<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Maksymilian Ossoliński
Tytuł Póki żyje
Pochodzenie Wieczory badeńskie
Wydawca Józef Czech i spółka
Data wyd. 1852
Druk Józef Czech
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Indeks stron


PÓKI ŻYJE.

Działy się i we Francyi cuda póki Francya była królestwem chrześcijańskiém. Alboż na cmentarzu ś. Medarda[1] wśród samego Paryża nie rzucali kul, którzy nie kuleli, a cóż dopiéro za Paryżem? Jednaż to tam była Częstochowa? W pewném miasteczku[2] pokazywano nieśmiertelną gromnicę, nazwaną tak, że się nigdy nieupalała. Tęż samą zwano i Krzysztofową, od imienia owego, który ją zjawił. Krzysztof rzemieślnik jakiś, któremu się przykrzyło w pocie czoła na chléb pracować, słyszał w kościele na kazaniu, że djabeł każdemu ktoby mu się zaprzedał chojnie na rękę dawał, ale to był nad wszystkie najgłówniejszy grzéch, w taki z nim frymark zachodzić. Ale leniuch puściwszy mimo uszu zbawienne przestrogi, rad był nauczyć się nowego zarobku. Woła djabła. Djabeł, czy że niebył w domu, czy zatrudniony gdzieindziéj, czy też po kupiecku Krzysztofa wytrzymując, niepospieszał z workiem. Po długiém jednak czekaniu, pod postacią niepoczesnej małpy, do jego chałupy zawitał. Czegóż chcecie odemnie Krzysztofie? spytał się — oddawna mnie wołacie. — Wielmożny! miłościwy panie, Krzysztof odpowiedział, słyszałem że wasza wielkość szafuje skarbami. Uczyńcie mnie też bogatym. — U nas, rzekł bies, nic darmo, zawsze piękne za nadobne, cóż wy mnie za to? Poskrobał się chłopek po czuprynie: Mościwy panie ledwieć tę jedne fachmanę mam na grzbiecie ubogi cieśla, i tę siekierczynę, z ktoréj się żywię. ― Nie frasuj się, pocieszył go djabeł, teraz właśnie myślę pałac budować; boć u nas niedawno zjawił się kunsztmistrz, który znalazł u was przyprawę, iżby budynki wśród ognia niegorzały. Trzydzieści lat mogę się bez cieśli obejść gotując materyały; przez ten czas podejmuje ci się dostawiać, czego tylko zapragniesz; będzie potrzeba ci pieniędzy, na pewne sięgniesz do kieszeni: po trzydziestu latach przyjdę sam zawołać cię na robotę. Wara, nie zawiedź mnie! ze mną nie żarty! Zgoda, zgoda! — Podali sobie ręce, Krzysztof podpisał cerograf krwią z serdecznego palca. Djabel skoknął przez komin. — Stało się!
U Krzysztofa na bakier czapka. Idzie z żoną na rynek. Postrzegła na jednéj jupkę kamlotową, takiej się jéj zachciało. Fuknął Krzysztof: nie do kamlotuś ty ani do jupki! Wstąpił do sklepu, kazał sobie pokazać kwiecistéj materyi na szubę damską. Szust do kieszeni, zapłacił. Podle dom najokazalszy, wchodzi, pyta czy na zbyciu? Od piérwszego słowa targu dobija, zaraz liczy, powraca do żony. Żona przypomina, że czas do domu. Bierze ja pod rękę, prowadzi w kamienicę pod którą stała. Otóż to nasz dom. Żona duma: szaleństwo to czyli drwiny; ale sługa za sługa witają ja Jejmością. Kareta poszóstna jedzie ulicą; Krzysztof woła: Bartłomieju! Wawrzeńcze! Janie! bież który szybszy, kup karetę, konie, stangreta i forysia na hurt! Ktoś w karécie siedział; za żart to biorąc grubo zaśpiewał i jedzie sobie precz. Bartłomiej goni za nim ledwo dźwigając potężny trzos złota. Jejmości się to podobało, niedociekła atoli co się święciło. Jak się jéj przez noc pan Krzysztof wytłumaczył, niewiem. Nazajutrz wczasowała się aż południe minęło. Tylko co się obudziła, zawołała kawy. Wstawszy siadła przed zwierciadłem, kazała się nazywać mością panią, za ukłony odkiwała głową, jeździła na spacer. Co do Krzysztofa on tak nieskobuział od razu; wstał jak dawniéj skoro kur zapiał; miał i ten rozum, że pobiegł do księdza proboszcza z jałmużną; z tamtąd do księdza przeora, i tam też brząknął złotem. Djabeł chociaż widział, że go Krzysztof z majki zażywał, dotrzymywał jednak umowy. Owi prałaci, Krzysztofową pobożność pod niebiosa i w same nawet niebiosa wynosili. Nikt go też źle niesądził. Chodziło owszem po świecie, że mu jakiś anioł donosił trzosów; tak też w domu swoim był ludzki i każdemu rad, że dla własnego gardła i brzucha, jaki taki życzył, żeby się u niego nigdy pieniędzy nie przebrało.
Przez piętnaście lat Krzysztof w kieszeni na pewne łowił; przy końcu piętnastego roku trafiło się, że ochoczych gości, jeszcze po północy kieliszkiem bawił; a że wina w gąsiorze zabrakło, poszła klucznica do piwnicy, gdzie postrzegła jakaś poczwarę rozkraczoną na beczce, prawie jak na tuzie dzwonkowym bachus, która kazała jéj Krzysztofa wołać. Krzysztof zrozumiał co to była za kozera; nie spasował jednak, wziął papiery za pazuchę i ufał sobie, że czarném na białém, złemu duchowi wykole oczy. Szatan go zaraz zgóry przywitał: Stawam na terminie Krzysztofie, jeszcze tylko godzinę żyć macie. — Omyliła się wasza wielkość odpowiedział Krzysztof, oj i nie o mało! — Jakże to rachujesz? rzekł Belzebub. Krzysztof na to: piętnaście lat minęło, piętnaście zostaje. — Tobie się samemu bracie w głowie mąci, rozśmiał się zły duch, u nas luzem dni chodzą, luzem nocy; wasz dzień to naszych dwa, waszych lat piętnaście wynosi naszych trzydzieści. Myślicie że dla jednego waszeci świat się u nas przewróci do góry nogami? Krzysztof zamiast się sprzeczać z djabłem, lepiéj użył swojej godziny; na rękę też dla niego, był między goszczącemi ksiądz nie z lada głową, który skoro mu się Krzysztof wyspowiadał, poradził mu, świecę z stołu wziąwszy, iść targować się z djabłem o fryszt, pókiby się niedopaliła. Niebyło znać na wszystkie nogi kowane djablisko, bo nawet bez długich korowodów, delacyj, pozwoliło. Ksiądz świece czémprędzej w święconej wodzie zanurzył, i jak owo Achilla w morzu, o czém Homer, matka Tetys, w niej ja zahartował, że paliła się zawsze, a nigdy się niedopalała. Potem w klasztorze przez Krzysztofa zbudowanym, gdzie ja oddał, więcej mnichom grosza niż sam wyłowił od djabła, napędziła.
Przypominam sobie coś podobnego co ksiądz Jęczyński pisze[3] Jeśli Francuz gracz i Polakowi niczego. — Jakiś brat nasz Łata, wszedł tam był kiedyś, w takuteńki frymark z djabłem, a umowa była na 31 lat. Djabeł gładko przesadził laskę z za trzech, przed trzy, i po skończonym trzynastym roku pozywał go. Ów też poczciwiec udał jak Krzysztof, że się nie myśli dać uzdać; chciał tylko jeszcze szklankę marcowego piwka połknąć na szczęśliwą podróż; ale zamiast pod wiechę, skoczył pod krzyż i djabła na koszu zostawił.







  1. Voltaire Siécle de Louis XIV. Chap. XXXVII.
  2. Z listów Żydowskich margr. d’Argens.
  3. In Mss. Collectaneorum.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Maksymilian Ossoliński.