Chata wuja Tomasza/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znajdujemy się w sypialni państwa Szelby. Pan domu siedzi w fotelu i przegląda otrzymane po obiedzie listy. Pani domu stoi przed lustrem i rozpuszcza loki, któremi Elżbieta głowę jej przybrała. Spostrzegła bladość na twarzy Elżbiety i widoczne przygnębienie, kazała jej iść na spoczynek, a rozbierając się sama, zwróciła się do męża.
— Powiedz mi, Arturze, kto to jest ów nieokrzesany człowiek, coś go przyprowadził dzisiaj na obiad?
— To Haley — odrzekł Szelby, poprawiając się z pewnem zakłopotaniem na fotelu i nieodrywając wzroku od listów.
— Haley? Powiedz mi, co to za człowiek i dlaczego do nas przybył?
— Łączyły mnie z nim ostatniemi czasy, podczas mojej bytności w Naczez, rozmaite interesy.
— I to go uprawniało, aby nas odwiedzić, u nas obiadować i rozgaszczać się, jak gdyby był u siebie w domu?
— Zaprosiłem go... mamy z sobą obrachunki.
— Człowiek ten handluje murzynami? — zapytała pani Szelby, spostrzegłszy na twarzy męża pewne zaniepokojenie.
— I cóż to cię obchodzi, moja droga? — rzekł pan Szelby, podniósłszy oczy na żonę.
— Tak... wyobraź sobie, co to za dziwactwo: po obiedzie wpadła Elżbieta do mnie, pomięszana, dowodząc, że sama słyszała, jak Haley proponował ci kupno jej syna; nieprawdaż, że to dziwaczne urojenie?
— Ona to słyszała? — zapytał pan Szelby, zabierając się znowu do przeglądania papierów, z całą jak się zdawało uwagą, chociaż je trzymał do góry nogami. „Po co tu taić? — pomyślał. — Prędzej, czy później musi się przecież dowiedzieć“.
— Powiedziałam Elżbiecie — dodała pani Szelby — że majaczy, że ci ani w głowie postało sprzedawać któregokolwiek bądź z naszych ludzi, a tembardziej takiemu jak on człowiekowi.
— Masz słuszność Emiljo, zawsze tak sądziłem, takie jest moje przekonanie; niestety, okoliczności się zmieniły i jestem zmuszony odprzedać kilku ludzi.
— Przedać takiemu człowiekowi? To być nie może, panie Szelby, żartujesz ze mnie.
— Bardzo mi przykro powiedzieć, że wcale żartować nie myślę. Jestem zdecydowany sprzedać Tomasza.
— Jakto, naszego Tomasza! naszego zacnego, poczciwego Tomasza, który od dzieciństwa wiernie ci służy? Ach, panie Szelby!... A jednak obiecałeś mu dać wolność — powtarzaliśmy mu nieraz tę obietnicę... O! teraz mogę uwierzyć nawet i temu, żeś sprzedał małego Henrysia, jedyne dziecię biednej Elżbiety! — Głos pani Szelby brzmiał niewysłowioną boleścią i oburzeniem.
— Tak jest, i to prawda, jeżeli tak ci pilno wszystkiego się dowiedzieć, to muszę ci wyznać, że się zdecydowałem sprzedać Tomasza i Henrysia; ale jeszcze nie pojmuję powodu, aby dlatego, co jest rzeczą zwykłą, co wszyscy robią niemal codziennie, miałabyś mną gardzić, uważać za potwora?
— Dlaczegóż właśnie ich wybrałeś? Skoro koniecznem było sprzedać kogo, to można było zrobić inny wybór.
— Dlatego, że za nich dają więcej niż za innych. Zresztą dla mnie to wszystko jedno, możemy sprzedać kogo innego. Ten człowiek proponuje mi za Elżbietę grube pieniądze. Jak uważasz, możeby to było lepiej?
— Jakaż to podłość! — zawołała pani Szelby w gwałtownem uniesieniu.
— Przecież tego nie zrobiłem, szanując twoje uczucia; za nic w świecie na to się nie zgodzę; słuszna przeto, żebyś miała wzgląd na moje położenie i ufała mi choć trochę.
— Przebacz mi, mój drogi, żem się uniosła — odrzekła pani Szelby. — Wiadomość ta przeraziła mnie niesłychanie, ale mam nadzieję, że pozwolisz mi wstawić się za tymi nieszczęśliwymi. Tomasz, chociaż murzyn, jest człowiekiem prawym, z zacnem, szlachetnem sercem. Jestem pewna, iżby życie poświęcił za ciebie.
— Wiem o tem; ale cóż to pomoże? Nie mogłem inaczej postąpić.
— Czyż nie lepiej ponieść stratę? Z chęcią połowę biorę i na siebie... Mężu mój! ty wiesz, że z całą sumiennością dobrej chrześcijanki starałam się wywiązać z moich obowiązków względem tych biednych, mocą prawa do nas przykutych istot. Wiele to już lat, jak się niemi opiekuję, staram się zbadać wszystkie ich potrzeby i dobrocią naprowadzić ich na drogę prawdy. Jakże będziemy mogli spojrzeć im w oczy, skoro dla lichego zysku zgadzamy się na sprzedaż najlepszego, najwierniejszego Tomasza, rozdzielić go w jednej chwili z tem wszystkiem, do czego całem sercem był przywiązany? Starałam się zaszczepić w ich prostych sercach uczucia rodzinne, uznanie obowiązków dzieci dla rodziców, rodziców dla dzieci, męża dla żony; a teraz uczynkiem dowodzimy, że były to słowa bez myśli, że zasady, któreśmy im głosili, dobre są, dopóki służą naszym celom, dopóki ich nie zagłuszy interes pieniężny... Rozmawiałam często z Elżbietą o jej dziecięciu, mówiłam jej wiele o obowiązkach jej wobec Henrysia, jak go powinna kształcić, wychować, jak wszczepić w jego młodociane serce pierwsze zasady nauki Chrystusa; a teraz — co jej powiem, gdy oderwiesz jej jedyne dziecię od zbolałej piersi i sprzedasz je niegodziwemu handlarzowi, sprzedasz z duszą i ciałem; bo ten człowiek bez zasad, ciało zadręczy a duszę splugawi, i to wszystko dla zysku. Mówiłam jej, że troska o zbawienie duszy powinna przewyższać wszystkie inne; jakże mi teraz ma ufać, gdy sprzedamy jej jedyne dziecię, sprzedamy na pewną zgubę ciała i duszy?
— Bardzo mi przykro, że sprawę tę bierzesz tak bardzo sobie do serca. Szanuję twoje przekonania, chociaż muszę się przyznać, nie zawsze je podzielam, a przynajmniej nie posuwam ich do przesady. Konieczność nas zmusza, musimy albo sprzedać Tomasza i Henrysia, albo się wyrzec całej posiadłości. Haley, nie wiem jakim sposobem, przyszedł do posiadania dokumentu zastawnego na moją plantację; skoro więc nie zdołam się z nim porozumieć, mogą mi zabrać wszystko. Używałem wszelkich sposobów ratunku, szukałem pożyczki, nieraz doznałem upokorzenia — wszystko daremnie, niema ratunku. Czynię to tylko z konieczności. — Haley’emu podobał się chłopak, nie chciał inaczej interesu załatwić, — musiałem się zgodzić. Jeżeli ci tak szkoda Tomasza i Henrysia, powiedz czy lepiej byłoby sprzedać wszystko i pójść w świat o kiju?
Pani Szelby stała przez chwilę, jakby piorunem rażona; później zwracając się do toalety i zakrywając twarz dłońmi, zawołała w najwyższem wzruszeniu:
— O, przekleństwo Boże! Okropne prawo niewoli! Jest to przekleństwo spadające na głowę pana i na głowę niewolnika... Byłam szalona, gdym sądziła, iż można zrobić coś dobrego wobec takiej zasady prawa. Mieć niewolników jest grzechem! Zawsze to czułam, gdym jeszcze była małą dziewczynką, a teraz okoliczności potwierdziły boleśnie moje przekonanie. Mnie się zdawało, że łagodnością, sprawiedliwością, dobrem obejściem, potrafię tak przywiązać do siebie niewolników, iż nie będą tęsknić do swobody... Dziwne szaleństwo!
— Ej żoneczko, widzę, należysz do partji tych, którzy pragną zniesienia niewoli. Zawzięta z ciebie abolicjonistka[1].
— Abolicjoniści wtenczasby mieli prawo mówić, skoroby tak zbadali jak ja stanowisko społeczne niewolników. I cóż oni powiedzą nam nowego? Wiesz przecie, że nigdy nie przyznawałam słuszności niewolnictwu i nigdy nie pragnęłam posiadać niewolników.
— Rozmijasz się przeto ze zdaniem wielu zacnych, nawet pobożnych a rozumnych ludzi. Czy przypominasz sobie słowa pana B., które wypowiedział tydzień temu?
— O panu B. nie chcę nic więcej wiedzieć. Są ludzie uczciwi, którzy rozumieją ową niedolę społeczną, ale również jak my nie mogą nic zdziałać; przecież aby stawać w obronie niewolnictwa, być jej apostołem, trzeba być pozbawionym albo sumienia, albo zdrowego rozsądku. Przecież sam uznajesz niedorzeczność podobnych zasad.
— Prawda, moja droga, przyznaję ci najzupełniejszą słuszność. Tem więcej więc zrozumiesz, że inaczej uczynić nie mogłem, że nie było drogi wyjścia; wolałem więc z dwojga złego wybrać mniejsze.
— O tak, tak! — zawołała pani Szelby, bawiąc się w roztargnieniu zegarkiem. — Na nieszczęście nie mam żadnych kosztowności — dodała zamyślona. — Ileby można dostać za ten zegarek? Zapłaciliśmy zań bardzo drogo. Z chęcią poświęciłabym wszystko, żeby przynajmniej wyratować dziecię Elżbiety.
— Bardzo mi przykro, że to cię tak martwi... napróżno się dręczysz, sprawa już załatwiona, moja droga Emiljo, dokument sprzedaży podpisany i jest w ręku Haley’ego; dziękujmy Bogu, że się tak skończyło, a nie gorzej. Uwolniliśmy się od człowieka, który nas trzymał w swoim ręku i mógł nas puścić z torbami. Ty go nie znasz i wiedzieć nie możesz, jak mi było trudno na krok ten się zdecydować...
— Czyż on taki okrutny?
— Okrutny... nie, nie powiem; ale jest to człowiek jak kamień, którego nic nie zatrzyma, gdy chodzi o zyski i korzyści; zimny jak mogiła, nieubłagany jak śmierć. Sprzedałby rodzoną matkę, byleby mu dobrze zapłacono, i zrobiłby to zupełnie spokojnie, jakby nigdy nic nie zaszło.
— I ten człowiek nikczemny jest teraz właścicielem Tomasza i syna Elżbiety?
— Tak, moja droga, sama myśl o tem dręczy mnie i pragnąłbym zapomnieć... Haley’emu pilno i już jutro chce ich zabrać. Nie mogę patrzeć na to; jutro ze świtem każę sobie osiodłać konie i pojadę gdziekolwiek; radzę i tobie zrobić tak samo. Postaraj się także oddalić Elżbietę; lepiej, gdyby jej nie było w domu.
— Nie, nigdy! — odrzekła pani Szelby — nie przyłożę ręki do tego okrucieństwa. Pójdę ze słowem pociechy do starego Tomasza, niech mu Bóg przyjdzie z pomocą, i niech odejdzie od nas z tem przekonaniem, że ja współczuję jego niedolę. O Elżbiecie lękam się pomyśleć. To okropnie... Boże mój, Boże mój! za cóż nas tak ciężko karzesz? Czy tak wielkie są winy nasze?
Rozmowę tę podsłuchała osoba trzecia, osoba, którą to najbliżej dotyczyło. Do sypialni państwa Szelby przytykała alkowa[2], od której drzwi wychodziły na ganek. Elżbieta, rozgorączkowana, dręczona podejrzeniami, niespokojna o dolę dziecięcia, postanowiła skorzystać z tego sąsiedztwa. Skoro pani Szelby pozwoliła jej odejść, przyłożyła ucho do szpary we drzwiach, a zatrzymując oddech, wysłuchała, biedna, całą rozmowę, której każdy wyraz wypalał się ognistemi głoskami w jej sercu.
Rozmowa już ustała, a ona jeszcze nie wierzyła uszom własnym... cios był za silny. Blada, drżąca cała, z konwulsyjnie zaciśniętemi ustami, nie była podobną do owej ślicznej, łagodnej istoty, którąśmy w pierwszym rozdziale poznali. Ostrożnie przeszła przez pokój, zatrzymała się na chwilę przed drzwiami swej pani, wzniosła ręce ku niebu, jakby błagając sprawiedliwości i opieki w przedsięwziętym zamiarze, wróciła do swojego pokoiku, z którym tak ją wiele wiązało wspomnień, w którym przebyła tyle szczęśliwych chwil. Oto okno, przy którem siedząc z piosnką na ustach, oczekiwała swego ukochanego; tu szafka z książkami, a dalej komoda z jej skromną garderobą — to cały jej światek. W kącie, w kołysce, spało dziecię; jego długie włosy, rozrzucone bezładnie, przykryły twarzyczkę pełną spokoju; nawpół otwarte usteczka czekały pocałunku, na twarzy jego był uśmiech dziecięcia, co się nie lęka jutra.
— Dziecię moje, moje biedne dziecię, ciebie sprzedano! — westchnęła Elżbieta. — Ale matka potrafi cię jeszcze uratować.
I na poduszeczkę dziecięcia nie stoczyła się ani jedna łza matczyna. Są chwile w życiu, że serce z boleści kamienieje i na łzę nie może się zdobyć.
Elżbieta pochwyciła kawałek papieru i zaczęła pisać, co następuje: „O pani moja, dobra pani! nie posądzaj mnie o niewdzięczność, nie mogłam inaczej postąpić. Wczoraj słyszałam waszą rozmowę; muszę ratować moje dziecię — ty mi to przebaczysz. Niech Bóg pani błogosławi i nagrodzi za tyle wyświadczonej mi dobroci“.
Z gorączkowym pospiechem złożyła list, zaadresowała; później wyjęła z komody odzienie Henrysia, pakowała w zawiniątka i chustką przywiązała je sobie na plecy.
O jakże kochającem jest serce macierzyńskie, które w tak okropnej chwili pamięta o wszystkiem, co dotyczy drogiego dziecięcia. Elżbieta nie zapomniała zabrać nawet zabawek małego Henrysia, a zostawiła tylko jaskrawo pomalowaną papugę, by go zająć, gdy go zbudzi.
Nie bez trudności zbudziła małego śpiocha, ale gdy się to udało, usiadł na łóżeczku i zaczął się bawić papugą; matka tymczasem ubierała się do drogi, okryła się chustką, włożyła kapelusz.
— Dokąd mama idzie? — zapytał, gdy Elżbieta zbliżyła się do łóżeczka z jego odzieniem w ręku; spojrzał na matkę zdziwiony, a z jej wzroku i wyrazu twarzy domyślił się, że musiało zajść coś nadzwyczajnego.
— Ciszej Henrysiu — wyszeptała — nie mów tak głośno, mogą nas posłyszeć... Zły człowiek chce zabrać twojej mamie ciebie, moje dziecko, i wywieźć daleko w świat, ale mama nie odda cię, mój ty skarbie jedyny, mama ubierze cię i uciecze z tobą...
Przemawiając pieszczotliwemi słowy, ubrała chłopczyka a wziąwszy go na ręce, szepnęła mu, by się nie odzywał; otworzywszy drzwi, prowadzące na galerję, cichutko wymknęła się z domu.
Noc była mroźna — gwiazdy iskrzyły się migocące na ciemnem niebios sklepieniu. Matka otuliła chustką dziecię, które obawa pozbawiła zwykłej żywości; przerażony, przytulił się do piersi matczynej, objął drobnemi rączkami jej szyję i na niej zawisnął.
Stary Burek, pies neufundlandzki, warujący zwykle na galerji, skoro posłyszał szelest, powstał, nasrożył się i zaczął warczeć; — ale gdy Eliza zawołała nań po cichu, poznał jej głos i zaczął się łasić, kręcić ogonem i zamierzał towarzyszyć swej opiekunce, która go przez tyle lat pieściła. Chociaż pies, przecież zastanowił się, co ma znaczyć tak późna przechadzka; w jego psiej głowie powstały pewne wątpliwości. Przystanął — spojrzał na Elżbietę, potem na dom, aż wreszcie coś widocznie postanowił, bo podążył za uciekającą kobietą. W kilka minut stanęła Elżbieta przed chatką Tomasza i z cicha zapukała do okna.
Zebranie pobożnych sąsiadów w chatce Tomasza przeciągnęło się tego wieczora dłużej niż zwykle. Gdy się wszyscy rozeszli, Tomasz długo jeszcze śpiewał pieśni pobożne i hymny, i dlatego, chociaż już było po północy, jeszcze z żoną czuwał.
— Dla Boga! cóż to jest? — odezwała się Klotylda, wstając z pospiechem i uchylając firanki. — Toć to Elżbieta! No, stary, bierz żwawo surdut... A ot i Burek przywlókł się z nią... Cóżby takiego zajść mogło?... Zaraz otworzę.
W tej chwili drzwi się otworzyły, a światło świeczki, którą Tomasz zapalił, oświeciło wybladłą i przestraszoną twarz Elżbiety.
— Pan Bóg z tobą, Elżbieto! Jak ty wyglądasz? Strach spojrzeć! Czyś chora? Czy się co stało?
— Muszę uciekać, Tomaszu, uciekać z moim Henrysiem, ciotko Klotyldo, pan go sprzedał...
— Sprzedał go? — powtórzyli oboje, wznosząc ręce z przerażenia.
— Tak, sprzedał go — powtórzyła Elżbieta. — Dzisiaj podsłuchałam pode drzwiami, jak pan mówił pani, że sprzedał mojego Henrysia i ciebie, Tomaszu, że sam jutro wyjedzie konno na spacer, a handlarz tymczasem was zabierze.
Gdy to Elżbieta mówiła, Tomasz stał w osłupieniu z podniesionemi rękoma, słuchał jakby przez sen: gdy skończyła, siły go opuściły, osunął się na krzesło, ręce opadły bezwładnie, a głowa pochyliła się aż do kolan.
— Panie, zlituj się nad nami! — zawołała Klotylda. — Czyż to być może? Cóż on zawinił, że pan go sprzedaje?
— Nic nie zawinił! Pan nie chciał ich sprzedać; a pani nasza, jak zwykle dobra, wstawiała się za nami, prosiła — słyszałam na własne uszy. Ale pan odpowiedział, że nie może inaczej postąpić, że jest u handlarza zadłużony, że gdy was nie sprzeda, to będzie musiał stracić plantację i wszystkich ludzi i pozostanie bez przytułku z całą rodziną. — Słyszałam, jak dowodził, że musi sprzedać albo ciebie, Tomaszu, i mojego syna, albo wszystkich. Tak go oplątał ten człowiek! Pan mówił, że bardzo tego żałuje... a żebyście słyszeli, jak pani was żałowała! Jeżeli ona nie święta, jeżeli to nie anioł z nieba, to chyba ich niema i nie było na świecie. Źle robię, że ją opuszczam i uciekam, ale cóż począć? Sama mówiła, że dusza ludzka droższa nad wszystkie skarby na świecie. Mój syn ma także duszę, a gdy mi go odbiorą, cóż się stanie z jego biedną duszyczką? Zdaje mi się, że mam słuszność; a jeśli źle robię, to niech mi Bóg przebaczy, bo już nie wiem doprawdy, jak sobie postąpić.
— A ty cóż, stary? — zapytała Klotylda męża. — Czy nie myślisz uciekać? Czekasz może, póki cię nie zwiążą i odstawią na południe, gdzie braci naszych głodem i przeciążeniem pracy niszczą! O lepsza śmierć niż takie życie!... Jeszcze czas, ruszaj z Elżbietą! Masz kartę legitymacyjną, możesz chodzić, gdzie ci się podoba. No, wybieraj się! Tymczasem spakuję ci rzeczy.
Tomasz podniósł powoli głowę i spojrzał wzrokiem smutnym, lecz spokojnym.
— Nie, nie pójdę — odrzekł. — Elżbieta niech ucieka, uczyni słusznie, nie może i nie powinna zostać, to przeciw naturze; ale słyszała, że trzeba albo mnie sprzedać, albo całe dobra i wszystkich razem — niechże więc lepiej mnie samego spotka nieszczęście. Dla czegóżbym nie miał znosić tego, coby inni znosić musieli? — Z szerokich jego piersi wydobył się jęk bolesny, świadczący, jaką wewnętrzną staczał walkę. — Pan zwykle znajdował mię na właściwem miejscu, zawsze przy pracy na zwykłem stanowisku, i teraz tak będzie. Byłem zawsze uczciwy, nigdy nie nadużył danej mi karty, wierzył mi na słowo, bo słowo u człowieka święte, więc i dziś słowa nie złamię. Toć lepiej niech mnie jednego sprzedadzą, niżby wszystkich los ten miał spotkać. Pan temu nie winien... Klotyldo, on będzie pamiętał o tobie i o tych biednych dziatkach...
Mówiąc to, zwrócił się ku łóżeczku, z którego wyglądały kędzierzawe główki dzieci, spojrzał na nie i głos mu zamarł w krtani; pochylił się nad niemi, a ukrywszy twarz w dłoniach, jęczał urywanym głosem z nadmiaru boleści, a gorzkie łzy przedarły się pomiędzy spracowanemi palcami i płynęły obfitym strumieniem.
Były to łzy, jakiemi i ty, szanowny czytelniku, skropiłeś trumienkę, w której ułożono do snu wiecznego twego jedynaka! Były to łzy, jakieś wylewała, matko, gdyś słyszała po raz ostatni głos twego umierającego dziecięcia, — bo Tomasz był takim samym człowiekiem, jak wy.
A ty, jasna pani, chociaż cię drogie zdobią stroje, przecież jesteś też tylko kobietą, — a w nieszczęściu i cierpieniach odczuwamy wszyscy ból jednakowy.
— Słuchajcie — odezwała się Elżbieta, zatrzymując się w progu, — dopiero dzisiaj widziałam męża mego i nie domyślałam się, co nas spotkać może. Jego tak dręczą, że już mu sił brakuje do znoszenia krzywd: mówił mi, że chce uciec. Postarajcie się, jeżeli to podobna, z nim się zobaczyć i opowiedzieć mu, że będę się starała dostać się do Kanady; powiedzcie mu, że go kocham, i jeżeli Bóg nam nie pozwoli się zobaczyć... — mówiąc to, odwróciła się, nie mogąc pokonać wzruszenia; dodała więc głosem urywanym: powiedzcie, żeby się starał żyć według przykazań Bożych, byśmy się choć po śmierci z sobą spotkać mogli... tam... w niebie... Przywołajcie Burka — pocóż ma iść ze mną?...
I jeszcze kilka słów na pożegnanie, kilka błogosławieństw na drogę, kilka uściśnień łzami zroszonych — i biedna kobieta z dzieckiem na ręku poszła w świat daleki...
- ↑ Abolicjoniści, to zwolennicy idei, dążącej do zniesienia jakiego prawa lub ustawy, n. p. karania śmiercią lub tem podobnem. W Ameryce Północnej abolicjoniści starali się o zniesienie niewolnictwa. Dopiero w czasie wojny w roku 1861–1865 udało im się wpłynąć na rząd Stanów Zjednoczonych, tak że w roku 1863 ogłoszono akt emancypacji, t. j. wyzwolenia.
- ↑ Alkowa, nisza albo izdebka bez okien na zewnątrz, ale otrzymująca światło tylko z drugiego pokoju, najczęściej przez oszklone drzwi. Dawniej nazywano alkowami sypialnie. Dzisiaj, ze względu na zdrowotność, izb bez okien wogóle na sypialnie nie używamy.