<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zaorana mogiła
Pochodzenie Najwyższy lot
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAORANA MOGIŁA.

W okolicy Bystrzycy, w ziemi Wileńskiej, w roku 1920 odbył się wielki bój, w którym okrył się chwałą pułk strzelców kowieńskich. Bystrzyca przechodziła wiele razy z rąk do rąk i śmierć hojną ręką gasiła młode życia.
Na brzegu Wilji, w pobliżu Bystrzycy, można napotkać cały szereg mogił poległych. Mieszkańcy wskazują te zapadnięte już kopce, porosłe chwastami, a często nawet zaorane i zasiane żytem, i obojętnym głosem mówią:
— Tu, panoczku, zakopano 33-ch polskich żołnierzy, posiekanych przez bolszewików... Tam leży jeden... Tu siedmiu... Tam wielu, a ilu — nie wiemy, a tam jeszcze, panoczku, dwóch. Śmiali to byli chłopcy! Poddać się nie chcieli... Tu teraz leżą sobie cichuśko...
Trudno jednak znaleźć mogiłę tych „dwóch śmiałych chłopców“. Gospodarz bowiem, Justyn Wjuk, nie uszanował jej, zaorał i zasiał żytem.
Były tam, coprawda, jakieś znaki niegdyś — krzyż, czy kotki na rogach kopca, lecz ktoś zniszczył i te ślady opieki i szacunku ludzi...
A tymczasem leżą tam na roli Wjuka kości bohaterów, chluby narodu.
W parę tygodni po bitwach bystrzyckich, do chaty włościanki Wiktorji Juchniewiczowej weszło czterech bolszewickich żołnierzy, którzy prowadzili z sobą dwóch jeńców.
Byli to Polacy, których zagarnięto po jakiejś potyczce, gdy ranni leżeli na polu bitwy.
Jeden z nich był to zupełnie młody chłopak z ledwie zaznaczonemi wąsikami; z kołnierza i zielonej bluzy miał zdarte wszelkie oznaki, na plecach cała koszula była zlana i przesiąknięta krwią, ciężkiemi soplami spływającą na podłogę.
Drugi zaś był mały, bardzo krępy żołnierz o czarnych oczach.
Bolszewicy zasiedli przy stole i starszy, noszący czerwoną opaskę na ramieniu, zwrócił się do młodego jeńca.
— Kto jesteś? — zapytał go.
— Oficer pułku strzelców kowieńskich — odparł słabym głosem, ledwo trzymając się na nogach.
— Nazwisko i imię — indagowano go dalej.
— Nie mam nazwiska, jestem Polak i dość wam tego...
— Będziesz gadał? — wrzasnął siedzący najbliżej bolszewik i z całej siły uderzył kolbą ciężkiego rewolweru w pierś jeńca, aż echo się rozległo.
Oficer z trudem utrzymał się na nogach a krew częściej zaczęła kapać na deski podłogi.
— Dlaczego nie chcesz mówić? — zapytał starszy Moskal.
— Wiem, że zamordujecie mnie, a więc nie chcę, aby o tem dowiedział się mój ojciec, który też walczy przeciwko wam w wojsku polskiem. Będzie tęsknił i martwił się, a dla żołnierza — to bieda! Niech będzie wesół i pełen nadziei, iż prędko się zobaczymy, i niech bije was bez troski, jak ja biłem!
— Wściekły pies z ciebie, żmija! — zawołał jeden z bolszewików. — Zginiesz, jak pies!
— Nie! Zginę, jak uczciwy żołnierz, bo was się nie boję — słabym już głosem odparł jeniec.
Naraz żywo poruszył się drugi jeniec. Zęby i oczy mu błysnęły, jak wilkowi, spojrzał hardo na bolszewików i zamruczał po białorusku:
— Szczob wy mnie ruci odwiązali, jaby wam jeszczo pokazaw, sobacze syny!
I zaklął straszliwie.
— Milcz, zdrajco! — zakrzyknęli bolszewicy.
— Jakbym był zdrajcą, nie stałbym tu przed wami, wieprze moskiewskie! — rzucił żołnierz.
— Nie! Zdrajcą jesteś, boś Litwin czy Białorusin, chłop, a przeciwko sowietom walczyłeś, zdrajco!
— My wszyscy z Litwy i Białej Rusi z Polską trzymali od wieków, nie z wami, kacapami! — odpowiedział żołnierz i zamaszyście splunął.
Po chwili dodał poważnie:
— Jest nas pięciu braci w wojsku. Nie ja, to tamci narżną was jeszcze jak baranów!
— Jak się nazywasz? — spytał go starszy z bolszewików.
Żołnierz tylko zaklął i zaczął patrzeć w okno chałupy.
Zwracając się do oficera bolszewik zapytał:
— Pewno szpiegiem byłeś, bo złapaliśmy ciebie w krzakach?
— Nie mogłem iść, bo dostałem kulą w plecy pod łopatkę. Widzicie? — odpowiedział i spojrzał na podłogę, gdzie zebrała się kałuża ciemnej krwi.
— A ty? — spytał żołnierza.
Ten spojrzał tylko na wrogów i odwrócił się z pogardą.
— Też ranny, — rzekł jeden z bolszewików. — Gdy szedł za koniem, widziałem, że krew mu chlustała z buta...
— Pies! Nie żałuje swojej i naszej krwi, walcząc za panów, tyranów! — zawołał któryś z Moskali.
— Ja sam sobie gospodarz i pan, a na tyranów mam pięść i karabin, — rzucił żołnierz, nie patrząc na siedzących przy stole.
— Poddajcie się i proście o łaskę, to was odstawimy do sztabu — rzekł starszy.
Oficer potrząsnął głową i zawołał:
— Ja walczę za swoją ojczyznę, mój ojciec walczy w polskich szeregach. Hańbą — byłoby prosić o łaskę! Do niewoli z własnej woli nie pójdę...
— A ty? — pytano żołnierza.
Białorusin czy Litwin, który „trzymał“ z Polską, nie raczył nawet odpowiedzieć.
— Będziesz mówił, czy nie? — rzucił się do niego Moskal i z rozmachem uderzył go w twarz.
— Rozwiąż mi ręce, a ja ci odpowiem, sobako! — warknął żołnierz.
Bolszewicy zaczęli się naradzać. Trwało to niedługo. Po chwili wstali i, podchodząc do jeńców, oznajmili:
— No, chodźcie już! Czas na was!
Oficer bez słowa skierował się ku drzwiom.
Żołnierz szedł za nim.
Obaj zostawiali za sobą krwawy ślad.
— Przygotuj się na śmierć! — rzekł komisarz do oficera. — Ściągaj bluzę, na tamtym święcie i bez niej ciepło ci będzie!
Byli już na podwórzu. Oficer zdjął bluzę, wyjął z kieszeni książeczkę i z pośpiechem zaczął coś w niej pisać.
— Co robisz? — spytano go.
— Piszę adres kolegi. Może trafi to do niego, pozna pismo, więc będzie wiedział, że zginąłem — odpowiedział.
Słabo mu było, bo krew uchodziła z niego. Przykląkł, aby oprzeć książeczkę na kolanie.
Rozległy się trzy wystrzały. Jeden z nich zerwał jeńcowi wierzch głowy. Oficer podniósł się jeszcze, wyprostował się, postąpił cztery kroki i runął na ziemię.
Bolszewicy zaczęli rąbać go szablami, aż z zamordowanego pozostała tylko jakaś krwawa, bezkształtna miazga.
Jeden z bolszewików porwał książeczkę zabitego i ze wściekłością zaczął ciąć ją szablą na kawałki.
Drugi jeniec stał i patrzał.
Przybladł trochę, ale w oczach miał tyle nieubłaganej nienawiści i pogardy, że ten wzrok jego uczuli bolszewicy i odrazu zwrócili się do niego.
— Jeszcze żyjesz? — krzyknęli mimowoli.
— Żyję — odmruknął — ale i martwy wilkołakiem będę przychodził do was, sobacze dusze, kacapy wściekłe!...
Wystrzał skierowany w pierś, przerwał jego słowa. Padł nawznak i długo leżał z otwartemi oczami, w których, zdawało się, skamieniała nienawiść i pogarda.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.