Chłopskie serce (Ossendowski, 1935)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Chłopskie serce
Pochodzenie Najwyższy lot
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CHŁOPSKIE SERCE.

W czerezwyczajce w Homlu był wielki ruch. Przywieziono właśnie kilkunastu więźniów, a wśród nich księdza. Wszystkim było wiadomo, że cała ta grupa będzie stracona i że nawet wyznaczono już kompanję dla wykonania wyroku trybunału rewolucyjnego.
Trybunał zaś, składający się z dwóch robotników kolejowych i żołnierza, siedział w brudnym pokoju dawnego urzędu policyjnego i oczekiwał na podsądnych.
Tłum ciekawych zasiadł na ławach, głośno rozmawiając, żując ziarnka słonecznikowe, śmiejąc się i żartując z sędziami.
Nareszcie drzwi otworzyły się i wszedł ksiądz katolicki wślad za żołnierzem, który miał karabin w ręku i granat na pasku.
Kapłan — szczupły, mały szatyn o łagodnej, piegowatej twarzy i niebieskich, szeroko rozwartych oczach, miał na sobie mocno wyszarzałą, przykrótką sutannę i duże, zniszczone buty. Wszedł szybko, jakgdyby spieszył się, z zaciekawieniem i uśmiechem rozglądając się po sali.
Wskazano mu miejsce przed trybunałem. Podszedł i stanął.
— Imię? — zapytał sędzia śledczy.
— Paweł — odpowiedział ksiądz.
— Nazwisko?
— Birnik!
— Pochodzenie? — dopytywał bolszewik.
— Z rodziny wieśniaczej — odpowiedział podsądny.
— Wiek?
— 27 lat.
— Zawód?
— Nie mam żadnego zawodu... — podniósł ramiona ksiądz.
Sędziowie spojrzeli na kapłana ze zdziwieniem. Sędzia śledczy milczał, nie wiedząc, co ma czynić. Nareszcie, żołnierz, który był prezesem trybunału, przyszedł z pomocą.
— Czem się zajmujecie? — zapytał.
— Jestem kapłanem katolickim, wikarym kościoła w Homlu! — odpowiedział natychmiast ksiądz.
— No, to przecież jest waszym zawodem! — wykrzyknął sędzia śledczy.
— Nie! — odparł ksiądz. — To jest błogosławieństwo boże, gdyż kapłaństwo jest sakramentem.
Wymówił to poważnym, dobitnym, lecz bardzo łagodnym głosem.
Wszyscy za stołem trybunału i na sali wyczuli, że ten mały, piegowaty księżyna nosi w sobie jakąś siłę wewnętrzną, i zaczęli mu się z zaciekawieniem przyglądać.
Ktoś zaśmiał się i powiedział.
— Patrzcie, jaki hardy, a sutanna krótka!
Nikt się jednak nie odezwał na ten głupi dowcip.
Ksiądz zaś nie ruszał się wcale. Stał wyprostowany, z oczami, zapatrzonemi gdzieś w przestrzeń, w której majaczyły mu się jakieś obrazy, jakieś dziwne piękne światła, krzyżujące się i rozbijające promienie, kłębiące się złote i srebrne obłoki. Dochodziły go jakieś nieznane głosy, wołające ku sobie, budzące radość rzewną i kojące przeczucie.
— Co powiecie na swoje usprawiedliwienie? — jakgdyby obudziło księdza urzędowe pytanie, nie mające żadnego znaczenia.
Ksiądz podniósł głowę i odrzekł:
— Nic!
— Więc przyznajecie się do swej winy? — pytano od stołu trybunału.
— Nie!
— Oskarżeni jesteście o to, że sprzyjaliście tworzeniu się wojsk polskich i organizacyj harcerskich.
Ksiądz raptem uśmiechnął się dobrotliwie i radośnie.
— A tak, sprzyjałem! — zawołał.
Na sali zauważyć się dało wielkie poruszenie.
— Aha, przyznaje się! — rozległ się złowrogi szept z ław, zajmowanych przez członków sowietu.
Sędziowie, prawie niepiśmienni, coś bazgrali na leżącym przed nimi papierze i naradzali się.
— Dlaczego czyniliście to? — pytał dalej sędzia.
Ksiądz postąpił krok naprzód, obejrzał się na salę, ujrzał setkę wrogich, zdziczałych oczu, wpatrzonych w siebie, i podniesionym głosem zaczął mówić:
— Posłuchajcie, gdyż mówi do was umierający, a więc mówi to, co myśli mózgiem i co czuje sercem. Chłop białoruski żył w ucisku i poniewierce. Przelewał swoją krew za cudze grzechy, za cudzą sprawę, oderwany od wspólnej Matki-Polski! Teraz nastały czasy, gdy tylko chłopskie ręce zdołają podnieść z gruzów i zgliszcz całe narody i państwa, gdy chłopom sądzono odbudować miasta, dwory, kościoły i potęgi. Lecz szatan-kusiciel posłał was, zbrodniarzy, aby utopić Białoruś w morzu krwi, zbrodni i wszelkiej sprośności, aby rękami tych chłopów, z których wyszedłem, rozbić, w proch i gnój rzucić świątynie i skarby ducha bożego w ludziach.
— Zabić go, rozszarpać! — zawył tłum na sali. — Waży się ubliżać sowietom!
Ksiądz podniósł rękę w górę i wszystko się naraz uspokoiło, objęte jakimś mistycznym lękiem.
— Modliłem się raz przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej, wtedy, gdyście wy już rzucali wasz jadowity siew. Gdym błagał Bogarodzicę o radę i pomoc, zwróciła na mnie swe oczy i rzekła do mojej duszy: „Nie gorsz się wojną i przelewem krwi za świętą sprawę. Idź i dopomóż gorliwością i kapłaństwem twojem zbrojnej sprawie, ponieważ, zaiste, mówię ci, że ci, którzy na mnie miecz podnieśli, od miecza zginąć muszą, gdyż taki jest wyrok Najwyższego Sędziego — Twórcy świata i ludzi — Boga Wszechmogącego!“
Ksiądz umilkł. Milczał tłum i trybunał.
Kapłan, ciężko westchnąwszy, ciągnął dalej:
— Gdym się przyglądał waszej robocie występnej, ujrzałem na czołach waszych znaki kainowe, znaki przekleństwa Bożego. Jesteście przeklęci, przeklęci, aż do ostatka dni waszych, a śmierć wasza czarniejszą będzie od najczarniejszej, niepogodnej nocy jesiennej! Ci zaś, których wcieliłem do wielkiego dzieła Polski, poskromią was, a imiona ich przekazane będą potomnym, jako imiona obrońców ludów i krzyża przed sługami szatana!
Długo trwało milczenie, aż tłum znowu zaryczał, zahuczał:
— Śmierć mu, śmierć!
Lecz kapłan nie słyszał tego wycia i okrzyków, ani mowy prokuratora, ani tego, że wzywano obrońcy i że nikt się nie zgłosił; nie słyszał też wyroku trybunału.
Stał znowu zapatrzony w dal nieznaną, bezgraniczną, jak wszechświat, widział znowu światła nadzwyczajne, radością przejmujące, kojące błyski i krzyżowanie się promieni świetlnych. Przez te promienie i kłębiące się wszędzie światła widział łagodne oczy stroskanego oblicza Matki Najświętszej w Ostrej Bramie, a uszy jego łowiły daleką, cudowną melodję, ciche śpiewy niebiańskie i zew rozkazujący, a łagodny, pełen umiłowania, który mu łzę wycisnął z oczu i rozświetlił twarz nadziemską radością.
Obudził się na chwilę, gdy mu kazano iść. Szedł, ale i teraz nic nie widział, nie słyszał i nie czuł, bo dusza jego odleciała na głos Boga, który ujrzał czyste, gorące i śmiałe serce swego wyznawcy i kapłana.
— Ognia! — rozległa się komenda na dziedzińcu trybunału rewolucyjnego.
Zagrzmiały strzały i kilku ludzi, stojących pod murem, bezwładnie osunęło się na ziemię. Wśród nich był wikary homelski, ksiądz Paweł Birnik.
Miał kulę w sercu, lecz twarz — pogodną i zachwyt w otwartych źrenicach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.