<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Loluś-grajek
Pochodzenie Najwyższy lot
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LOLUŚ GRAJEK.
Poświęcam mojej żonie.
I.

Loluś był bardzo smutny. Jasna czuprynka opuściła mu się na wysokie, zawsze pogodne czoło, a zielone oczy były zamglone. Nie lubił okazywać swego smutku przed nikim, nawet przed matką, przed swoją ubóstwianą Muchną, jak ją pieszczotliwie nazywał. O, szczególnie przed Muchną!
Jednak, gdy był teraz sam z sobą na wzgórzu, skąd widział stary, pochylony kościółek na Przypuście, myślał o różnych ludziach i rzeczach.
Przed stroskanemi oczami chłopaka płynęły nieskończonym korowodem obrazy.
Zbolała twarz ojca w trumnie, zuchowata, silna postać brata Stacha, który z marynarzami poszedł pod Grodno bić się z moskiewskimi bolszewikami, ogromne, pałające oczy matki, które poza szmaragdowemi blaskami nie mogły jednak utaić tęsknoty i trwogi; malutka, żywa staruszka babcia; stary kościółek, co już widział tyle, że i w dziesięciu książkach nie dałoby się wszystkiego pomieścić; krzyże fary nieszawskiej i mieniący się pod słońcem wartki prąd Wisły — wszystko widział Loluś oczami swej duszy, rozumiał i kochał, lecz jednocześnie czuł, że coś innego pociąga jego myśli.
Męczyło go to wspomnienie nieokreślone i przejmujące, więc zmarszczył czoło i począł uporczywie pracować myślą.
— Jak to wtedy było? Kiedy uczułeś to po raz pierwszy? — pytał ktoś niewidzialny w duszy Lolusia. — Jak się to stało? Kiedy?...
Upadł chłopak nawznak w wysoką trawę i oczy utkwił w bezdenny, pociągający, jak otchłań morska, błękit nieba. Widział przesuwające się przejrzyste, jakgdyby z piór skrzydlatych aniołów utkane obłoki, lekkie i zmienne; kołyszące się na tle nieba pełne, ciężkie kłosy, które wysoką ścianą stały tuż nad głową chłopca; migające w powietrzu, jak czarne błyskawice, jaskółki i bąki huczące — widział i nie widział tego Loluś, gdyż te wrażenia ślizgały się po jego duszy, jak ślizga się po powierzchni lodu pędzony wiatrem suchy liść.
Loluś słyszał płynące zdaleka głosy rybaków na Wiśle, dziecięce krzyki, ujadanie psów, śpiew ptaków — lecz i te dźwięki nie budziły zagubionej myśli w duszy jasnowłosego chłopaka...
Naraz... Pojedyncze uderzenia sygnaturki kościelnej, a za chwilę — potok niespokojnych, wołających do czynu dźwięków.
— „Anioł Pański“... — wyszeptał Loluś i podniósł się.
Już rozpoczął modlitwę za umarłych, gdy naraz drgnął.
Odgłosy dzwonu kościelnego, dobiegając do niego, łączyły się z echem, odbitem od wzgórza, i tworzyły dziwne akordy, chwilami pogmatwane, fałszywe, chwilami cudnie stonowane. Jeden z akordów ożywił wspomnienia, odtworzył cały obraz.
W salonie Muchny w Warszawie gra Loluś na fortepianie nokturn Szopena. Słucha go kilka osób. Muchna, kuzynka Irenka, niedawno przybyła z Ameryki, która tak zabawnie wymawia polskie wyrazy, Stach, oglądający ryciny w książce, jakaś starsza pani z dwiema panienkami i paru jakichś przyjezdnych panów.
Loluś gra, lecz od czasu do czasu obejmuje spojrzeniem wszystkich obecnych, widzi w tej chwili głębiej i ostrzej, przenika dusze i serca ludzi. Przypomniał sobie, że wtedy właśnie oczy swoje utkwił w łagodnej twarzy matki i naraz spadła z tej twarzy maska życiowa. Ujrzał tęsknotę, trwogę przed kroczącą zdaleka tajemnicą, nieuchwytne pragnienie nieziszczonych dążeń i marzeń i znużenie oczekiwaniem. Lecz trwało to mgnienie oka zaledwie, a wnet potem wynurzyła się pogodna, uśmiechnięta twarz Muchny i jej pałające, szmaragdowe oczy.
— Muchno, moja Muchno! — wołał chłopak w swojej duszy. — Tęskna była i tęskną pozostaje twoja wesołość i samotna jesteś pośród miłujących cię ludzi. Tylko nasze dusze mówią do siebie, jak mówi muzyka Szopena do serc strapionych i znużonych. Muchno moja! Ja nigdy nie odejdę od ciebie, nigdy się nie rozłączę z tobą i życie moje tobie poświęcę. Uczynię cię dumną z syna, a w tej dumie szlachetnej utoną twoje troski i zawody, Matuś moja najmilsza...
— Tak, tak! — szepnął Loluś — to było wtedy...
Znowu padł na trawę, a myśl pracowała dalej.
— Tak przysiągłem sobie wtedy w milczeniu, w duszy swojej... A teraz?
Chłopiec ścisnął sobie dłońmi czoło.
— A teraz... muszę złamać przysięgę... Muszę, bo serce tak każe! Odrodzona, lecz słaba, rozdzierana Polska nasza, dla której wierność i miłość zapaliła w nas Muchna, chociaż byliśmy wszyscy wtedy na wygnaniu, ta Polska ginie w powodzi bolszewickiej. Każda myśl, każda ręka, każda kropla krwi powinny być Jej oddane! Nie mogę, nie mogę pozostać bezczynnym, na uboczu, w ukryciu!... Już idzie gadka pośród uczniów Kulwiecia, że przyszedł i na nas czas... już przyszedł... Harcerzu, czuwaj!...
Chłopak zerwał się na równe nogi. Głowa mu płonęła, tłukło się serce w chłopięcej piersi, pałały oczy i pięści zaciskały się z mocą męską...
Spojrzał na stary kościółek, zapomniany przez dzieje i czas, i szerokim, szybkim krokiem podążył ku domowi.
W miarę, jak się zbliżał do Nieszawy, twarz stawała się bledszą, usta poczynały drżeć i przykry, łechcący chłód pełznął po grzbiecie. Gdy przymrużał oczy, wnet widział miłą, łagodną twarz Muchny, uśmiech jej pogodnych ust, ale zżymał się natychmiast, gdyż z poza tej ukochanej twarzy wynurzała się inna: blada rozpaczą i napiętnowana bólem, o zmarszczkach cierpienia na czole i oczach pełnych ciężkich, gorzkich łez.
Loluś zatrzymał się na chwilę, twarz i oczy zasłonił rękami i długo stał w bolesnej, nieznanej dzieciom rozterce. Naraz podniósł wysoko jasną główkę, przesunął dłoń po czole, jakgdyby zrzucając niewidzialne nici lepkiej pajęczyny, i głośno wymówił jedno tylko słowo:
— Muszę!
Dalej szedł już spokojny i radosny, jak idzie człowiek do dobrego, wzniosłego celu; a czuł, że przed tem uczuciem zmalało wszystko, gdyż znikały najszczytniejsze, najświętsze cele własne, a gdzieś daleko jeszcze w zagadkowym mroku świecił inny — wielki, pochłaniający, wołający, potężny, bo był to cel nie jednego człowieka, lecz znękanego w mękach i kaźni duchowej szlachetnego narodu...
Loluś to rozumiał i wszystko w tej chwili stało się jasne i proste. Szedł do swojej Muchny już spokojny, bo wiedział, że zrozumie go i ujrzy przed sobą majaczący zdala, lecz wielki i wspaniały cel, żądający ofiar, ofiar bez końca, tak samo, jak stary, opromieniony sławą Wawel królewski żądał niegdyś: cegieł bez liku i istnień ludzkich bez miary, bez rachunku i bez mieszczańskiej oszczędności.
Loluś spóźnił się na podwieczorek. Babcia, która wyglądała go oddawna, zobaczywszy wnuka, klasnęła w dłonie i zawołała:
— Ten chłopak, toby nigdy nie jadł i nie spał! Idźże już, idź, bo wszyscy na ciebie czekają!
Ucałował ręce staruszki, przeprosił, wpadł do swojej izdebki, naprędce umył się, włosy przygładził i wszedł do jadalnego pokoju.
Wszyscy już siedzieli przy stole, brakowało tylko Muchny. Weszła po chwili promienna i pogodna.
— Aha, a co? — zawołał Loluś. — Nie ja ostatni, tylko Muchna!
— Jedz, urwisie! — odezwała się babcia, krając chleb. — Muchna może się spóźniać... trochę, ale nie ty, boś mały chłopczyna...
— Jeżeli jestem małym chłopcem, — przekomarzał się Loluś — to poco babcia daje mi zsiadłego mleka, jak dla żołnierza?
Mówiąc to, poczuł naraz Loluś, że bezwiednie wyrzekł jakąś prawdę i obejrzał się. Ze zdziwieniem zauważył nagle strwożone oczy Muchny z rozszerzonemi źrenicami, w których miotało się przeczucie i obawa; zobaczył twarz babci, która spochmurniała, zdawałoby się, bez przyczyny; staruszka podniosła na niego oczy i natychmiast je spuściła.
— Pleciesz coś! — mruknęła niezadowolonym głosem, a po chwili jęła znowu spoglądać na niego i pytający wzrok zwracać ku Muchnie.
Wieczorem przyszli znajomi, a z Warszawy przyjechali krewni. Muchna grała na skrzypcach „Legendę“ Wieniawskiego, „Menuet“ Mozarta i wiele innych pięknych rzeczy. Loluś akompanjował.
Odczuwał zawsze dziwną rozkosz, gdy grał z matką, ponieważ czuł wyraźnie, jak zacieśniają się wtedy więzy zrozumienia pomiędzy nimi i jak przepływają na falach dźwięków dusze zmarłych genjuszów i mówią do nich zrozumiałemi, ludzkiemi głosami. Lubił patrzeć na matkę, która grając napamięć, przymykała oczy i cała zatapiała się w muzyce, przyczem twarz jej bladła, a palce biegały po strunach starych skrzypiec, chwilami ledwie muskając je, jak muska olśniona światłem ćma powierzchnię cienkiego kryształu swemi miękkiemi skrzydłami.
Około dziesiątej skończyli grać... Pożegnali babcię i poszli do siebie.
— Muchno! — rzekł Loluś. — Czy nie chcesz trochę się przejść szosą?
W głosie jego była jakaś dziwnie namiętna i rozkazująca prośba. Matka odczuła to odrazu i natychmiast odpowiedziała:
— Chcę, chłopaku mój...
Wyszli z ogródka, minęli gmach komory celnej i zaczęli iść uliczką, brukowaną dużemi, okrągłemi kamieniami, a prowadzącą do klasztoru OO. Franciszkanów.
Przeszli ścieżką pomiędzy żytem i wyszli na szosę.
W powietrzu wisiały resztki kurzu, podniesionego przez ostatni omnibus, odwożący pasażerów z miasteczka do stacji kolejowej; wśród zakurzonych przydrożnych topoli rozlegały się rzadkie głosy ptaszków, przebudzonych ich krokami, w trawie i zbożu zawzięcie grały koniki polne; smętna piosenka wieśniacza dolatywała zdala, w miasteczku leniwie odzywały się psy. Cisza jednak stawała się coraz to potężniejsza, aż zawładnęła wszystkiem.
Mijali właśnie stojącą na pagórku przy drodze kapliczkę.
Loluś zdjął czapkę i przeżegnał się; Muchna głęboko westchnęła.
— Tu pożegnaliśmy Stacha, gdy jechał na wojnę! — pomyślał Loluś i odrazu poczuł, że powinien myśleć o czem innem i o tem innem z Muchną pomówić. Długo szli, milcząc, zatopieni we własnych myślach, lecz odczuwając zbliżanie się jakiejś stanowczej chwili.
Nareszcie Muchna szepnęła:
— Jaka cisza! Czy słyszysz, Loluśku, jak się przelewają fale ciszy?
— Tak, Muchno, słyszę... Ale jakie to dziwne! Tu taka cisza i spokój, a gdzieś zupełnie blisko mknie z łoskotem i hukiem pociąg, dalej kipi pełne wrzawy życie dużych miast, Warszawy, a jeszcze dalej rozlega się grzmot dział, grzechotanie kulomiotów i karabinów, zgiełk bitwy, krzyki walczących, jęki rannych!... Tu zaś naokoło nas taka cisza! Tak się czujemy, jak gdyby na całej ziemi była taka sama cisza i taki sam spokój. A przecież tak nie jest, Matuś najmilsza?
Matka nie odrazu się odezwała.
— Pewnie, że tak nie jest, synusiu... — szepnęła po chwili.
— Więc, Matuś, wszystko co nas otacza, co nam jest przyjemne, co jest naszem szczęściem i życiem, nie jest tem dla innych, dla całego narodu? — pytał Loluś, boleśnie oczekując odpowiedzi.
Długo milczała matka. Zapewne rozumiała bieg myśli syna, jeszcze walczyła z miłością matczyną, która nieraz ślepa jest wobec wrogiej prawdy, lecz zwyciężyła siebie i odrzekła:
— Tak synku! Życie i szczęście człowieka nie zawsze jest podobne do życia i szczęścia narodu...
Loluś zamyślił się głęboko. Chciał upaść do nóg matki i błagać ją, aby pozwoliła mu złączyć swoje życie z życiem Polski, lecz przypomniał sobie jej trwożne oczy przy podwieczorku, niezwykle bolesny wyraz twarzy, gdy grała „Legendę“ Wieniawskiego i zachwyt nad tą napływającą zewsząd ciszą, która choćby na chwil kilka zagłuszyć miała nielitościwą trwogę dnia, hałaśliwe dysonanse życia. Lęk i litość ogarnęły go i zmieniły jego plany na ten wieczór.
— Matuś! — zaczął szeptać Loluś, cichutko, jakby się bał, że podsłuchać ich może ktoś obcy. — Powiedz! Jak powinno być w życiu? Co jest wyższe i więcej ważne i cenne: życie i szczęście moje, twoje, babci, Stacha, Irenki, czy też wszystkich tych, którzy naród nasz stanowią?
Matka gwałtownym ruchem podniosła głowę, zajrzała synowi w oczy i szybciej iść, prawie biec poczęła, jakgdyby usiłowała uciec od stanowczej odpowiedzi.
— Matuś, Muchno, odpowiedz!...
— Człowiek istnieje dla swego narodu, a życie jego osobiste jest drobną cząstką życia kraju! — odparła nareszcie twardym głosem, nie podnosząc oczu. — Tak uczyli nas dziadowie i pradziadowie i tem mocną była Polska i przetrwała...
Lolusiowi twarz rozpromieniła się. Schwycił swoją Muchnę w objęcia i zaczął okrywać pocałunkami jej twarz, oczy, czoło, włosy i ręce.
— Tyś — cudna, tyś — Polka, tyś — Matuś najdroższa, najukochańsza! — szeptał wśród pocałunków. — Więc, Matuś złota, Muchna moja mała, śmierć za naród może stać się jego życiem, a szczęściem dla każdego z nas? Czy dobrze myślę?
Długo czekał chłopak na odpowiedź. Matka milczała, szybko idąc naprzód i nie patrząc na syna. A ten znowu zabiegł jej drogę i zajrzał w oczy. Jęknął z przerażenia. Twarz matki była śmiertelnie blada, głębokie zmarszczki bólu przecinały czoło i zarysowały się około powiek, a łzy ciężkiemi i dużemi kroplami spadały na pierś.
Loluś rzucił się do matki, aby ją pieszczotą uspokoić, lecz nagle sposępniał. W jego sercu i duszy dziecka urosła nagle duma mężczyzny, pełnego stanowczości i nieugiętych przekonań. Ten nowy mężczyzna odczuł, że w duszy matki dojrzało zrozumienie jego myśli i że opłakuje ona nie jego los, lecz ciszę jego dzieciństwa, która minęła już bezpowrotnie.
Loluś schylił się i w milczeniu złożył na ręce matki pocałunek pełen czci i ubóstwienia.
Nic już do siebie nie mówiąc, powrócili do domu. W pożegnaniu z nim matki, w jej pieszczotach Loluś odczuł nieznany przedtem, nowy odcień, który go wzruszył bardzo, a zarazem wzbudził w nim uczucie dumy.
W dwu przyległych pokojach matka przez całą noc opłakiwała dziecko-syna, który stał się nagle mężczyzną, a syn snuł męskie, śmiałe, bezwzględne plany swego życia dla narodu, którego drobną cząstką, jak kropla deszczu, spadająca do morza, była jego matka i on sam.


II.

W Warszawie wszystko się stało dziwnie szybko i prosto. Loluś z dworca odprowadził matkę do domu, a sam pomknął do gimnazjum. Tam huczało już, jak w ulu. Starsi chłopcy naradzali się pomiędzy sobą, opowiadali, że ma się tworzyć pułk, do którego tylko harcerze będą przyjmowani; mówili o tem, że bolszewickie mrowie ciągle się posuwa ku Warszawie, że w bitwach z Moskalami ten i ów ze znajomych i kolegów otrzymał już chrzest bojowy, został ranny lub poległ.
Lolusia powitało harcerstwo radośnie i szumnie.
— Idziesz? Do jakiego pułku? Kiedy? — rozrywano go na wszystkie strony.
Chłopiec uśmiechał się, ściskał ręce kolegów, nie mogąc przyjść do słowa, nareszcie, gdy się trochę uciszyło, odpowiedział wszystkim naraz:
— Idę, nie wiem, dokąd przyjmą, bo mam dopiero 15 lat. Trzeba będzie koło tego trochę pochodzić.
— A zezwolenie rodziców masz? — spytał go jeden ze starszych druhów.
Loluś spochmurniał i znowu odczuł znany mu od kilku dni łechcący chłód w sercu i po krzyżu.
— Jeszcze nie! — rzekł cicho. — Ale moja mama zezwoli, bo to przecież raz w życiu zdarza się, że ojczyźnie zależy nawet na takim, jak ja.
— Mnie to ciężko przyszło! — zawołał któryś z harcerzy. — Ojciec i matka płakali, prosili, błagali, abym zaniechał zamiaru. Oj, ciężko to widzieć łzy rodziny, a szczególnie ojca! Taki silny, tęgi mężczyzna, a płakał, jak dziecko, chociaż sam przecie do wojska się zaciągnął! Zgodzili się wtedy, gdym im powiedział, że jeżeli nie zezwolą, to nigdy już żadnemu Polakowi nie będę śmiał w oczy spojrzeć!
— Byłem w kancelarji nowego pułku, co się formuje na Pradze, druhowie! — cienkim głosem opowiadał na uboczu, wysoki, wiotki, jak trzcina, chłopak. — Dziw nad dziwy, powiadam wam! Chłopów wmig na żołnierzy przerabiają. Musztra, ćwiczenia, służba polowa — wszystko to nagwałt do łbów cywilom pakują i bardzo skutecznie! Widziałem tam ochotnika-kobietę, żonę oficera, Szybowską. Mała, szczupła, słaba, a w oczach — ogień, na twarzy — siła. Gdy chłopcy się zmęczą i ledwie się wloką, dość aby się obejrzała, i znowu wszyscy jakgdyby nic, jakgdyby przed chwilą zaczęli ćwiczenia, bo to, widzicie, druhowie, wszak wstyd przed niewiastą słabość pokazać. Starają się więc z całej siły! Widziałem tam tego grubasa, Szymka. Poci się, sapie, potyka się, a wybija krok, aż mu skry z pod obcasów lecą! Żebyście tylko widzieli, druhowie! Cud!
— Poznałem i ja panią Szybowską! — ozwał się siedzący na uboczu chłopiec o bladej, prawie niebieskiej twarzy, a oczy mu błysnęły. — Powiadam, wam, na człowieku aż skóra cierpnie, gdy się widzi, że są jeszcze tacy, którzy się za piecem kryją, gdy kobiety już rwą się do boju!
Loluś dalej nie słuchał. Pożegnał druhów, wsiadł w tramwaj i jechał do domu. Zastał matkę w salonie. Były u niej właśnie ciotki, ale wywołał ją do swego pokoiku i stanowczym, chociaż spokojnym głosem oznajmił:
— Muchno, idę do wojska, chcę zapisać się na ochotnika, bo już przyszedł czas!
Matka osunęła się na krzesło, i przymknęła oczy, niby w oczekiwaniu ciosu. Milczała, bo cóż mogła powiedzieć? Przecież już oddawna przeczuwała tę chwilę, rozumiała myśli syna i wiedziała, że „przyszedł czas“. Jednak miłość matczyna jeszcze walczyła.
— Mały jesteś jeszcze, masz dopiero 15 lat! Zresztą chorujesz na oko, synusiu?...
— Muchno, nie mów tak! Mam silne ręce i nogi, walczyć mogę. Kobiety słabsze są ode mnie, a już się zaciągają! — mówił Loluś.
— Przynajmniej daj mi słowo, że nie będziesz się rwał na front i zapiszesz się na sanitarjusza. Tacy też są potrzebni...
Loluś potrząsnął jasną czupryną.
— Matuś, na front sam nie ucieknę, tylko z pułkiem pójdę. A o oku nikomu nie powiem, chyba, że sami lekarze zauważą i nie przyjmą do pułku, wtedy dopiero zapiszę się na sanitarjusza. Nie mogę więcej nic ci przyrzec, Muchno. No, a teraz lecę!
Ucałował matkę i zniknął.
Zatrzymał się przy bramie na jedną chwilę, dłonie do czoła przyłożył i oczy przymknął. Przypomniał sobie w tej chwili wszystko, co przeżył w tym domu: miłość i dobroć Muchny, jej troski i kłopoty; śmierć ojca, którego matka z trudem i narażeniem życia przywiozła do Warszawy z Kaukazu poto tylko, aby go oddać ziemi polskiej; nieskończone rozmowy z kuzynką Irenką; licznych krewnych, których kochał; improwizowane koncerty; cały zastęp przyjaciół — dozorcę i jego żonę, chorą pokojówkę Marysię, biedne dzieciaki z podwórza, psy i koty — wszystkich tych, którym dopomagał w tajemnicy przed rodziną i za których bolał...
— Czyż już nigdy tu nie powrócę? — pomyślał Loluś, lecz natychmiast wyprostował się, niby zrzucając z siebie brzemię ciężkich myśli, i szybko zaczął oddalać się, nie oglądając się nawet.
Tegoż wieczoru zatelefonował Loluś do domu, że przyjęło go do pułku, który był rozkwaterowany w cytadeli, i że od jutra zacznie ćwiczenia wojskowe.
Od tej chwili męcząca, gryząca trwoga nie przestawała trapić serca matki. Jednocześnie dojrzewało postanowienie. Nazajutrz odnalazła koszary pułku, zawiozła synowi trochę jedzenia i ubrania, a, powracając, zatrzymała się przed zarządem Czerwonego Krzyża i do domu powróciła już z legitymacją siostry miłosierdzia. Później przyłączono ją do sanitarnego ambulansu 236 pułku, do którego zaliczono małego Lolusia.
Mijały dnie... Loluś w dzień przechodził ćwiczenia wojskowe, wieczorami opowiadał towarzyszom piękne, pełne polotu historje, a na noc wracał do domu. Matka robiła gorączkowe jakieś przygotowania, jakgdyby wybierała się z synem w daleką podróż. Pracy miała dużo, a późno w nocy przekradała się do pokoiku syna, długo wpatrywała się w jego śliczną, uduchowioną twarzyczkę i jasną czuprynkę, rozrzuconą na poduszce. Wpatrywała się tak, jak gdyby żegnała go na zawsze, a ogniem matczynej miłości wypalić chciała w pamięci swej na wieki miłą, drogą twarz. Łapała siebie na tem uczuciu i wzdrygała się cała, kurczowo zaciskając palce.
Z frontu tymczasem zaczęły przychodzić uspokajające wieści. Po Warszawie krążyły pogłoski, że wróg zatrzymał się w odległości 40 kilometrów od stolicy Polski i nie ma sił i odwagi ruszyć dalej. Pułk po dawnemu był zajęty wojskowemi ćwiczeniami i nieskończonem oczekiwaniem nadejścia karabinów, bagnetów, ładunków, plecaków, narzędzi szańcowych i innego zaopatrzenia bojowego.
Porucznik, dowódca bataljonu, udzielił Lolusiowi urlopu na trzy dni, ponieważ Muchna chciała, aby Loluś był na imieninach babci, u której zbierała się zwykle w tym dniu cała rodzina, i aby prosił ją o błogosławieństwo.
Gdy Loluś z matką przybyli do Nieszawy, zastali tam wielki ruch. Bolszewickie wojska zachodziły z boku na Włocławek i Nieszawę i w obydwóch tych spokojnych od niepamiętnych czasów mieścinach zapachniało wojną. Ogłoszono tu zaciąg ochotników, a młodzież obywatelska, robotnicza i włościańska garnęła się ochoczo pod młode, nie znające jeszcze ognia bojowego sztandary coraz to nowych pułków.
Właśnie spora garść ochotników miała w dniu imienin babci Lolusia wyruszyć do Włocławka, do sztabu. Ksiądz podczas rannej mszy zamierzał błogosławić w farze ochotników i mieć do nich pasterskie przemówienie.
Loluś był z całą rodziną na tej skromnej, chociaż nadzwyczaj podniosłej uroczystości. Tłumy odprowadzających zalegały farę i dziedziniec przed kościołem. Rozlegały się szlochania kobiet i ciężkie westchnienia mężczyzn. Z oczu ochotników biły blaski, nieznane w życiu codziennem, chwilami płynęły łzy rozczulenia.
Stary, schorowany, ledwie suwający nogami proboszcz wszedł po nabożeństwie na ambonę i, wyciągnąwszy suchą dłoń nad tłumem, długo stał milczący, jakby wsłuchany w dalekie, przemawiające do niego głosy. Nareszcie zwrócił się ku wielkiemu ołtarzowi i zaczął mówić cichym, przejmującym głosem:
— Królowo i Patronko Polski, Matko Przenajświętsza! Wnijdź w serca matek i ojców, tu przed Tobą w modlitwie pobożnej korzących się! Oto oddają ojczyźnie dziatki swoje w ciężkiej, wielkiej potrzebie. Serca ich oblewają się łzami krwawemi, a dusze pełne są troski i trwogi nieznośnej. Matko Syna Bożego i Zbawiciela, wnijdź w te stroskane serca i przemów do nich, kojąc ich ból i rozpacz!
Ksiądz umilkł, a po chwili, podnosząc ręce do góry, zawołał:
— Odrzućcie wszelkie nadzieje, zapomnijcie o swojem małem szczęściu, drobnem kochaniu, ziemskiem przywiązaniu, bo oto oddajecie największe skarby naszej wspólnej Matce-Ojczyźnie, a nie spodziewajcie się za to nagrody ziemskiej dla siebie, ino wyglądajcie łez męki, rozpaczy, bólu, bo zaiste, powiadam wam, bracia i siostry, że to tylko was czeka, gdyż wielu, o, bardzo wielu z tych, którzy dziś odchodzą od nas, już nigdy nie powróci i oczy matek i ojców nigdy już oglądać ich nie będą!
Mówiąc to, proboszcz rękę opuścił, jakgdyby wskazywał kogoś, i oczy w tym, kogo upatrzył, zatopił. Wszyscy zaczęli się oglądać. Uczyniła to i Muchna. Jęknęła boleśnie i na kolana upadła w lęku straszliwym.
Oczy i ręka księdza wskazywały Lolusia, bo też dziwny i cudny miał wygląd ten jasnowłosy chłopak! Stał wyprostowany z szeroko rozwartemi zielonemi oczami, świecącemi nieziemskim blaskiem, z twarzyczką białą, prawię przezroczystą i natchnioną. Promienie słońca, przebiwszy się przez stare szyby kościoła, zapalały się w jego jasnych, złocistych włoskach i blaski cudowne rzucały na czoło, oczy i usta.
Wszyscy w milczeniu patrzyli na niezwykłe zjawisko i na to pacholę, natchnione i piękne, lecz Loluś nie zauważył tego. Myśl jego odbiegła daleko, tam, gdzie się rozstrzygały losy Polski, gdzie na wielkim ołtarzu ofiarnym lała się krew kobiet i dzieci w imię wymarzonej od dziadów-pradziadów wolnej, przez męczeństwo rozpromienionej Polski. Loluś już nie słyszał modlitwy i słów kapłana, gdyż dochodził go głos Tego, który kieruje losami świata.
Matka, głowę wtuliwszy w ramiona, cała się pochyliła do zimnej, kamiennej posadzki i zatopiła się w krótkiej namiętnej modlitwie:
— Matko Syna, za nas ukrzyżowanego! Uczyń cud, jeśli będzie wola Twoja! Uczyń cud!...
Matka Lolusia wierzyła już tylko w cud i o cud tylko błagała niebiosa...
Nazajutrz wieczorem, pożegnawszy babcię, ciocię Jadwinię i kuzynkę Janulkę, Loluś z Muchną wyjechali do Warszawy.

III.

Upłynęło sporo czasu. Życie szło nowym, ale już ustalonym trybem. Loluś całe dnie spędzał na ćwiczeniach lub w koszarach, na noc zaś po dawnemu wracał do domu zziajany i zmęczony. Zaledwie miał siły na umycie się i przebranie, poczem padał na łóżko i zasypiał. Z Muchną prowadził krótkie i wesołe pogadanki, — „pogadudki“ jak się wyrażał, umyślnie unikając poważnych rozmów, oszczędzając serce matki. Z uśmiechem opowiadał, że dostał za swoją muzykę przezwisko „Loluś-Grajek“.
Tak było też 13 sierpnia. Późno w nocy dowódca bataljonu, porucznik Matarewicz, zatelefonował do Muchny i oznajmił wzruszonym głosem, że przyszedł rozkaz do pułku, aby wystąpić na pozycję ku Rembertowu, że on w tej chwili zbiera żołnierzy i że Loluś musi natychmiast stawić się do koszar.
W parę godzin później pułk, który dostał kolejny nr. 236, maszerował już za rogatki Warszawy, a Muchna wyruszyła nazajutrz w ślad za nim wraz z ambulansem i wozami z amunicją.
Nikt wtedy nie wiedział dokładnie, iż bolszewickie bandy przerwały gdzieś front i nieoczekiwanie doszły o 8 kilometrów od Warszawy do wsi Ossów. Tam właśnie skierowano pułk nagłym rozkazem bojowym.
Około czwartej rano z 13-go na 14 sierpnia pułk przysunął się na skraj Ossowa. Przed sobą miał drogę, a dalej moczary, na których przeciwległym brzegu już czaił się Moskal.
Na odgłos trąbki pułkowej wpadli ochotnicy do rowu przydrożnego i rozpoczęli strzelaninę. Był to bezładny i słaby ogień, gdyż nie wszyscy chłopcy mieli sprawne strzelby, nie we wszystkich ładownicach były naboje. Tymczasem od moskiewskiej pozycji leciał gęsty grad kul i coraz częściej pociski armatnie przecinały powietrze. O 4-tej bitwa rozgorzała na dobre. Ogień nieprzyjacielski stawał się coraz potężniejszym i naraz stała się rzecz straszna. Oddziały, stojące na skrzydłach 236-go pułku, zaczęły się cofać. Loluś widział bezładne kupy ludzi, uciekających w popłochu w różne strony. Z pozycyj rosyjskich zaczęli wybiegać żołnierze i z dzikiemi okrzykami pędzili w stronę Ossowa.
Nikt ich nie wstrzymywał, oprócz chłopaków, strzelających z rowu przydrożnego.
Zamieszanie zaczęło się wkradać w szeregi walczącej dziatwy, gdy w tej chwili rozległ się doniosły, dźwięczny głos. Chłopcy nigdy jego nie słyszeli, więc ze zdziwieniem zaczęli się oglądać. Wkrótce zrozumieli, że to kapłan pułkowy, młody ksiądz Skorupka, wykrzykiwał coś, czego nie można było dosłyszeć w zgiełku strzelaniny.
Po chwili ksiądz stanął w rowie i wybiegł na drogę. Miał krzyż w wysoko podniesionej ręce; obróciwszy bladą, natchnioną twarz w stronę chłopaków-ochotników, krzyknął:
— Widzę Pannę Najświętszą, Matkę Boga Zbawiciela w Niebiosach! Od tej chwili zacznie się zwycięstwo Polski! Za mną, dzieci!
Ksiądz, unosząc powyżej kolan sutannę, przebiegł drogę i wpadł w trawę na moczarach. Jakimś dźwięcznym, pełnym rozkazu głosem, krzyknął młody, szczupły, jak pacholę ochotnik:
— Naprzód!
I rzucił się za księdzem, trzymając karabin w ręku.
— To pani Szybowska! — mignęła myśl w głowie Lolusia.
Po chwili Loluś przebiegł też drogę, dogonił księdza i kobietę i uczuł pod stopami rozmiękłą ziemię.
Gromada harcerzy i ochotników pułku — wszystko co żyło, podniosło się z rowu i, przebiegając drogę, mknęło przez moczary ku nieprzyjacielowi.
Większość, nie mając bagnetów, porwała za lufy starych, zardzewiałych karabinów, i biegła, wymachując niemi, jak kijami przy grze w palanta.
„Czerwoni“, widząc atak, zatrzymali się, i po chwili ukryli się za nierównościami gruntu, skąd dali kilka salw.
Bez jęku, powoli, jak padający ścięty świerk, padła czarna postać księdza; zwinęła się w mały, pozbawiony form ludzkich, kłębek ochotnik Szybowska, postrzelona w twarz i głowę.
Loluś biegł z karabinem, czując wielką radość i szczęście, spokój i świadomość prawdy czynu. Nie czuł nóg pod sobą i nic mu nie przeszkadzało, ani grząska ziemia, ani kępy, ani wysoka, poplątana trawa. Wydawało mu się, że biegnie już długo. Krzyknął radośnie, gdy zobaczył, że pierzchający żołnierze sąsiedniego pułku, porwani przykładem chłopaków, zaczęli powracać, a część ich już przeszła do ataku. Dziwiło go tylko, że nie widzi przed sobą nikogo. Zniknął bez śladu kapelan i ochotnik Szybowska przepadła, jakgdyby się zapadła pod ziemię.
Chłopak biegł sam, trzymając mocno w ręce karabin a za nim, prześcigając jeden drugiego, biegli ochotnicy.
Naraz Loluś odczuł, że coś dotknęło go gorącem ostrzem. Zdziwiło go to, chciał przez chwilę zatrzymać się i przekonać, co się stało, lecz nagle noc zapadła, później jaskrawe, błyskotliwe promienie i różnobarwne ognie zaczęły wirować i krzyżować się w mroku nocy, a jeszcze po chwili przyszła nowa fala mroku i w niej wszystko utonęło, zgasło, ucichło...
Na skraju moczarów, tuż za drogą, leżał jasnowłosy chłopak, ochotnik-harcerz — Zygmunt Płoszko, powszechnie zwany Lolusiem. Miał spokojną, natchnioną twarzyczkę, wpółprzymknięte oczy, uśmiech na ustach, a wschodzące słońce zapaliło, jak wtedy w farze, kolorowe ogniki w jasnej czuprynce. Zdawało się, że chłopak śpi. Jednak na piersi, tuż nad sercem, na szarej kurcie rozpływała się coraz szerzej gorąca, bardziej szkarłatna, niż kwiat maku, krwawa plama.
Leżał zabity Loluś długo, gdyż wieśniacy pouciekali, a 236-ty pułk gonił zmykających nieprzyjaciół, których od tego dnia odpędzano dalej i dalej od Warszawy, aż przyszedł na nich dzień ostatecznej klęski.
Długo leżały tam niewinne ofiary za Polskę, za naród, a czerniły się wszędzie po polu bitwy, czerniły się obficie, gdyż naród polski nie znał mieszczańskiej, podłej oszczędności w dobie walki o kraj, honor i sławę.

IV.

O 10-tej wieczorem przybył do Ossowa dziwny wóz. Na koźle stangret-wieśniak bezustanku popędzał konie. Na wozie siedziała na wiązce siana siostra miłosierdzia. Kasztanowate włosy wymknęły się jej z pod białej chustki z czerwonym krzyżykiem na czole. Na bladej twarzy pałały, jak dwa płomyki, olbrzymie zielone oczy, wpatrzone w ciemną przestrzeń.
— Prędzej, prędzej! — szeptały namiętnie mocno zaciśnięte usta.
Wóz mknął z turkotem i brzękiem.
Gdzieś z boku błysnęły ognie i wóz podążył ku nim.
Wysoki, chudy ksiądz z kilkoma parobkami, uzbrojonymi w rydle, wchodził właśnie na moczary Ossowskie. Ten ponury, jakiś tajemniczy, zgrozą przejmujący orszak, oświecały trzy smolne pochodnie.
Ksiądz podszedł do wozu.
— Gdzie 236 pułk? — padło pytanie.
— Nie wiem! — odparł ksiądz. — Zapędził się za Moskalami. Idę grzebać poległych.
Sanitarjuszka zeskoczyła z wozu i, nic już nie słysząc, szła za księdzem i parobkami. Na suchem miejscu był wykopany głęboki dół. Tuż przy nim złożono stos ciał.
Ksiądz wydawał jakieś rozkazy, parobcy krzątali się dookoła, pochodnie świeciły czerwonemi plamami, rzucając migotliwe, błędne światła na ciała poległych, ułożone długim szeregiem, przechodzącym około otworu dołu w wielki stos.
— Requiescant in pace! — zaintonował ksiądz.
Sanitarjuszka nic nie słyszała. Chodziła pośród zabitych, zaglądała im w twarze, przewracała umarłych nawznak, szepcąc:
— Muszę znaleźć Miecia Szmidta, obiecałam to jego matce!...
Schylała się nad każdym i małym kawałkiem świecy, słabo płonącej w powietrzu, mgłą przesyconem, świeciła w oczy poległym. Naraz świeca wysunęła się jej z rąk i siostra z krzykiem: „Loluś, Loluś“, padła na skrwawioną pierś zabitego.
Krzyk to był tak rozpaczliwy, że wdarł się do duszy i mózgu obcych ludzi. Przerwał modlitwę ksiądz, rzucili rydle parobcy, jeden z nich nawet płonącą pochodnię opuścił na ziemię. Wszyscy podbiegli i otoczyli kołem drżącą, jak liść osiki, kobietę.
Ona już podniosła się i siedziała przy zabitym chłopaku, rozcierając mu zimne rączyny i chuchając w twarz...
— Cudu, Matko miłosierdzia, cudu! — szeptały drżące usta.
Była to Muchna. Jeszcze wierzyła w cud, jeszcze czekała, że jej bohaterskie orlę, jasnowłosy chłopak, umiłowany, łagodny Loluś otworzy swoje zielone oczęta, a usta jego szepną słowa pieszczotliwe do biednej, opuszczonej matki...
Lecz z tego odrętwienia ducha, z tego oczekiwania cudu, coraz natarczywiej budziły zbolałą kobietę dobiegające zdaleka krzyki bojowe, grzechotanie kulomiotów i huk pękających granatów.
To obudzenie wzmagało rozpacz, lecz jednocześnie jakiś cichy, jeszcze nieśmiały i nieuświadomiony głos szeptał:
— Wróg odparty, Warszawa ocalona. Twój syn to uczynił... Jasnowłosy chłopak, twoje orlę, twój Loluś, Loluś-grajek, który swoją muzyką koił miotające się w zwątpieniu i trwodze dusze druhów-ochotników i budził śmiałe, piękne marzenia, ten najwyższy dar bóstwa, dar królewski, czyniący więzienie — pałacem, koszary — świątynią, noc jesienną — dniem promiennym, szał i zgiełk bitwy — miłą Bogu modlitwą, śmierć — życiem wiekuistem, radosnem jak zorza poranna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.