Cerograf
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cerograf |
Pochodzenie | Wieczory badeńskie |
Wydawca | Józef Czech i spółka |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Czech |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Ciężko żeby się komuś gorzéj powodziło, jak jakiemuś tam panu Komornikiewiczowi jednego poniedziałku. Padł as do piątki, po asie król, precz z przed niego kupka złota. Wetuje… do czwórki dziesiątka… Idą… i moje… Jaki taki pod stół z swoją; jedna siódemka śnie placu dotrzymywać, nawet odkazuje się. Komornikiewicza biorą złości — sadzi i resztę — święci kartę — sięga po płatkę. Alić junak przy siódemce, łap go za pięść: stój panie bracie! i tu czternaście? a ręka; Komornikiewicz szust z pod belka: kwita albo dwoje… Karty… karty… i karty… oko i oko… każde przysolił. Dwójka: buch na nią worek, jeszcze karty… trójka… ej do sto djabłów, jeszcze karty… niźnik… Po kacie sprawa — piętnaście na stole… ściska zęby. Chlust na komin kartami… Oj ślepa fortuno co toczysz kołem, czyli w rańtuchu się chuśtasz na szóstce żołędnéj, alboż się na moją stronę nie pokołyszesz? Westchnął, porwał za świeżą paszę: dama, do damy niźnik; djabła warte takie małżeństwo. — Cóż za osobliwszéj sztuki dokazywali, choć ich kroniki z tego chlubją, nasz Zygmunt I i August wtóry, że gry kart rozdzierali: potrafił to i Komornikiewicz. Z pięćdziesiąt dwóch, jedna nie została cała. Wyprzysięga się jak na chrzcie świętym djabła: kralek, panfilów, niźników, tuzów, dwójek. Godzinę tam i sam chodzi po izbie, drapie, łamie, gniecie ręce i palce, mruczy pod nosem. Tym czasem skromny zwycięzca, bez uśmiechu i przekąsu zgarnywał do worka złoto. Już się zaciemniało na stole, aż oto jedną razą Komornikiewicz ni z tego ni z owego: halt! zawołał. Rewanżuję w faraona! — Za pierwszą rzuconą łamie króla, toż za drugą, za trzecią. To mi monarcha, szukać takiego! i czwarty róg nasterczył. Jeszcze się i w pół gnie. Bodaj był Komornikiewicz już na tém przestał; ale nieumiarkowany młodzik, męczył króla tak długo, że mu się też aż zacknęło być statecznie łaskawym… Odwrócił berło, zaczem Komornikiewicz też, faraona losem, ze wszystkiem co miał na sobie, z sobą, przy sobie, wzgląbsz przepadł. Ach dajby przepadła była i nadzieja, zwodzicielka i zdrajczyna świata. Niestety! wspomniawszy sobie, jak w Dąbrowie na Zielone świątki wszystkie podgórskie imoście i mościom panny słodziutkiém okiem za niem strzélały, pełen ufności, że mu się gładziéj z drugą płcią uda, w niedostatku złota srebra i fantów, ile tylko słów kawalerskich, szlacheckich, poczciwych, honoru dostarczył mu język, wszystkie na czerwienną kralkę za obrączkowe holendry łożył, a i ta go równie z kwitkiem puściła.
Ludzkości gracza przypisać, że przecież w żupanie, kontuszu, czapce i tylko bez karabeli został, a nie o kiju powędrował do domu, ale pojechał sobie kolaską i końmi przed chwilą jego, teraz pożyczanemi; który zaprząg gdy wysadziwszy go wracał nazad, ojciec go spytał jak go przehandryczył. Spalił piórko młodzian, powiadając że przedał, a ponieważ za gotowiznę liczył kredyt w grze, dziwiło tatula, iż się jemu samemu, choć to na kondescencyi i przed rozpisem, nigdy tak pomyślnie handelek nieudał. Aż dopiero gdy chciał się w złotku przejrzeć, poszkapił się synał, macając się próżno po kieszeni i o skrypcie coś bąkając. Szczwany wyga zwąchał pismo nosem.
Zamiast naprzód według swojego zwyczaju prosto do psiarni, Komornikowicz poszedł za dom do sadu; i to jeszcze ojca uderzyło. Szedł tedy za nim noga za nogą; a że sad był krzewisty, szedł ten po jednéj, ów po drugiéj stronie, przecież jeden drugiego niewidział. Szuler klął wszystkie kozery i matedory. Ojciec słyszał, ― słyszał daléj, jak raz szczęściu złorzeczył, drugi raz potuszał sobie; jak utyskiwał, iż grzyb zbutwiały nóg jeszcze niezadarł; jak chwalił djabła, że prędzéj go użyć można, niż u tego kutwy co wyżebrać…
Niedaleko w zapadłym zamczysku, mamona siedziała na skarbach, o czém wszystkie baby wiedziały, stare jak młode. Panicz myślił się do prawdy hartować u djabła i tam się zapędził.
Nim się zmierzchło stanął Komornikiewicz w przybytkach Wściórnawskiego. Nic mu się niezdało czekać na biésa aż do północy. Dłużéj ci on jeszcze u drzwi lichwiarza czapkował. Przez ten czas gotował się na perorę. O północy na kilkakrotne: hola! Zatrzęsła się ziemia, zachybotały się mury, szum powstał po całym zamczysku; sowy, wrony, nietoperze zatrzepotały skrzydłami; łuna jaskrawo-czerwona, błękitnym płomieniem nasrożyła ciemności. Otóż djabeł.., Nieborak młodzik odrzekłby się był wszystkiego byle nie kart. Zdudkował tak, że mając na panewce przedmowę, spalił słowa, harknął, kaślnął, splunął, nie umiał przecie co innego powiedzieć jak: najjaśniejszy! miłościwy!.. i bez końca to samo. Djabłu ckliwo się stało. Huknął: Wiem hultaju żeś się onegdaj zgrał do koszuli; myślisz, że z djabłem lepsza sprawa jak z starym ojcem! Ha! ha! Tyże to młodziku starego wygę w pole wywiedziesz? Znamy was jacyście teraz. Niestało już między wami Twardowskiego; nie raz już wasze szlacheckie słowo[1] zastawiłeś na przepadek, a ani cię zabolała głowa żebyś je wykupił; nie polecisz ptaszku do Sixtusa[2] ani będziesz palił świeczki Krzysztofowéj, aleś gotów się drugi raz panfilowi przedać! Pytasz pani co to świeczka Krzysztofowa... Naruszewicz był by tu przyłatał przypisek dłuższy jak sztuka, Ja te świeczkę raczéj włożę na osobny lichtarz, — ale pani, czasby też już i pójść na Teatr.