<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Charles Dickens
Wydawca Wydawnictwo „Alfa”
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Stołeczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. Charles Dickens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I
Epoka Dickensa

Znaczna część naszych współczesnych nieporozumień — czy to z zakresu religji, czy innych dziedzin — powstaje poprostu stąd, że nie odróżniamy słowa „nieokreślony“ od słowa „niejasny“. Jeśli ktoś się wyrazi o jakimś duchowym fakcie jako o czemś „nieokreślonem“, wyobrażamy sobie natychmiast coś mglistego, np. chmurę o niewyraźnych zarysach. Ale to jest błędem nawet w elementarnej logice. Rzecz, której się nie da określić, to jest rzecz podstawowa, to istotna rzeczywistość, to nasze ręce i nogi, nasze rondle i garnki. Coś, co się nie da określić — to pewnik. Najbliższy nasz sąsiad nie da się określić, ponieważ jest na to zanadto rzeczywisty. Otóż istnieją ludzie, dla których rzeczy duchowe mają tę samą faktyczną i bezwzględną blizkość; ludzie, dla których Bóg jest zanadto rzeczywisty, aby Go można było określić.
Ale jest jeszcze trzeci rodzaj zasadniczych wyrażeń. Istnieją popularne terminy, których każdy używa, a jednak nikt ich nie może wytłumaczyć; które mądry człowiek przyjmuje i uzna je, jak uznaje żądzę, czy ciemność, czy jakikolwiek inny żywioł. Zarozumialcy z klubów dyskusyjnych zażądają od niego ścisłego określenia terminów, a ów człowiek, będąc mądrym, wręcz im tego odmówi. Te podstawowe, niewytłumaczalne terminy są najważniejsze ze wszystkich. Słowo, którego nie można określić, jest słowem, które żadnem innem zastąpić się nie da. Jeśli ktoś powraca ustawicznie do słów takich jak np. „pospolity“ lub „męski“, nie należy przypuszczać, że słowa te nic nie oznaczają, ponieważ ten, który ich używa, nie umie ich znaczenia wytłumaczyć. Gdyby umiał je dokładnie określić, użyłby właśnie tego określenia zamiast danych słów. Gdy Game Chicken (ów subtelny myśliciel), powtarza wciąż panu Toots: „To jest podłe — tak, poprostu podłe“ — używa mowy w sposób najmędrszy. Bo cóż innego mógłby powiedzieć? Człowiek musi sam stać się bardzo podłym, zanim się zdobędzie na określenie podłości. Dlatego właśnie, że jakieś słowo określić się nie da, jest ono niezastąpionem.
I w rozmowach, i na łamach pism, powtarza się codziennie banalne napozór pytanie: „Dlaczego nie mamy dziś ludzi wielkich, ludzi jak Carlyle, Thackeray, lub Dickens?“ Warto się nad tem zastanowić, choćby ta kwestja wydała się nam mało ważną, lub nieuzasadnioną. Wielkość mimo wszystko znaczenia nie straciła. Stosujemy odruchowo to określenie do pewnych ludzi, z pominięciem innych, a bez chwili wahania obdarzamy niem czterech, czy pięciu ludzi z epoki wiktorjańskiej, między innymi Dickensa. „Wielki“, to ściśle określone pojęcie, którego Dickens jest uosobieniem. Nawet przesadnie wybredni, nieszczęśliwi ludzie, którzy czytają jego dzieła w czujnem a złośliwem naprężeniu, czują, że Dickens jest wielkim pisarzem, choć nie uznają w nim pisarza dobrego. Odnoszą się do niego jako do klasyka, czyli do monarchy może opuszczonego, lecz którego niepodobna obecnie tronu pozbawić; otacza go nimb słowa „wielki“. Ciekawa rzecz, że z żadnym ze współczesnych słowo to skojarzyć się nie da. „Wielki“, to pierwsze określenie, które ciśnie się pod pióro najskrupulatniejszego z krytyków w zastosowaniu do Dickensa: jest to zarazem ostatnia definicja, której ten sam krytyk użyłby w zastosowaniu do swej osoby. Nie śmiemy żądać dla siebie miana ludzi wielkich, nawet jeśli uznajemy, że jesteśmy od nich wyżsi.
Czy jest jakaś istotna przyczyna w stosowaniu pojęcia wielkości do ludzi doby minionej i utyskiwaniach na brak ich w czasie obecnym? Utarło się przekonanie, że wielkość, to miraż spowodowany oddaleniem, że ludzie widzą zawsze wielkość zmarłych, a małość żywych. Gdyby tak było, prawo perspektywy w świecie duchowym stałoby w jaskrawej sprzeczności z temże prawem w świecie fizycznym; postacie zwiększałyby się w miarę oddalenia. Jest to teorja, której przeczą przykłady. Nie dlatego brak nam ludzi wielkich, abyśmy ich wśród siebie nie szukali, przeciwnie, często dni całe na poszukiwaniach nam upływają. Nie jesteśmy też z gatunku tych, którzy kamienują swych proroków, a zostawiają potomności trud budowania im grobowców. Gdyby świat zechciał wydać wymarzonego przez nas proroka, uroczystego, wszechstronnego badacza, nie byłoby większego dla nas szczęścia nad zbudowanie mu grobowca; w gorliwości swej posunęlibyśmy się może do pochowania go żywcem. Fałszem jest również twierdzenie, że wielkość ludzi epoki wiktorjańskiej przez współczesnych uznaną nie była. Wielu od początku wielkość ich uznawało. Karolina Bronte ochrzciła Thackeraya tą bohaterską nazwą. Ruskin stosował ją do Carlyle’a. Dickens uchodził za człowieka wielkiego, (od pierwszych dni swojej sławy) wśród pewnego odłamu literackiego, do którego sam zresztą należał.
W odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego niema dziś ludzi wielkich?“ podajemy mnóstwo przyczyn: reklamiarstwo, palenie tytoniu, upadek religji, upadek rolnictwa, wzrost filantropji, upadek filantropji, niedostateczny rozwój oświaty, zgubne rozpowszechnienie oświaty; to wszystko przytaczamy jako powód. Podaję własny mój pogląd na tę sprawę nie dla jego istotnej wartości, lecz dlatego, że odpowiedź moja na zapytanie: „Dlaczego niema dziś ludzi wielkich?“ wykazuje najgłębszą i najbardziej katastrofalną różnicę między epoką współczesną, a początkiem wieku dziewiętnastego — epoką zrodzoną w cieniu rewolucji francuskiej, epoką zrodzoną w cieniu rewolucji francuskiej, epoką, w której urodził się Dickens.
Utalentowany pisarz, Jerzy Gissing, najtęższy krytyk Dickensa, rozpoczyna swoje studjum, wyrażając pogląd, że otoczenie, w którem wzrastał Dickens było twarde i okrutne. Wymienia obżarstwo, dzikie sporty i walki, błazeński humor, a wszystko to określa słowami: twarde i okrutne. Dziwna rzecz jak wrażenia się różnią. Według mnie ów dawny angielski świat jest o wiele mniej twardy i okrutny, niż świat opisywany w powieściach Gissinga. Szorstkie obyczaje, to rzecz zewnętrzna i względnie łatwa do wykorzenienia. Ludziom szybko twardnieją ręce i głowa. Lecz człowiekowi, postawionemu w świecie Gissinga, z konieczności musi stwardnieć serce.
Różnica między początkiem a końcem XIX-go wieku jest zasadnicza i prosta. W pierwszym okresie było wiele rzeczy złych, lecz i wiele nadziei. W drugim okresie, tak zwanym „fin de siècle“ — wiele rzeczy nawet w pewnem znaczeniu dobrych, lecz zatraconych w dociekaniach nad potrzebą rzeczy dobrych. Wesołość przestała być radosną, a walki Cobbetta miały więcej istotnej szczęśliwości, niż uczty Waltera Patera. W okresie Cobbetta ludzie byli dość śmiali, aby ciosy zadawać i znosić, byli też dość dzielni, aby zmienić istniejący porządek. Ów wiek „twardy i okrutny“ był mimo wszystko wiekiem reform. Czerniał wprawdzie nad niemi zarys szubienic, ale czarność tę łagodziło nadchodzące świtanie. A świt, na którego tle odcinały się ostro i wyraziście szubienice i wszelkie okrucieństwa dawnych czasów, to rozwijająca się idea wolności, idea rewolucji francuskiej. Filozofja to jasna i radosna, a tylko taka uwydatnić może zło. Optymista bywa lepszym reformatorem niż pesymista. Kto wierzy w doskonałość życia, najwięcej się do zmian w życiu przyczynia. Taka myśl wydaje się paradoksem, lecz proste są tego powody. Pesymistę może zło gniewać, lecz tylko optymistę zło zdumiewa. Reformator musi posiadać dar naiwnego zdumienia, musi się dziwić w sposób gwałtowny i młodzieńczy; nie wystarcza, aby niesprawiedliwość obudzała w nim niepokój, musi ją uważać za niedorzeczność, za anomalję, za stan nadający się raczej do drwin niż do łez.
Skądinąd trudno było pesymistom końca XIX-go wieku wyklinać nawet najczarniejsze przejawy zła, ponieważ nie odcinały się one na tle jednostajnie czarnem. Nic nie było złem, bo wszystko na złe się obracało. Życie w więzieniach było haniebne — jak i życie w każdem innem miejscu. Ognie prześladowań były nikczemne — jak ognie gwiazd. Napotykamy wciąż ten paradoks niezadowolonego zadowolenia. Dr. Johnson zapatruje się zbyt smutno na ludzkość, a zarazem jest zbyt zadowolonym konserwatystą. Rousseau zapatruje się zbyt różowo na ludzkość, a przyczynia się do wywołania rewolucji. Swift się oburza, ale jest torysem. Shelley jest szczęśliwy, ale zbuntowany. Dickens, optymista, pisze satyrę na więzienie Fleet i Fleet znika. Gissing, pesymista, pisze satyrę na Suburbię i Suburbia istnieje.
Błąd popełniony przez Gissinga w ocenie epoki Dickensa za czasów jego młodzieńczych lat, można sformułować w sposób następujący: nazywa tę epokę „twardą i okrutną“, nie biorąc pod uwagę powiewu nadziei i ludzkich uczuć, które ją przenikają. Istniały wówczas, być może, nieludzkie prawa, lecz dużo było litościwych ludzi, których filantropja zyskiwała, według mego zdania, na pewnej szorstkości, a nawet gburowatości, nie miała za to wad, które ją zwykle charakteryzują. Była to ordynarna, krzykliwa, wojująca, pijacka filantropja — rzecz wspaniała. W każdym razie atmosfera taka jest atmosferą rewolucyjną, główną zaś jej ideą — idea równości. Nie zamierzam tu bronić idei równości przeciwko dziecinnym napaściom bogaczy i uczonych dzisiejszych czasów, chcę tylko zaznaczyć praktyczne jej następstwa. Jednym z istotnych i pewnych wyników przekonania o równości wszystkich ludzi, to natychmiastowe pojawienie się ludzi wielkich. Powiedziałbym ludzi wyższych, tylko że bohater ma poczucie swej wielkości, nigdy zaś swej wyższości. Prawdę tę przesłoniła ostatniemi czasami głupkowata cześć dla ludzi wyjątkowych a złowrogich, ludzi pozbawionych uczuć koleżeńskich i zaraźliwych cnót. Taki typ Cezara rzeczywiście istnieje. Istnieje człowiek wielki, przy którym wszyscy czują się mali, lecz prawdziwie wielkim jest ten, przy którym wszyscy czują się wielkimi.
Duch początków XIX-go stulecia wytworzył ludzi wielkich, bo wierzył w wielkość ludzi, wytworzył ludzi silnych przez dodawanie ducha ludziom słabym. Wychowanie, życie publiczne, krasomówstwo, wszystko skierowane było ku podniesieniu wielkości u wszystkich. Zaś podnoszenie wielkości u wszystkich wytwarzało naturalnym biegiem rzeczy superlatywną wielkość niektórych. Wyższość wypływała ze szlachetnego napięcia równości. Właśnie pod wpływem takiej zapalczywej podświadomości i przedziwnej wspólnoty myśli ludzie przechodzą samych siebie. Nikt nie wzrośnie, choćby o cal, rozmyślając wiele o sobie, lecz każdy może wzrosnąć o wiele cali, zapominając o sobie. Najwięksi ludzie rewolucji byli to poprostu ludzie zwykłej miary, którzy dali z siebie to co mieli najlepszego. Dlatego też nie możemy zrozumieć Napoleona. Ponieważ był wielki i zwycięski, wyobrażamy sobie, że musiał być nadzwyczajny, nadludzki. Niektórzy widzą w nim djabła, inni nadczłowieka. Czy to był zły, bardzo zły człowiek? Czy to był człowiek dobry, postępujący według wyższego moralnego kodeksu? Napróżno staramy się odgadnąć tajemnicę, kryjącą się poza nieśmiertelną maską z bronzu. Świat współczesny, mimo swej subtelności, nie rozwiąże nigdy osobliwej zagadki. Nieodgadnioną tajemnicą jest to, że Napoleon mało się różnił od innych ludzi. Prawie wszystkich wielkich ludzi wydała atmosfera równości. Wielcy ludzie wytwarzają często despotyzm, lecz sami są wytwarzani przez demokrację.
Pozą rewolucją, zasadniczym czynnikiem wytwarzającym bohaterów jest religja. Każda zaś religja z natury swojej nie myśli o większej lub mniejszej wartości ludzi pojedynczych, a tylko o ludzkości całej jako głęboko i boleśnie wartościowej, jako o demokracji w wiecznem niebezpieczeństwie. W obliczu religji wszyscy ludzie są równi, jak wszystkie pensy są równe, ponieważ jedyną wartość każdego z nich stanowi podobizna króla. Zasada ta nie była dostatecznie uwzględniona przy studjach nad pobożnymi bohaterami. Pobożność wytwarza wielkość umysłu, właśnie przez swą obojętność dla umysłowej wielkości. Siłę Cromwella stanowiło jego przywiązanie do religji, zaś siłę religji — że była względem Cromwella obojętną, to znaczy, że nie dbała więcej o niego, niż o każdego innego człowieka. I on i jego służący zostali równie dobrze przyjęci w ciepłych zakątkach gościnnego piekła. Często spotyka się słuszną uwagę, że pod wpływem religji zwykły człowiek nabiera poczucia swej niezwykłości. Równie ważną prawdą jest to, że pod wpływem religji, niezwykły człowiek nabiera poczucia swej zwykłości.
Carlyle zabił bohaterów, od jego czasów nie pojawił się żaden. Zabił bohaterstwo, które szczerze miłował, zmuszając każdego do zapytywania siebie: „Czy jestem silnym, czy słabym?“ Na co odpowiedź uczciwego człowieka, (nawet Cezara, czy Bismarcka) musi brzmieć: „Jestem słabym“. Carlyle poszukiwał kandydatów do ściśle określonej arystokracji, poszukiwał ludzi, którzyby się z całą świadomością wynosili ponad bliźnich. Obiecywał im sławę, obiecywał wszechmoc. Nie pojawili się dotychczas i nigdy się nie pojawią, gdyż prawdziwi bohaterowie, o których Carlyle pisał, powstali z ekstazy ludzi zwykłych. Wspomniałem już o Cromwellu, lecz nie widzę potrzeby rozpatrywania wszystkich wielkich mężów Carlyle‘a; on sam dorównywał im wielkością. Jeśli zaś chodzi o typowe dziecię rewolucji, był nim Carlyle. Zaczął od tego, że położył szalone nadzieje w Reform Billu, (Ustawie o reformach), i choć później zgorzkniał pod wpływem rozczarowania, stworzyły go i ukształtowały te właśnie nadzieje. Równość go rozczarowała lecz on równości nie rozczarował, gdyż równość usprawiedliwia wszystkie swoje dzieci.
Od czasu Carlyle‘a staliśmy się wybredni w stosunku do ludzi wielkich. Każdy człowiek bada siebie, każdy bada swego sąsiada, czy dosięgnął już granicy wielkości. Odpowiedź wypada oczywiście przecząco. Niejeden mianuje siebie z zadowoleniem „poetą średniej miary“, w dawnych zaś czasach natchnienie ogólne wzniosłoby go napewno do rzędu wielkich proroków. Jesteśmy ludźmi małej wiary, a trudno nas zadowolnić. Zaledwie możemy uwierzyć w istnienie ludzi wielkich. Tymczasem nasi poprzednicy zaledwie dopuszczali myśl, że mali ludzie istnieją. Modlimy się wciąż, aby oczom naszym danem było oglądać wielkość, zamiast modlić się aby wielkość wypełniła nasze serca. I tak, gdy partja liberałów była w okresie upadku, członkowie tego stronnictwa, (do którego sam należę), powtarzali wciąż: „Ach, gdybyśmy mieli Gladstone’a!“ Pragnęliśmy wciąż umocnienia z góry, zamiast wzmacniać partje od podstaw naszemi nadziejami, naszym gniewem i naszą młodością. Każdy wyczekiwał przewodnika, zamiast wyczekiwać sposobności przewodniczenia. Jeśli jakiś bóg ma przyjść na ziemię, zstąpi tylko pomiędzy śmiałków. Nasze błagania i litanje nie pomogą, nasze zabobony wzbudzają wstręt. Wielki człowiek zjawi się, gdy wszyscy poczujemy się wielkimi, nie zaś gdy wszyscy czujemy się małymi. Zstąpi w chwili cudownej, kiedy uświadomimy sobie wszyscy, że moglibyśmy się bez niego obejść.
Możemy więc już teraz odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego niema wśród nas ludzi wielkich“? Nie mamy ich głównie dlatego, że ich ciągle szukamy.
Jesteśmy znawcami wielkości, a taki znawca nigdy sam wielkim nie będzie. Jesteśmy wybredni, czyli mali. Kiedy Diogenes z latarnią szukał uczciwego człowieka, miał przypuszczalnie sam za mało czasu, aby być uczciwym. A gdy ktoś na klęczkach poszukuje bohatera, aby mu oddać cześć, może być pewnym, że istnieje pewien człowiek, który nigdy wielkim nie będzie. Omyłka Diogenesa jest oczywistą. Zapomniał zauważyć, że każdy jest uczciwym, a zarazem nieuczciwym człowiekiem. Diogenes szukał uczciwego człowieka w każdej jaskini i każdej pieczarze, nie przyszło mu tylko na myśl zajrzeć do wnętrza złodzieja, a tam właśnie Twórca chrześcijaństwa znalazł uczciwego człowieka. Wynalazł go na krzyżu i obiecał mu niebo. I tak, jak chrześcijaństwo szukało uczciwego człowieka w duszy złodzieja, tak demokracja szukała mędrca w duszy błazna. Zachęcała błazna do mądrości. Można to nazywać optymizmem, lub równością, lecz najbliżej tego pojęcia będziemy, jeśli je określimy jako dodawanie ducha. Wynikała stąd często przesada i niezrozumienie grzechu pierworodnego, wynikało złudzenie, że pod wpływem oświaty wszyscy się staną dobrymi: pedantyczno dziecinna filozofja o udoskonaleniu ludzkości. Ale postępowanie to było natchnione wiarą w nieskończoność dusz ludzkich, a więc było chrześcijańskie, a nawet zupełnie ortodoksyjne, i to zostało przez nas zatracone w ciasnych granicach pesymistycznej nauki. Chrześcijaństwo poucza, że każdy może być świętym, jeśli zechce; demokracja — że każdy może być obywatelem, jeśli zechce; zaś hasłem nauki i sztuki ostatnich kilku dziesięcioleci jest to, że każdy człowiek jest napiętnowany nieodwołalną psychologją i zamknięty na wieki w ciasnem więzieniu swej czaszki. Tamto był świat, który oczekiwał wszystkiego od każdego człowieka, który zachęcał każdego do stania się kimś, a w Anglji i w jej literaturze żywym wyrazicielem tego świata był Dickens.
Będziemy rozpatrywali Dickensa z wielu stron, zacznijmy jednak od tej właśnie. Był w Anglji owym głosem duchowego rozrostu i upojenia, który zachęcał każdego aby stał się kimś. Najlepsze jego książki są niejako zapustami wolności, i więcej jest prawdziwego ducha rewolucji francuskiej w „Mikołaju Nickleby“, niż w „Opowieści o dwóch miastach“. Jego dzieła głoszą wielką chwałę rewolucji, nakazując ludziom aby stali się sobą. Mają także i braki rewolucji: zdają się uważać wyzwolenie za cel wystarczający. Nikt tak nie dodawał ducha swym bohaterom, jak Dickens. „Jestem czułym ojcem“, mawiał, „dla wszystkich dzieci mego natchnienia“. Był zaś nietylko czułym, lecz i zbyt pobłażliwym ojcem. Dzieci jego natchnienia, to popsute dzieci. Dom drży od ich figlów, jak od psot niezgrabnych i hałaśliwych uczniaków; rozbijają powieść w drzazgi, jak uczniaki meble. Gdy my, współcześni, piszemy powieści, władamy lepiej naszemi postaciami, co prawda są one łatwiejsze do opanowania. Nie istnieje dla nas niebezpieczeństwo gigantycznych kozłów istot, jak Mantalini lub Micawber. Niema strachu, abyśmy przesycili naszych czytelników Wellerem, albo Weggiem; nie stać nas na to.
Jeśli odczujemy szalone tempo życia, które u Dickensa, jest równoznaczne z jego pojęciem wolności, odczujemy najlepsze co dała rewolucja: prawdziwie demokratyczną zasadę, że wszyscy ludzie są jednakowo zajmujący. Dickens usiłował niekiedy dać postacie nudne, lecz nie umiał utrzymać ich w tonie. Nie potrafił stworzyć człowieka monotonnego. Nudziarze w jego dziełach są zabawniejsi, niż wesołkowie innych autorów.
Z całą świadomością rozpocząłem od odtworzenia nastroju epoki. Na nic by się zdały próby wyobrażenia sobie Dickensa i jego życia w atmosferze innej niż dawny demokratyczny optymizm i wiara w ludzi. Dzieło Dickensa opiera się całkowicie na takim a nie innym światopoglądzie; dlatego też warto się nad tym światopoglądem zastanowić, a przynajmniej zwrócić na niego uwagę.
Niełaska, w jaką popadł Dickens jako artysta, a także jako moralista, da się łatwo wytłumaczyć. Na jego nieszczęście żaden z dwóch prądów krytyki ostatniej doby nie był mu przychylny, jednakowo źle obeszli się z nim jego właśni wrogowie, jak i nieprzyjaciele jego wrogów. Znane to dzieje. Gdy świat otrząsnął się z dickensowskich wpływów, gdy zrzucił tyrańskie jarzmo jego temperamentu, z natury rzeczy nastąpiła reakcja. Na czele opozycji stanęli realiści zbrojni w dowody, (jak Miss Flite). Oświadczyli, zresztą słusznie, że sceny i postacie dickensowskie są zupełnie nieprawdopodobne, i na tej nieco paradoksalnej zasadzie odsądzili go od literatury. Dzieła Dickensa nie były „życiowe“, i na tem koniec. Realiści zwyciężyli na pewien czas, lecz nie cieszyli się długo zwycięstwem, (o ile czemkolwiek cieszyć się byli w stanie).
Wkrótce powstała bardziej symboliczna szkoła krytyki. Ludzie spostrzegli, że należy głębiej i subtelniej pojmować słowo „życiowy“. Ulica — to nie życie, miasta i kultura — to nie życie, nawet twarze i głosy nie są jeszcze życiem. Życie płynie korytem wewnętrznem i żaden człowiek ujrzeć go nie może. Nasze posiłki, obyczaje, ubiory, podobnie jak sonety, są wypadkowemi symbolami duszy. Jeden człowiek próbuje wypowiedzieć się, pisząc książki, inny — szyjąc buty; tak jeden jak i drugi prawdopodobnie mija się z celem. Nasze trwale zbudowane domy, zarówno jak solidne posiłki są w ścisłem znaczeniu tworami fantazji, które uosabiają nasze myśli. Ubrania, noszone przez ludzi mogą być nierealne, ruchy rąk — nieprawdopodobne.
Ludzki umysł ogarnął wkrótce te pojęcia, sława zaś Dickensa powinna była na nich wygrać. Jest on „życiowy“ w znaczeniu prawdziwszem niż realiści, ponieważ upodabnia się do pierwiastka rządzącego życiem i nami — jest jak samo życie, — przynajmniej w tym szczególe, że jest żywy. Sztuka jego jest jak życie, gdyż jak życie nie dba o nic poza sobą i radośnie idzie swemi drogami. Tak życie jak i Dickens stwarzają potwory od niechcenia, niby groteskowe odpadki. Życie daje nam nosorożca, sztuka — Bunsby’ego. W danym wypadku sztuka w tem naśladuje życie, że się na niem nie wzoruje, gdyż życie nie wzoruje się na niczem. Sztuka Dickensa jest jak życie, gdyż jak życie jest nieodpowiedzialną i jak życie, nieprawdopodobna.
Jednak nawrót do romantyzmu nie na wiele się przydał wielkiemu romantykowi. Na upadku realizmu, tak jak i na jego panowaniu, Dickens nic nie zyskał. Odbyła się rewolucja i kontrrewolucja, ale nie było restauracji. Przyczyn tego należy szukać w atmosferze demokratycznego optymizmu, o który potrąciliśmy. Najprostszym sposobem określenia obecnego zaniedbania Dickensa, jest stwierdzenie, że przesada jego idzie w kierunku, niezgodnym z naszemi czasami i upodobaniami.
Przesada jest podstawą sztuki. Rozumiał to zarówno Dickens, jak i moderniści. Sztuka w swej najwewnętrzniejszej istocie, to fantazja. Czas przynosi zadośćuczynienie w dziwacznej częstokroć formie;przed upadkiem realizmu sztuka Dickensa znalazła swe uprawnienie w Aubrey Beardsley’u. Lecz ludziom, jak Beardsley, pozwalano na fantazję, gdyż nastroje, które on przejaskrawiał i przesadzał, były dla otoczenia zrozumiałe; Dickens zaś przejaskrawiał nastroje dla nas niezrozumiałe, mimo że przesadzał tylko nieograniczone możliwości i hałaśliwe braterstwo rewolucji. Przesada w tym kierunku gniewa nas, tem więcej ponieważ nie mamy dla tych spraw należytego zrozumienia. Drażni nas nadmiar tego, czego brak odczuwamy. Chcielibyśmy te wylewy zahamować, gdyż odnosimy się z matematyczną ścisłością do spraw, które są nam doskonale obojętne. Wyśledzimy odrazu przesadę na wystawie mormońskiej, lub w patrjotycznej mowie Paragwajczyka. Żądamy powściągliwości w sprawie węża morskiego. Lecz z chwilą gdy w coś uwierzymy, chętnie zaczynamy ową rzecz przeceniać, a w miarę tego, jak nasze dusze przenika powaga, słowa ogarnia szał. Niektórzy moderniści w ten sposób właśnie odnoszą się do przesady. Pozwalają każdemu autorowi na uwydatnienie np. wątpliwości, gdyż zwątpienie stanowi ich religję, lecz zabraniają wyolbrzymiania dogmatów. W chłodnym chrześcijaniźmie wietrzą już „obłudę“, a oszalały wiatrak pesymizmu zwą „temperamentem“. Wstrząsający opis niemoralności, odtworzony przez moralistę, podają w wątpliwość, nadmieniając, że djabeł nie taki czarny, jak go malują. Lecz jeśli pesymista przesadza obraz smutku, przyjmują bez wahania psychologję rozpaczy i nie przyjdzie im na myśl sprawdzić czy artysta nie użył nazbyt ciemnych kolorów.
Jasnem jest więc, dlaczego nawet zwolennicy przesady nie są zwolennikami Dickensa: wyolbrzymia on pojęcia im obce. Zrozumieliby smutek tak dziwny i głęboki, że dla wyrażenia go, należałoby stworzyć postać nierealną. Lecz nie zrozumieją nigdy radości gwałtownej, nieomal żywiołowej, którą wyrazić mogą tylko typy przesadne. Rozumieją smutny stan duszy, w którym można marzyć o zsiniałych trupach Baudelaire’a, lecz nie chcą uwierzyć w tak wesołego ducha, aby mógł rozkoszować się jowialną gębą majora Bagstocka. Wiedzą, że można dojść do stopnia moralnego przygnębienia, w którym wierzy się w Tintagilesa, lecz nie podejrzewają, że istnieją wyżyny wesołości, gdzie pan Wegg staje się rzeczywistym. Nieprawdopodobieństwa Dickensa wydają się im tem bardziej niemożliwemi do przyjęcia, że przeciwstawiają je nieprawdopodobieństwom Maeterlincka. Dla każdego usposobienia znajdzie się nieprawdopodobieństwo, przykrojone na odpowiednią miarę. Każdy stan duszy przejść może w ekstazę. Wszystkie drogi prowadzą do krainy czarów. Lecz niewielu podąża dziś ulicą Dickensa aż do miejsca, gdzie podmiejskie domki przez swoją śmieszność, stają się poetycznemi. Ludzie nie wiedzą, dokąd zaprowadzić może wesołość; nie wyobrażamy sobie, jak nasi przodkowie, aby dosięgnąć mogła światów nadprzyrodzonych. Dowodzi tego zupełny brak humoru w nadprzyrodzonych wierzeniach ludowych obecnych czasów. Słychać wiele o mądrości nadprzyrodzonego świata, lecz niema w nim humoru, jak dawniej, niema figlarnych bożków i radosnych świętych. W ludowych opowieściach znajdujemy nadprzyrodzonego mędrca — doktora Nikola, lecz nie szukajmy w nich rozkoszy ojców naszych, bajki o człowieku tak głupim, że stał się nieomal nadnaturalnym, jak Bottom, tkacz. Zagadką jest dla nas tajemnicza nić sympatji między wróżkami a głupcami. Rozumiemy okultyzm religijny, okultyzm demoniczny, okultyzm tragiczny, lecz humorystyczny okultyzm przechodzi zakres naszej wyobraźni. A jednak okultyzm humorystyczny, to cała treść „Snu nocy letniej“, a także i „Dzwonów wigilijnych“. Chcąc to należycie ocenić, należy sobie uświadomić, że wesołość — to nie prosty stan fizyczny, lecz fakt mistyczny; że może być niezmierzoną jak smutek; że od żartu mogą runąć niebiosa, że coś może się stać boskiem, będąc bezsensownem do absurdu. Wszak śmieszność od wzniosłości dzieli jeden krok.
Dickens był wielkim, gdyż przejął się do przesytu temi zasadami; ażeby go zrozumieć, należy mieć o nich przynajmniej przybliżone pojęcie. Musimy odczuć starodawną bezmierną wesołość i wiarę w ludzi, choć na tyle, aby móc znieść przesadne jej przedstawienie. A Dickens przesadza. Wyolbrzymiając wesołość, stwarza postacie nieprawdopodobne; wyolbrzymiając wiarę w człowieka, wpada w sentymentalizm wcale nie przekonywujący. Jurna wesołość rewolucji ma swój wyraz w niewiarogodnem epitafium w Sapsea, a wiara rewolucji w ludzi dochodzi aż do skruchy Dombeya. Dickens stanowi wdzięczne pole do drwin. Jeśli się nie odczuwa jego wielkości, wyda się łatwo ordynarnym, a kto nie chce śmiać się z nim razem — uśmieje się z niego.
Co do mnie, wierzę, iż wróci ów świat lepszy, stworzony przez Dickensa; wierzę w jego prawdziwość, jak w poranek lub wiosnę. Jednak nim zamieszczę dalsze uwagi o Dickensie, zanoszę prośbę do tych, którzy uważają świat jego za niepoprawną omyłkę. Bądźcie pobłażliwi bodaj przez krótką chwilę; przejmijcie się nadziejami, zrodzonemi w epoce Dickensa, i nieodłącznem od nich radosnem wyczekiwaniem zmian. Jeśli idea demokratyzmu przyniosła wam rozczarowanie, nie myślcie o niej, jak o bańce mydlanej, ale jak o miłosnej przygodzie, o złamanem sercu. Nie drwijcie z brzasku wiary w ludzkość, odnoście się do niej z lękliwym szacunkiem należnym młodości. Może, wasz światopogląd, zaciemniła posępniejsza doktryna filozoficzna. Natchniony poeta średniowiecza napisał nad bramą piekieł: „porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie“. Współcześni poeci umieścili ten napis nad bramami świata; lecz jeśli chcemy zrozumieć niniejszą książkę, musimy napis wymazać choćby na krótką chwilę. Musimy wskrzesić wiarę ojców naszych, choćby tylko dla wytworzenia artystycznej atmosfery. A więc, jeśli jesteście pesymistami, odsuńcie na czas czytania tej książki rozkosze pesymizmu. Uwierzcie na jedną szaloną chwilę, że trawa jest zielona. Zapomnijcie o ponurej nauce, która wam się tak prostą wydaje. Wyprzyjcie się zabójczej wiedzy, tak dobrze wam znanej. Złóżcie w ofierze kwiat waszej kultury, najpiękniejszy klejnot waszej duszy: „Porzućcie beznadziejność, wy, którzy tu wchodzicie“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Maria Godlewska.