ja wam zwiastuję pokój i skruszenie więzów i braterstwo wszystkich — zawołał Apostoł.
— A z czegoż człowiek żyć będzie, i co czynić, jeśli ustanie wojna? — zapytał Part.
— Żyć będzie słowem, karmić się duchem Bożym i używać pokoju! — odpowiedział poseł. — Świat tak się odmieni, iż nowym się stanie, i nie będzie ani Rzymian, ani Greków, ani Partów i Scytów, ale jeden naród braci i synów Bożych.
— Jako to być może — przerwał Myron — kiedy inaczéj było cale od początku świata?
— Ja wam powiadam, iż ten cud ujrzy ziemia, a pocznie się odrodzenie nie na tronach i w pałacach, ale w ziemi i grobach, od tych, któremi świat pogardził, któremi pomiata.... I od początku do końca jednym cudem się stanie.
Gdy tak mówił, posiadali wszyscy wedle niego, a tak się zasłuchiwali, że płynęły im dnie i godziny niepostrzeżone, a oni o życiu, pokarmie i śnie zapominali — pijąc z tego źródła nienasyceni, dopóki im płynęło....
I Asprenus zchodził często z gór swych do ustronnéj willi, a z nim towarzysze jego poganie nawróceni, wespół z niewolnikami i żydami, słuchając nauk Apostoła.
W taki sposób wiara nowa na brzegach szczęśliwéj Campanii piérwszy raz zaszczepioną została.