Chata wuja Tomasza/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niedaleko od dworu stała chatka wuja Tomasza, z rozmaitej wielkości bierwion[1] sklecona; przed chatką był ogródek, starannie utrzymywany, w którym dojrzewały poziomki, maliny i inne owoce, jakoteż warzywa.
Cały front chatki zakrywały gęste sploty ponsowej begonji i krajowej róży, bardzo bogatej w kwiecie, niedozwalającem dostrzec nieogładzonych i koszlawych ścian chaty. Każdego lata obsadzała ciotka Klotylda ulubionemi, przeważnie jaskrawemi, latowemi kwiatami ową część ogródka.
Ale wejdźmy do chatki. We dworze już po wieczerzy, i ciotka Klotylda, jako naczelna kucharka, mogła ze spokojnem sumieniem, zostawiwszy naczynia do umycia i uprzątania kuchni kuchcikom, udać się do swej chatki i zająć się przygotowaniem posiłku dla swego „starego“, jak zwykła nazywać męża. W tej chwili widzimy ją przy piecu, pilnującą rozmaitych potraw i z pewnem wewnętrznem zadowoleniem podnoszącą z kociołka pokrywkę, z którego wylatuje draźniący podniebienie zapach — to jakiś nadzwyczajny przysmak...
Twarz jego okrągła, pełna, czarna, błyszcząca, jakby ją lakierem pociągnął, jaśnieje wewnętrznem zadowoleniem. I nic dziwnego, bo ciotka Klotylda to najlepsza kucharka na całą okolicę, nie ma ona w tym względzie sobie równej, wie o tem dobrze i słusznie może być dumną.
Ciotka Klotylda, to kucharka zawołana; ptactwo domowe czytało w jej spojrzeniu swą dolę nieszczęśliwą i gdy spostrzegało ją zbliżającą się krokiem poważnym, kury, gęsi, kaczki, wszystko to drżało z przestrachu; nawet odważny indyk smutnie spuszczał głowę i pogrążał się w głęboką zadumę, — widocznie gotował się na śmierć. Zajętą była nieustannie ważnym swym obowiązkiem; na polu sztuki kulinarnej robiła z każdym dniem postępy, z których, rozumie się, nie zdradzała się przed żadną kobietą, bo natem zależała jej sława. Ciotka Klotylda była jedyną w swoim rodzaju, chociaż niewolną od pewnej próżności; nieraz aż kładła się od śmiechu, opowiadając o nieszczęśliwych próbach swoich rywalek w przyrządzaniu potraw, mianowicie pirogów, pieczenia ciast i zapiekanek.
Większe zjazdy gości, na które trzeba było wystawiać wytworne obiady i kolacje, podniecały zwykle siły moralne ciotki Klotyldy: z pewną więc wewnętrzną rozkoszą patrzała na walizy, kufry, pudła itp., zawalające kurytarz — zwiastowały one bowiem cały szereg kulinarnych zabiegów, któremi się miała popisać.
W obecnej chwili, jak to już powiedzieliśmy, stała przed piecem i uważnie pilnowała przysmaków — nie przeszkadzajmy jej przeto, a obejrzyjmy sobie wnętrze chatki.
W jednym kącie stało łóżko, starannie białą kapą przykryte; przed łóżkiem był dywan, miejsce to było widocznie pierwsze, niejako honorowe w izbie. Ciotka Klotylda, jako kobieta, mająca niejakie stosunki, chociaż pośrednie z wyższem towarzystwem, musiała mieć jakiś kącik lepszy — do przyjęć... nazywała go „pokojem bawialnym“ i strzegła go przed rozswawolonemi dzieciakami.
W przeciwległym kącie było drugie łóżko, mniej starannie osłonięte, przeznaczone prawdopodobnie do codziennego użycia. Ścianę ponad kominem zdobiły jaskrawe obrazki Świętych Pańskich i portret Waszyngtona...[2] Biedny wybawca Ameryki! zadziwiłby się, gdyby zobaczył, jak go sztuka narodowa przybrała.
W tym właśnie kącie izdebki, dwaj jak węgiel czarni chłopacy, o kędzierzawych włosach, błyszczących policzkach, uczyli malutką swą siostrzyczkę chodzić; powtarzające się co chwilę wybuchy śmiechu, nie świadczyły bynajmniej o zbytnich postępkach maleństwa, które co parę kroków upadało.
Przed kominem stał nakryty stół, widocznie do wieczerzy; za stołem siedział wuj Tomasz, najlepszy robotnik pana Szelby; a ponieważ tenże ma być bohaterem naszego opowiadania, winniśmy poświęcić osobie jego słów kilka. Był to mężczyzna barczysty, wysokiej postawy; twarz jego o rysach właściwych Afrykańczykom, o błyszczącej czarnej cerze, wyrażała niezwykłą dobroć serca, łagodność, rozum prosty a poczciwy. W całej postaci przebijała się godność i pewien rodzaj pokornej, łatwowiernej dobroduszności. W tej chwili przerysowywał na marmurowej tabliczce z komiczną powagą jakieś litery, — uczył go pisać Jerzy, trzynastoletni chłopczyk o bystrem spojrzeniu, dumny ze swego stanowiska nauczyciela.
— Ależ nie w tę stronę, wuju Tomaszu, — zawołał chłopczyk, spostrzegłszy, że uczeń jego zawrócił ogonek od g w niewłaściwą stronę, — patrz, napisałeś q zamiast g.
— O dla Boga, czyż doprawdy? — przerwał wuj Tomasz, popatrzył z uszanowaniem na swego młodego nauczyciela, który chcąc go przekonać, że źle napisał, kreślił swobodnie mnóstwo g i q. — Wuj Tomasz ujął znowu rysik, którego w swych spracowanych palcach nie mógł utrzymać.
— Jak to tym białym wszystkie sztuki łatwo przychodzą! — zawołała ciotka Klotylda, smarując patelnię kawałkiem słoniny i spoglądając z pewnym rodzajem dumy na Jerzego. — A w domu to pisze, aż miło popatrzeć; a czyta... co to i mówić... A jest taki dobry, że wieczorem jeszcze do nas przybieży i uczy mego „starego“.
— Ależ ciotko Klotyldo, jestem bardzo głodny! — przerwał Jerzy. — Zobaczno do tygielka, czy omlet jeszcze nie gotów.
— Prawie gotów, paniczu — odrzekła ciotka Klotylda, podnosząc pokrywkę z tygielka — a skórka jak się rumieni!... smacznym będzie... jeszcze tylko chwilkę. Cierpliwości, paniczu kochany. Onegdaj chciała pani, żeby Zuzka spróbowała upiec kilka pierożków, ale gdzie jej tam... powiadam paniczowi, że to się serce kraje, gdy się patrzy, jak się dobro pańskie marnuje; i cóż to było za pieczywo, pożal się Boże! krzywe, koszlawe, właśnie nieprzymierzając, jak mój papuć... nie, to próżno, gdzieby tam ona potrafiła, to nie tak łatwo.
Po tem lekceważącem Zuzkę przemówieniu, zrzuciła pokrywkę z tygla i odkryła mistrzowsko upieczona leguminę w formie babki, której żaden nie powstydziłby się cukiernik; miała być ona zapewne owym nadzwyczajnym przysmakiem, więc na dobre zaczęła się kobiecina krzątać około przysposobienia wieczerzy.
— Wynoście się urwisy, a i ty ruszaj, Paulinko! Mateczka nie zapomni o swej córeczce, da ci coś smacznego, moja pieszczotko. Dalej paniczu, na bok książki, i proszę siadać z moim starym. Zaraz będzie smażona kiełbasa i placek kukurydzowy.
— Miałem iść na wieczerzę do domu, ale zostanę, bo masz niezłe przysmaki.
— Już to pewno, że wiesz co dobre, mój kochanku, — odrzekła ciotka Klotylda, kładąc na talerz gorące bliny[3], — bo i dla kogóżby stara Klotylda miała chować przysmaki, jeżeli nie dla swego pieszczocha.
Mówiła to z niezwykłem zadowoleniem, popatrzała na Jerzego i odwróciła się ku ognisku.
— A teraz proszę leguminy, ciotko Klotyldo — odezwał się malec i wziął wielki nóż, jak gdyby zabierał się do krajania.
— Na Boga, paniczu! — zawołała ciotka Klotylda, wstrzymując rączkę Jerzego, — któż to widział krajać leguminę takim wielkim nożem! Wszystko się zapadnie — cała moja praca. Tutaj masz cienki, ostry nożyk, jakby umyślnie do tego zrobiony; gdy nim kraję — płatki się oddzielają lekkie, jak piórka. — Jedz paniczu, niema nad to nic lepszego.
— Tomasz Linkoln powiada, — odezwał się Jerzy, przez napakowane ciastem usta — że jego Janina lepsza kucharka od ciebie.
— Patrzcie, jaki mi zuch Linkoln! — zawołała Klotylda lekceważąco — Linkolny wielkie mi osoby... ważne figury! to ludzie poważani w najzwyklejszem tego słowa pojęciu, ale brak im pańskości. Czy można porównać Linkolna z panem Szelby? Miły Boże! A panna Linkoln! Czy potrafi tak wejść do salonu, jak moja pani — z taką elegancją, lekko a poważnie? Gdzie im się tam mierzyć z moim państwem?
Ciotka Klotylda, dokończywszy słów tych, potrząsła dumnie głową, jak ktoś, co zna świat dobrze.
— Ale sama przecie chwaliłaś Janinę, że to dobra kucharka.
— A jednak Janina chwaliła swoje ciasto, że wyborne.
— Prawda, prawda; pokazywała mi je także i w swej naiwności pragnęła pochwał — i to właśnie dowodzi, że się nie zna na tem... Cały ten dom nie ma wielkiego znaczenia. Oj, paniczu, nie wiesz, jak jesteś szczęśliwy, jakich dobrych masz rodziców!
Tu ciotka Klotylda westchnęła i z uczuciem wdzięczności podniosła wzrok ku niebu.
— Bądź przekonaną, ciotko Klotyldo, że uznaję najzupełniej zalety naszych pasztetów i pudingów. Zapytaj Tomasza Linkolna, jak go ugniewam, gdy mu o nich opowiadam.
Klotylda brała się za boki od śmiechu, upadła na krzesło i śmiała się tak szczerze, że aż łzy puściły się strumieniem po jej czarnych, błyszczących policzkach. A dając malcowi małego klapsa, mówiła głosem urywanym: zabijesz mnie panicz swoim dowcipem. — I znowu wybuchnęła głośnym śmiechem, tak że chłopczykowi naprawdę zdawało się, że jest najdowcipniejszym z ludzi i że rzeczywiście za wiele powiedział.
— To panicz tak wprost Tomkowi powiedziałeś? Ale czy powiedziałeś? — pytała ciotka Klotylda, ucierając łzy. — Mój Boże, to mi zuch! Żartuje sobie z Tomka! O dla Boga, paniczu, przestań żartować, bo się na śmierć zaśmieję!
— Powiedziałem mu: posłuchaj Tomek, powinieneś posmakować pasztetów ciotki Klotyldy — to ci pasztety...
— A szkoda, że ich nie kosztował! — dorzuciła Klotylda, której poczciwe serce przedstawiało sobie natychmiast smutne położenie Tomka Linkolna. — Powinieneś, paniczu, zaprosić go kiedy na obiad, będzie to bardzo pięknie z panicza strony. Nie trzeba się bowiem wynosić nad innych, tego nie usprawiedliwia ani wyższość umysłowa, ani urodzenie, ani majątek.
— Dobrze, w przyszłym tygodniu zaproszę Tomka, a ty, ciotko Klotyldo, nie żałuj trudu; toż to będzie się dziwował... Nakarmimy go, by pamiętał ze dwa tygodnie o naszym obiedzie.
— Koniecznie, koniecznie — przerwała Klotylda zachwycona. — Zobaczysz paniczu, jak go nakarmim! O dla Boga, jak to się przypomni niektóre obiady... pamiętasz paniczu, ten pasztet z kurcząt na obiedzie, któryśmy dawali dla jenerała Noksa? O, wtenczas to o małośmy się nie pokłóciły z panią o skórkę pasztetu. Bo też ja nie rozumiem, co tym paniom przychodzi niekiedy do głowy: czasami właśnie wtedy, gdy lękasz się i drżysz, żeby się udało, wsuną swoje trzy grosze. Pani się chciało, żebym robiła jedno tak, drugie inaczej — aż mi cierpliwości zabrakło... „Pani, mówię jej, chciej tytko spojrzeć na swoje białe rączki a na moje czarne łapy; to już widać Bóg tak chciał, żebym ja się krzątała koło kuchni, a pani siedziała sobie w pokoju“. O mało się wtenczas nie rozgniewałam.
— A co mama na to powiedziała? — spytał Jerzy.
— Co powiedziała? Popatrzała na mnie swemi pięknemi oczami i odpowiedziała: „Zgoda, ciotko Klotyldo; widzę, że masz rację“ — i poszła sobie do pokojów. Już to, co prawda to prawda, pani mogła mnie palnąć czem się nawinie za moją niegodziwość, ale trudno, nic nie umiem zrobić, gdy mi jaka pani patrzy na palce.
— O pamiętam ów obiad, udał ci się doskonale, wszyscy chwalili.
— Oj co prawda, to prawda! Stojąc za drzwiami, na własne oczy widziałam, jak jenerał trzy razy podsuwając swój talerz ku pani, prosząc o pierogi z jagodami, mówił: „Pani Szelby, masz pani nieocenioną kucharkę“. — O mój Boże, mój Boże! o mało mi z radości serce nie pękło! Jenerał zna się na dobrej kuchni!... to bardzo porządny człowiek! Pochodzi z najstarożytniejszej familji w starej Wirginji, to też, jak i mój pan, zna się na tem, co smaczne, — to zacny człowiek... ten jenerał. Widzisz paniczu, w każdej potrawie jest coś osobliwego, ale nie każdy umie to dostrzec, a jenerał od razu zrozumiał o co chodzi... już to poznałam ze słów jego. Tak, tak, zna się na osobliwościach kuchni.
Jerzy najadł się do syta, jak to się zdarza dzieciom, którym jedzenie smakuje; nieco znużony, zaczął się przypatrywać dziatwie, która z odległego kąta wzajemnie go obserwowała, jak jadł...
— Chodźcie Pietrek, Mundziu, chcecie także co zjeść? — zawołał, urywając spore kawałki ciasta i rzucając je dzieciom. — Ciotka Klotylda upiecze im także cośkolwiek.
Jerzy i Tomasz przeszli od stołu do komina, a Klotylda przygotowała spory zapas ciast, wzięła na kolana małą Paulinkę i obdzieliła dwóch urwisów, którzy największą znajdowali przyjemność posilać się pod stołem, przewracając się, swawoląc i ciągnąc za nóżki swą małą siostrzyczkę.
— Ciszej! a przestaniecie wy tam! — wołała matka, szturchając pod stołem nogą na chybił trafił. — Widzicie, że są goście, bądźcie cicho, urwisy! No, niechno panicz wyjdzie, sprawię wam niespodziankę.
Jaka to miała być niespodzianka, nie trudno zgadnąć; to tylko pewna, że obietnica nie wywarła na rozswawoloną dziatwę najmniejszego wpływu.
— Rozwioźli chłopcy! — rzekł wuj Tomasz — nie dadzą ani chwili spokoju.
Chłopcy tymczasem wyszli z pod stołu, z zatłuszczonemi twarzami i rękoma i dalejże naprzemian całować i ściskać siostrzyczkę.
— A dajcie jej pokój! — wołała matka, odpychając ich kędzierzawe główki. — Ruszajcie mi zaraz do strumienia, umyjcie się czysto i pięknie; — i potwierdziła ten rozkaz kilku szturchańcami, które nie musiały być nazbyt straszne, bo dziatwa wyleciała za drzwi, śmiejąc się i jeszcze bardziej swawoląc.
— No, powiedzcież mi przez litość, czy widział kto takich urwisów. — Wziąwszy czysty ręcznik, umoczyła go w letniej wodzie, obmyła twarz i ręce Paulince, posadziła ją na kolana Tomaszowi i zaczęła sprzątać ze stołu. Dzieciak tymczasem szarpał ojca za nos, drapał go po twarzy i zapuszczał swoje drobne paluszki w jego kędzierzawą czuprynę. Ostatni rodzaj zajęcia widocznie najbardziej podobał się małej Paulince.
— Nie, śliczna to dziewuszka! — zawołał Tomasz, podnosząc dzieweczkę w górę jakby się chciał nią nacieszyć; później, usadowiwszy dziecinę na ramieniu, dalejże w pląsy po pokoju, a Jerzy skacząc przed nią, wywijał chustką i bawił się razem. Mundziu i Pietrek, gdy wrócili do izby, przyłączyli się także do kompanji i to z takim hałasem, że ciotka Klotylda musiała protestować, — że jej pęknie głowa. Ale to na nie wiele się przydało; codziennie bowiem te same hałasy i te same protesty się powtarzały, aż Tomasz znużony nie skończył a z nim i pomęczona dziatwa.
— Na dziś, sądzę, będzie dosyć — rzekła matka, wyjmując z kufra składane łóżko i rozłożyła je. — Dalej Mundziu, Pietrek, spać! Zbliża się godzina modlitwy.
— Nie pójdziemy spać matuniu, będziemy się także modlić, to tak ładnie.
— Pozwól im ciotko Klotyldo i złóż łóżko, niech sobie posiedzą — prosił Jerzy.
Klotylda była widocznie z tego zadowoloną, bo łóżko bez szemrania znów złożyła.
— No niechże sobie posiedzą, może pójdzie im to na pożytek.
I wszyscy wzięli się do sprzątania.
— Skąd dostać krzeseł? — zapytała ciotka Klotylda. — Doprawdy nie wiem, jak temu zaradzić? Ależ te zebrania co tydzień bywają w chacie Tomasza i zawsze obchodziliśmy się tem co jest, może i teraz damy sobie jakoś radę. Usiądą, jak się da, miejsca jest dosyć.
— W przeszłym tygodniu złamał dziadek Piotr dwie nóżki u tego krzesła — przerwał Mundziu.
— Jeszcze mi będziesz zmyślać! Pewnieś to ty zrobił, urwisie! — zawołała ciotka Klotylda.
— To nic, matusiu, będzie stać, jak je przystawię do ściany.
— Tylko bacz — zauważył Pietrek — żeby nie usiadł na nim dziadek Piotr; bo zwykle, jak zacznie śpiewać, to jeździ na krześle po całym pokoju.
— Tem lepiej, niech siada — przerwał Mundziu; — zobaczymy, jak tylko zacznie: „I przyjdziecie sprawiedliwi i grzesznicy wysłuchać głosu mojego“ — wywróci koziołka i rozciągnie się jak długi! — Mówiąc to, powtarzał po dziadku Piotrze i chcąc bardziej uobrazować swe opowiadanie, ruszył z miejsca na krześle i już leżał na ziemi.
— Przestań! — zawołała ciotka Klotylda. — Czyż wam nie wstyd? nie możecie się na chwilę uspokoić?
Ale Jerzy popierał małego urwisa i dowodził, że Mundziu jest zuch; i dlatego uwagi matki skutkowały, jakby rzucał groch na ścianę.
Tymczasem wniesiono do izby dwie próżne beczułki, podparto je kamieniami i położono na nie deski, — siedzenia były gotowe.
— Panicz tak pięknie czyta — zauważyła ciotka Klotylda — mógłby pozostać z nami i przeczytać nam cośkolwiek głośno.
Jerzy zgodził się natychmiast, bo któryż chłopiec nie uczyniłby tak samo, słysząc tak pochlebne o sobie zdanie?
Izba wkrótce napełniła się różnobarwną gromadą, począwszy od dziewczynki lat piętnastu, aż do ośmdziesięcioletniego starca. Z początku, jak zwykle, opowiadano sobie niewinne ploteczki: „Skąd ma Zuzka nową chustkę?“ „Pani darowała Elżbiecie nową suknię...“ „Pan kupi niedługo pięknego konia“ itp.
Niektórzy z gości należeli do sąsiednich plantacyj i przychodzili do chaty wuja Tomasza za wyłącznem pozwoleniem swoich panów. Każdy miał do powiedzenia jakąś nowinę, ploteczkę, które tutaj również krążyły jak w pańskich salonach.
Po chwili, z widocznem zadowoleniem obecnych, zaczęły się śpiewy. Kilka fałszywych głosów nie mogło zepsuć wspaniałej całości; z piersi owych dzieci natury płynęła pieśń wdzięcznemi, pełnych uniesienia tony.
Śpiewano pieśni kościelne, których nauczyli się w okolicznych kościołach, albo od misjonarzy.
Pieśni te przeplatano opowiadaniami i naukami moralnemi.
Jerzy zaczął na ogólne prośby czytać ustępy z Pisma św.
Jako chłopak z natury uważny, a wychowany starannie przez matkę w zasadach religijnych, widząc, że jest celem powszechnej uwagi, czytał z powagą godną pochwały. Młodzież go podziwiała, starzy go błogosławili — dobrego, kochanego panicza.
Tomasza szanowano ogólnie i we wszystkich sprawach jego się radzono; posiadał bowiem pogląd jasny, umysł szlachetny, serce czułe. Na zakończenie odmówił wuj Tomasz modlitwę tak ciepłą, tak płynącą wprost ze serca, że obecni rozpłakali się z rozrzewnienia, a niejeden, nawet wykształcony człowiek, mógłby się zbudować.
Gdy to się dzieje w chacie niewolnika, zupełnie inna scena odgrywała się w domu właściciela.
Handlarz murzynów i pan Szelby siedzieli za stołem zarzuconym papierami. Pan Szelby podał Haley’emu całą pakę dokumentów do przejrzenia.
— Wszystko w porządku — rzekł handlarz, — tylko podpisać...
Szelby porwał gwałtownie za pióro, podpisał z gorączkowym pospiechem, jakby chcąc prędzej uwolnić się od wyrzutów sumienia, i podał handlarzowi dokumenty sprzedaży. Haley wyjął z pugilaresu pergamin i podał go panu Szelby, a ten go pochwycił z niespokojem, którego nie był w stanie ukryć.
— Interes skończony, — rzekł Haley, wstając z krzesła.
— Skończony! — powtórzył Szelby w głębokiej zadumie. — Skończony!
— Pan nie bardzo jesteś z tego zadowolony, jak mi się zdaje, — zauważył handlarz.
— Haley — odrzekł Szelby — pamiętaj, że mi dałeś słowo nie sprzedać Tomasza, jak tylko zacnemu domowi.
— Bądź pan przekonany, że w tym względzie uczynię, jak sam postąpiłeś...
— Pan wiesz, że mnie zmusiła do tego konieczność!
— Przecież i mnie może to spotkać — dorzucił Haley. — Zresztą użyję wszelkich starań, by Tomasza ulokować dobrze, a co się tyczy mego z nim obejścia, bądź pan zupełnie spokojny. Codziennie dziękuję Bogu, że mi dał serce czułe.
Handlarz od pierwszego słowa dał się poznać w właściwem świetle, i dlatego jego kupiecki humanitaryzm wcale nie zaspokoił pana Szelby.
- ↑ Bierwiona, nie obrobione belki, używane do budowy chat włościańskich. Bierwiono, także bierzwiono, albo bierzmo. Pismo święte mówi o źdźble w oku brata, i o bierzmie we własnym; t. j.: o belce.
- ↑ Waszyngton Jerzy, oswobodził Północną Amerykę z pod rządów Anglji; dnia 30. listopada 1782 uznali Anglicy jej niepodległość, a w rok później opuściły ich wojska Nowy-York. Waszyngton był pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych, ur. 1732, um. 1799.
- ↑ Bliny, placki, które się podaje gorąco na stół.