Chata wuja Tomasza/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Państwo Szelby, po znanej czytelnikom rozmowie, poszli na spoczynek, a sen powiek nie kleił; dlatego wstali na drugi dzień później, niż zwykle.
— Nie pojmuję, co się stało z Elżbietą? — odezwała się pani Szelby. — Dzwoniłam już kilka razy, a nie przychodzi.
Pan Szelby stał przed lustrem, ostrząc brzytwę na pasku; wtem drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł młody mulat, przynosząc wodę do golenia.
— Andrzeju, — odezwała się pani Szelby, — zapukaj do Elżbiety i powiedz jej, że już trzy razy na nią dzwoniłam... Biedna kobieta!... — dodała wzdychając.
Andrzej wrócił po chwili z niezwykłym przestrachem. — Ach pani! w Elżbiety pokoju komody otwarte, rzeczy porozrzucane, a ona sama... pewnie uciekła!
Jak błyskawica przebiegło przez umysł obojga państwa podejrzenie.
— Domyśliła się i uciekła! — zawołał Szelby.
— Chwała Bogu! — wyszeptała pani Szelby. — Niech ją Bóg prowadzi.
— Żono, ty bredzisz jak dziecko; ucieczka jej nabawi mnie najokropniejszego kłopotu. Haley przecież wiedział, że nie chciałem mu chłopca sprzedać, gotów pomyśleć, że przyłożyłem ręki do ucieczki. Tu zaangażowany mój honor.
Wkrótce z jaki tuzin chłopaczków, czarnych jak kruki, ukazało się na schodach wiodących na werandę, bo każdy z nich chciał pierwszy powiadomić handlarza, że mu się spekulacja nie udała.
— Pęknie ze złości! — zauważył Andruś.
— Tożto będzie wyzywał! — dodał mały Janek.
— Tak, tak, on ciągle łaje — dodała z kolei Małgosia — wczoraj słyszałam wszystko, co podczas obiadu mówili, siedziałam w spiżarni obok salki jadalnej... wszystko słyszałam.
Małgosia, która od urodzenia nigdy nie rozumiała, co jej mówiono, pragnęła uchodzić za sprytną dziewczynkę i z pewną powagą przechadzała się po ganku. Zapomniała tylko dodać, że w spiżarni nie podsłuchiwała, ale cały czas przespała.
W końcu przyjechał Haley w długich butach z ostrogami. Na samym wstępie spotkała go niemiła niespodzianka.
Urwisy nie zawiedli się w swoich oczekiwaniach... jak grad posypały się z ust Haleya wyzwiska ku uciesze rozswawolonej dziatwy. Skakali i śmiali się, kulali jeden przez drugiego, ale ostrożnie, w należytej odległości, aby ich biczem nie dosięgnął. Uspokoili się dopiero wtenczas, gdy się na dobre pomęczyli.
— Gdybym tylko którego z tych djabłów mógł pochwycić! — mruczał pod nosem Haley.
— Tylko chwytaj, a dalej — zawołał Andruś, strojąc najpocieszniejsze miny poza plecami handlarza.
— Niezwykłe rzeczy się dzieją, panie Szelby! — odezwał się Haley, wchodząc bez pukania do pokoju. — Zdaje się, że dziewka uciekła ze swoim dzieciakiem?
— Panie Haley, żona moja jest obecna! — odrzekł Szelby z godnością.
— Przepraszam panią — odrzekł Haley, marszcząc brwi i kłaniając się niedbale — ale wracam do sprawy: dziwne dochodzą mnie wieści... czy to prawda, mój panie?...
— Jeżeli się pan chcesz ze mną rozmówić, proszę się zachować, jak przystoi na przyzwoitego człowieka. Andruś odbierz bicz i kapelusz od pana Haley’a. Proszę siadać. Tak, mój panie, ze smutkiem muszę panu wyznać, że Elżbieta musiała nas podsłuchać, albo się domyślić... i uciekła tej nocy z synem.
— Spodziewałem się w tej sprawie honorowego postępowania.
— Jakto, mój panie? — podchwycił pan Szelby, podchodząc prędko ku niemu. — Co pan chcesz przez to powiedzieć? Dla ludzi, coby się ważyli wątpić o moim honorze, jedną mam tylko odpowiedź.
Słowa te wypowiedziane z energją, odniosły pożądany skutek. Handlarz odpowiedział znacznie grzeczniej:
— W każdym razie przyzna pan, że przykro jest doznać takiego zawodu.
— Mój panie — odrzekł pan Szelby — gdybym nie uznawał słusznego żalu pańskiego, nie pozwoliłbym wejść panu do pokoju w tak nieprzyzwoity sposób, jak to uczyniłeś. Czuję się obowiązany dodać, że żadnej w tym względzie nie przyjmuję uwagi; honor mój wolen od podejrzeń — spamiętaj to pan sobie. Czuję się jednak obowiązanym dać panu pomoc; ludzie moi i konie są na pańskie zawołanie, staraj się pan dogonić swą własność... Jednem słowem, wiesz pan co, panie Haley, — dodał pan Szelby, zmieniając ton, jakim dotąd przemawiał, na bardziej poufały, — najlepiej wcale się tem nie martw, ale zjedz z nami śniadanie, a o interesie pomówimy później.
Pani Szelby powstała, wymawiając się, że ma wiele zajęcia i dlatego nie może uczestniczyć w śniadaniu: poruczywszy przygotowanie kawy młodej mulatce, wyszła z pokoju.
— Jejmość nie bardzo łaskawa na waszego pokornego sługę — zauważył Haley z pewną źle udaną poufałością.
— Nie zwykłem słuchać podobnie poufałego sposobu mówienia o mojej żonie — odparł sucho pan Szelby.
— Przepraszam, był to tylko żart, pan to zrozumiesz?
— Żarty nie zawsze są przyjemne.
— Djabelnie zhardział od czasu, jak podpisałem układ — mruknął handlarz. — Jaki to arystokrata od wczoraj.
Najważniejszy wypadek w świecie nie zrobiłby takiego wrażenia, jak wieść o smutnej doli wuja Tomasza, która lotem błyskawicy rozniosła się po całym dworze; rozprawiano o tem w chatkach i rozbierano, co to z tego wszystkiego wyniknie. Ucieczka Elżbiety, wypadek niesłychany w dobrach pana Szelby, jeszcze więcej przyczynił się do powiększenia ogólnego zamięszania. Czarny Samuel, — nazywano go czarnym dlatego, że barwa skóry jego była o wiele ciemniejsza niż u innych murzynów — rozważał w myśli sprawę całą, starał się odgadnąć jej skutki i obliczał, jaki to może wywrzeć wpływ na jego stanowisko osobiste, z taką przenikliwością i pewnością poglądu, iżby mu niejeden głęboki polityk mógł tego pozazdrościć.
— Niedobry wieje wiatr — mówił Samuel sam do siebie. — Karjera Tomasza się skończyła, jego miejsce zajmie inny... To wcale nie zła myśl... Tomasz nosił palone buty... miał w kieszeni kartę legitymacyjną, jeździł po całym kraju konno... czemu nie mógłby tego uczynić także Samuel? Czy Tomasz lepszy ode mnie?... dlaczego?
— Hej, Sam! pan kazał osiodłać dwa wierzchowce, Bellę i Jerry — zawołał Andrzej, przerywając monolog Samuelowi.
— A to na co?
— Czyż nie wiesz, że Elżbieta z swoim malcem uciekła?
— Cóż to tobie... mędrsze jaja od kury... — odpowiedział Samuel z lekceważeniem — dawno już o tem wiedziałem.
— O to mniejsza: pan kazał, żeby konie były natychmiast osiodłane: pojedziemy z Haleyem w pościg za Elżbietą.
— Widać, że mi ufają, choć ja murzyn — zauważył Sam. — Gdy ją pochwycimy, zrozumieją, że coś umiem.
— Posłuchaj Sam, tu trzeba postępować roztropnie: pani nie chce, żebyśmy Elżbietę pochwycili, bądź więc ostrożny.
— Czy tak? — zapytał Sam, wytrzeszczając oczy. — A skąd wiesz o tem?
— Słyszałem to na własne uszy dziś rano, gdym przynosił panu wodę do golenia; pani posłała mnie, abym zawołał Elżbietę, i kiedy się dowiedziała, że uciekła, powiedziała: „Chwała Bogu!“ Pan o mało nie zwarjował i powiedział pani, że sama nie wie, co mówi; ale go przekona, już ja to wiem, jak to się dzieje. Lepiej nam trzymać z panią... wierzaj mi, że lepiej.
Czarny Samuel poskrobał się po głowie, w której chociaż może nie gościła głęboka mądrość, ale było wiele instynktowego przeczucia, zrozumiał więc, czyja strona silniejsza.
— Nigdy nie trzeba się wygadywać, nigdy... — mruczał sobie pod nosem, — na tem świat stoi! I ten wyraz na tem powiedział z takim przyciskiem i poszanowaniem dla swej głębokiej filozofji, jakby w istocie wiedział, na czem świat stoi i wniosek swój na długich spostrzeżeniach opierał.
— A ja myślałem, że pani wszystkich nas wyprawi w pogoń za Elżbietą — rzekł w zamyśleniu.
— Rozumie się i ona chciałaby mieć z powrotem Elżbietę — odparł Andrzej. — Czyż tego pojąć nie możesz, głupi murzynie, że pani nie chce, żeby Haley zabrał z sobą małego Henrysia?...
— Ho, ho! — krzyknął Samuel takim głosem, jakim krzykają tylko murzyni.
— Jeszcze ci coś powiem — dodał Andrzej — żebyś pospieszał z końmi: pani już o ciebie pytała, a ty sobie stoisz i wygrzewasz się na słońcu.
Samuel pobiegł z pośpiechem i wkrótce wrócił, prowadząc Bellę i Jerry galopem; zeskoczył z siodła i postawił konie głowami ku ścianie. Wierzchowiec pana Haley był młody i lękliwy; począł więc rżeć, skakać, kopać i stawać dęba.
— Patrzcie, jaki dziki! — odezwał się Sam, a po czarnej jego twarzy przebiegł szyderczy uśmiech. — Poczekaj, ja cię uspokoję!
W pośrodku dziedzińca roztaczał konary rozłożysty buk; cała darnina pod drzewem była zasłana trójgraniastemi orzechami. Samuel podniósł jeden, zbliżył się do konia, zaczął go głaskać, a poprawiając siodło, wsunął pod nie orzech. Najmniejszy ciężar, wciskający ostre brzegi orzecha w skórę drażliwego zwierzęcia, mógł je doprowadzić do szaleństwa, nie zostawiając żadnych śladów zadraśnięcia.
— Doskonale — wyszeptał, oglądając się dokoła i dziwacznie wykrzywiając twarz. W tej chwili wyszła pani Szelby na balkon i kiwnęła na Samuela. Samuel poszedł z taką pokorą, jak to czynią ludzie starający się o posadę.
— Czemu przychodzisz tak późno? Kazałam ci powiedzieć przez Andrzeja, żebyś się spieszył.
— O dla Boga, dobra pani, czyż to konie tak łatwo połapać? Zabiegły, Bóg wie gdzie, aż na sam koniec łąki..
— Samuelu, ja ci tyle razy mówiłam, żebyś nie wzywał imienia Pana Boga twego nadaremno, — to grzech!
— Ach, jak Boga kocham, już więcej nigdy tego nie uczynię, spamiętam to sobie.
— Masz tobie, poprawiłeś się.
— Czyż doprawdy? O dla Boga! już nie wiem, jak się to stało.
— Trzeba się wystrzegać, mój Samuelu.
— Niech mi pani pozwoli tylko odetchnąć, już będę uważniejszy.
— To dobrze. Samuelu, pojedziesz z panem Haley, będziesz mu służył za przewodnika, będziesz mu pomagał; ale pamiętaj o koniach, mój Samuelu, wszak wiesz, że w przeszłym tygodniu Bella skaleczyła nogę... nie pędź ich...
Ostatnie wyrazy wypowiedziała pani Szelby pół głosem, jakby umyślnie chciała zwrócić na nie uwagę Samuelowi.
— Niech pani nam zaufa, — odrzekł Samuel, dopowiadając reszty miną, — Bóg widzi... ach! przepraszam, nie chciałem tak powiedzieć!... — zawołał z tak komiczną obawą, iż nawet pani Szelby musiała się rozśmiać. — Tak pani... będę szanował koni.
— No, Andrzeju, — zawołał Samuel, wracając na swe stanowisko pod bukiem, — a co byś ty powiedział, gdyby koniowi pana Haley przyszła chętka sobie pobrdysać, gdy poczuje jeźdźca na grzbiecie? Przecież wiesz, że konie czasami jakieś licho napada... — i Sam szturchnął kolegę znacząco w bok kułakiem.
— Ho, ho! — zawołał Andrzej, domyśliwszy się jakiegoś podstępu.
— Bo widzisz, Andrzeju, pani chce zyskać na czasie, to nie trudno zrozumieć; a chcę jej w tym względzie dopomóc. Konie możnaby odwiązać, niechby się jeszcze trochę pod lasem popasły. Zdaje mi się, że ten pan nie tak prędko stąd wyruszy.
Andrzej uśmiechnął się szyderczo.
— Uważaj, Andrzeju! — odezwał się Samuel — jeżeli się panu Haley co stanie, to my puścimy swoje konie i pospieszymy mu na pomoc... wszakże prawda, pomożemy mu — bo nie?... Obydwaj wybuchnęli głośnym śmiechem, a nie mogąc pokryć radości, skakali i tupali nogami.
W tej chwili wyszedł Haley na werandę; pokrzepiony kilku filiżankami dobrej kawy, był w znacznie lepszym humorze.
Andrzej i Sam chwycili po liściu palmowym, których zwykle używali jako kapeluszy, skoczyli ku koniom, żeby być w pogotowiu na rozkazy swego nowego pana.
Liść, pokrywający głowę Sama, spadał dokoła głowy jakby obszyty frenzlami, nadając mu junackiej miny, — wyglądał jak wódz jakiego dzikiego plemienia. U kapelusza Andrzeja cały brzeg odpadł, ale mimo to nasadził go sobie na głowę, a oglądając się z zadowoleniem, zdawał się pytać: a co, czy mi nie pięknie w tym kapeluszu?
— Dalej chłopcy, żwawo, bo nie mamy czasu do tracenia.
— Ani chwili, panie! — dodał Sam, podając mu cugle i przytrzymując strzemię, gdy tymczasem Andrzej odwiązywał konie. Zaledwie Haley dosiadł rumaka, tenże jak oparzony wspiął się i jednym rzutem przerzucił jeźdźca przez głowę.
Samuel skoczył czemprędzej, aby pochwycić rozszalałego rumaka; ale gdy stanął przed nim w swym cudownym kapeluszu, koń jeszcze więcej się przeląkł; przewróciwszy Sama, chcącego pochwycić go za lejce, popędził jak strzała po łące, a za nim Bella i Jerry, spłoszone okropnym krzykiem Sama i Andrzeja.
Powstał okropny harmider; Andrzej i Sam biegli i krzyczeli jak opętani, psy szczekały, Andruś, Kubuś, Franuś, Jadzia, Stasia, Kasia, cała gromada chłopców i dziewcząt, wszystko czyniło przeraźliwy zgiełk, powiększając jeszcze więcej zamięszanie. Koń pana Haley, niezmiernie ognisty, zdawał się uczestniczyć w ogólnej radości. Przed nim roztaczała się śliczna zielona łąka, około pół mili długa, schylająca się po obydwóch stronach ku lasowi. Rumak znajdował szczególną radość, że pozwalał ścigającym go dojść tak blisko, że już — już miano go pochwycić, gdy nagle czynił skok w bok i znowu ubiegł kilkaset metrów, w końcu znikł w gęstwinach leśnych. Zamiarem Samuela nie było bynajmniej pochwycić któregokolwiek z rumaków, aż nie uzna za stosowne; ale mimo to gonił za koniem, a palmowy jego kapelusz połyskiwał wśród najgęstszych zarośli, świadcząc, że zadawał sobie wiele pracy, aby konia pochwycić. Gdy się do niego zbliżał i wyciągnął rękę, aby chwycić za lejce, wołał: „A już cię mam! chwytaj! chwytaj!“ I koń jednym skokiem uchodził dalej.
Haley biegał również, jak oszalały, klął i tupał ze złości nogami. Pan Szelby starał się daremnie go uspokoić; wydawał z werandy rozkazy, ale nikt ich nie słuchał. Pani Szelby patrzała oknem, dziwiąc się całemu zajściu; musiała jednakże przyczynę tegoż zrozumieć, bo po pięknej jej twarzy przeleciał od czasu do czasu uśmiech zadowolenia.
Nareszcie około godziny dwunastej wracał Sam z triumfem, siedząc na Jerry i wiodąc za uzdę wierzchowca Haleya, pokrytego od zmęczenia pianą, do domu. Po szeroko rozwierających się nozdrzach, ogniu w oczach, drobnym kroku, poznać było można, że jeszcze się nie uspokoił.
— Mam go! — zawołał triumfująco Sam — Boże mnie nie danoby soby rady! Ktoby go tam złapał...
— Bez ciebie?... — zamruczał Haley niebardzo przyjemnym głosem, — żeby nie ty, wogóle nie byłoby nic zaszło.
— Miły Boże! — odrzekł Sam z udanym smutkiem. — Toż go najwięcej goniłem, aż pot mi po krzyżu ścieka.
— Tak, tak... z twojej łaski straciłem trzy godziny czasu; ale teraz dosyć tych głupstw, dalej siadać!
— Ależ panie — zawołał Sam głosem błagalnym — czy pan chcesz pozabijać nas i zwierzęta? Toć jesteśmy zupełnie pomęczeni, konie leciwie włóczą nogami. Możeby pan się zatrzymał na obiad... konia pańskiego trzeba wytrzeć słomą, niech pan spojrzy, jak wygląda cały pianą pokryty... Jerry kuleje a w takim stanie pani wcale nas nie puści — niech Bóg broni. Co straciliśmy, to i dogonimy... Elżbieta była na chodzenie bardzo niewytrzymałą...
Pani Szelby, którą rozmowa ta zajęła, zeszła na dół, aby dopełnić dzieła... Podchodząc ku panu Haley, odezwała się bardzo uprzejmie, że boleje nad tem, co się stało, i usilnie zaprasza go na obiad, w tej chwili każe obiad podawać.
Chcąc nie chcąc, musiał się Haley zdecydować zostać — nie było innej rady. Samuel tymczasem, zadowolony z siebie, czyniąc najokropniejsze grymasy, odprowadził z udaną powagą konie do stajni.
— A co Andrzeju, widziałeś, jak skakał ze złości — zapytał Sam Andrzeja, uwiązawszy konie. — Toż to prawdziwe komedje, — a jak klął, a jak wyzywał... „Łaj sobie! stary błaźnie, pomyślałem sobie, łaj, ale chwilkę raczysz poczekać, nim ci konia złapiemy“.
Sam i Andrzej śmiali się do rozpuku.
— Kiedym mu prowadził konia, to był jak opętany; zdaje mi się, że gdyby mógł, zabiłby mnie. Ja tymczasem stałem sobie spokojnie, jak gdybym o niczem nie wiedział...
— Widziałem, widziałem... Sam, z ciebie filut...
— Ja też tak myślę, — odrzekł Sam, — a widziałeś, jak się pani za oknem śmiała?
— Tak się spieszyłem, żem tego nie spostrzegł.
— Widzisz! — rzekł Samuel, zaczynając z godnością obmywać konia Haley’a — już to u mnie we zwyczaju być rozważnym. To dobre przyzwyczajenie, Andrzeju. Ja ci radzę więcej rozważać, póki jeszcze lata nie minęły. A podnieśno tylną nogę koniowi, Andrzeju. Bo widzisz, mój chłopcze, z dwóch rozumnych zawsze ten lepszy, co umie rozważać. Czyż dziś zrana nie zwąchałem, skąd wiatr wieje? Czyż nie spostrzegłem, czego pani chce, chociaż nic o tem nie mówiła; a to wszystko znaczy: rozważać, mój Andrzeju. Sądzę, że to właśnie nazywa się zdolnością. Zdolności bywają rozmaite u różnych narodów, rzecz leży tylko, jak je w sobie wyrobić.
— A mnie się zdaje, że gdybym ja sam pierwej nie miał tej rozwagi, tybyś może nie tak prędko domyślił się, co i jak robić trzeba.
— Andrzej, z ciebie sprytny chłopak, wysoce cię cenię, i dlatego wcale się nie wstydzę posłuchać twej rady. Zdarza się, że najrozumniejsi ludzie wpadają w matnię. No, pójdźmy do dworu; ręczę ci, że pani nas każe doskonale nakarmić.