[206]
2) Chmury.
W komedyi pod tym napisem drwi Arystofanes z wykrętnej nauki sofistów, do liczby których jako ich przewódcy zalicza całkiem niewłaściwie Sokratesa. Strepsyades, ze wsi rodem, mało ukształcony, ożeniwszy się z panną miejskiego wychowania i wykwintnych przyzwyczajeń, córką Megaklesa, doczekał się syna (Fejdypida), zamiłowanego w popisach konnych, wyścigach i zaciągającego długi na te kosztowne zabawy. Komedya rozpoczyna się w chwili, kiedy Strepsyades, nie mogąc zasnąć z powodu niepokojącej myśli o blizkim terminie (dniu „nowym-starym“) płacenia rewersów synowskich, każe słudze podać sobie rejestr gospodarski, zagłębia się w odczytywaniu pozycyj i przypomina sobie dawne czasy.
Strepsyades. Potem ów synalek, gdy na świat nam przyszedł
Mnie gburowi i tej szumnej pani, wtedy
Kłótnie się o jego imię rozpoczęły.
Jejmość coś od konia zawsze nadawała:
Ksantyp, Charyp[1], zwąc go, albo Kallipides
Jam zaś dawał imię Fejdonida dziadka.
Spór nie prędko ustał, przyszło wszak do zgody,
Imię mu daliśmy Fejdypida wreszcie.
Temu chłopcu jejmość, pieszcząc go, mawiała:
„Gdy dorósłszy, będziesz wracał jak Megakles
Na zwycięskim wozie, płaszcz zwiesiwszy dumnie...“
Jam zaś mawiał: „gdy tam, kózki pędząc z wzgórza,
W kusej ot opończy, jak twój ojciec czynił...“
Lecz te moje słowa były groch o ścianę;
On w koniarstwie krwawe me utopił grosze.
Teraz przez noc całą myśląc jak wyjść z biedy,
Jednę-m dróżkę znalazł, boską, niezrównaną;
Jeśli do niej chłopiec ów namówić da się,
Tom napewno wygrał.. Trza go najpierw zbudzić!...
Jakże go najmilej ze snu wyrwać teraz?
Mój ty Fejdypuszku!... Fejdziu!...
Fejdypides. Cóż tam, ojcze?
Strepsyades. Daj mi buzi, synku!... Podaj rączkę tacie!
Fejdypides. Masz!... Lecz cóż to znaczy?
Strepsyades. Kochasz mnie ty? powiedz!
Fejdypides. Jak mi ten Posejdon koniowładca miły!
Strepsyades. Daj mi święty pokój z twoim koniowładcą...
Bóg ten całej biedy właśnie mi narobił.
Jeśli jednak szczerze, z duszy mnie miłujesz,
Chłopcze, słuchaj, proszę!...
Fejdypides. W czemże cię mam słuchać?
Strepsyades. Zmień natychmiast, synku, ten twój sposób życia
I gdzie ja-ć zalecę, tam mi idź w naukę.
Fejdypides. Powiedz, czego żądasz?
[207]
Strepsyades (pokazując na domek Sokratesa).
Patrz-no tam, w tę stronę!
Widzisz tam tę furtkę z tą chałupką lichą?
Fejdypides. Widzę... Cóż dalipan, ojcze, to ma znaczyć?
Strepsyades. Toć jest, synu, mądrych duchów marzycielnia,
Tam mieszkają ludzie, którzy wmówią w ciebie,
Twierdząc, że niebiosa są fajerką... że ta
Wszędzie nas otacza... żeśmy w niej węgielki.
Ci już cię nauczą, byleś im zapłacił,
Pobić wszystkich, słusznie czy niesłusznie prawiąc.
Fejdypides. Cóż za jedni?
Strepsyades. Nie znam nazwisk ich dokładnie;
Są-to jednak zacni marzycielodumce.
Fejdypides. Kroćset... te gałgany!... Wiem już o paplarzach
Mówisz i bladoszach, o bosakach, co to
Sokrat ów obdartus i Chajrefon z nimi.
Strepsyades. Sza!... Stul gębę, lepiej głupstwa-byś nie gadał!
Dbasz-li, by się ojcu choć kęs chleba został
Przystań do nich, końskie porzuciwszy kunszta...
Są, jak słychać, u nich jakieś dwie tam mowy:
Lepsza bądź-jak-bądź, a obok niej też gorsza.
Z tej dwojakiej mowy druga, to jest gorsza,
Nieuczciwą racyą zawsze bierze górę.
Tej się więc nieprawej mowy tylko naucz,
A ze wszystkich długów, które-m za cię winien,
Aniby szelążka zgoła nikt nie dostał.
Fejdypides. Nie usłucham!... Jakże mógłbym ja rycerstwu
Stawić się przed oczy z cielskiem tak znędzniałem?
Strepsyades (grożąc synowi).
Już wy mego chleba żreć mi nie będziecie,
Ni ty, ni dyszlowy, ni ów folblut waścin!
Boć wypędzę z domu na złamanie karku!
Fejdypides. O! nie ścierpi wujcio mój, Megakles, bym ja
Był bez koni! Idę doń, o ciebie nie dbam!
Nie mogąc namówić syna, Strepsyades sam po naukę udaje się do Sokratesa. Ten wyśmiawszy jego wiarę w bogów, ukazuje mu istotne bóstwa - chmury, które w postaci niewieściej zjawiają na scenie, przywołane modlitwą mędrca:
Władco i panie, Powietrze bez końca, ziemię co trzymasz w zawiesi,
Świetny Eterze, czcigodne boginie, Chmury ognisto-piorunne,
Wzlećcie, objawcie się, aby myśliciel ujrzał wiszące nad głową...
Owóż przybądźcie, o arcyczcigodne Chmury, ukazać się temu,
Czyście Olimpu prześwięte wierzchołki, śniegiem osute, zasiadły,
Czy w Okeana rodzica ogrodach Nimfom cne tany wodzicie,
Z Nilu czy odnóg czerpiecie złotemi wody dzbanami, boginie!
O wysłuchajcie, ofiarę przyjąwszy, łaskę zsyłając obrządkom!
Gdy Chmury, stanowiące chór w tej komedyi, odezwały się za sceną, Strepsyades zdziwiony pyta, kto to poważnem pieniem go zachwycił; Sokrates odpowiada:
[208]
Przecież to Chmury niebieskie, potężne wszelkich próżniaków boginie,
Które pojęcie i biegłość nam dają w sporach i bystrość rozumu,
Przytem kuglarstwo i sztukę, by innych wzruszać, porywać, przegadać.
Streps. To też, gdym słyszał ich głosu, wnet dusza w górę wysoko mi wzlata,
Pragnie rozkrawać już słówka i myśli, zwięźle gawędzić o dymie,
Obce zaś zdanie szturchając swem zdańkiem, mowę wypalić na mowę.
Strepsyades pragnąłby coprędzej wyuczyć się od Sokratesa owej wykrętnej mowy, któraby mu posłużyła do pozbycia się lichwiarzy i odprawienia ich z kwitkiem, ale mędrzec chce naprzód przećwiczyć starą jego mózgownicę i oczyścić ją z przesądów, więc wykłada mu przyczyny zjawisk niebieskich. Któż grzmi na niebie — pyta Strepsyades — czyż nie Zeus? Bynajmniej — odpowiada Sokrates — to Chmury. Jakim sposobem?
Sokrat. Skoro się wodą przepełnią i z miejsca ruszyć się muszą swojego,
Wisząc na niebie i deszczem brzemienne; potem ciężarem ciągnione
Jedne na drugie spadają, a przeto łamiąc się łoskot wydają.
Streps. Któż zaś do ruchu je tego przymusza, czyliż nie Zeusa potęga?
Sokrat. Nie on, lecz Wiry Eteru.
Streps. O Wirze mówisz?... Jam tego nie wiedział,
Że tam snać Zeusa na niebie już niema, Wir zaś króluje za niego...
Skądże zaś znowu spadają pioruny ogniem płonące? wytłómacz,
Które nas rażąc, wnet jednych upieką, innych przynajmniej osmalą;
Te oczywiście Zeusowa prawica na wiarołomców snać miota.
Sokrat. Jakże to, głupcze, starzyzną cuchnący, przedpotopowy człowiecze!
Gdyby je rzucał na krzywoprzysięsców, Symon[2] nie spłonął do szczętu
Ni też Kleonim z Teorem[2]? Toć oni krzywoprzysięsców hersztowie.
Lecz on swe własne wzdy razi świątnice, Sunion, ów Aten przylądek,
Szczyty też dębów najwyższych, a za cóż?... przecie te dęby nie grzeszą!
Streps. Nie wiem! Jednak to słuszne, co mówisz. Czemże więc gromy u ciebie?
Sokrat. Wiatr gdy gorący, podniósłszy się w górę, w chmur się dostanie pośrodek,
Jako pęcherze, tak zwewnątrz je nadmie; potem przedarłszy je wreszcie
Siłą wyparty, wypada na zewnątrz, dla swej gęstości gwałtowny.
Skutkiem szybkości i szumu wśród tarcia sam zapalając się przez się.
Strep. Klnę się na Zeusa, żem tego przypadkiem w czasie Dyazyów[3] doświadczył.
Dla mych krewniaków, gdym kiszkę raz smażąc, naciąć jej wprzódy zapomniał,
Wzdęła się mocno, a potem zaś nagle w same pękając mi oczy,
Prysła gwałtownie i całą swym tłuszczem twarz oparzyła mi srodze.
Chór. Człecze ty, który pożądasz mądrości od nas i wielkiej i szczytnej,
Wśród Ateńczyków i Greków o jakże żywot szczęśliwy twój będzie,
Jeśli masz pamięć i skłonność do myśli, jeśli na biedę wytrwałość
W duszy jest twojej i jeśli się staniem, ani chodzeniem nie męczysz;
Jeśli ci marznąć zbyt przykrem nie będzie, albo się obejść bez jadła,
Wstrzymać od wina i ćwiczeń cielesnych, innych takichże marności,
A za najlepsze zaś jeśli uważasz, sprytny jak człowiek powinien
W sprawach i radach sądowych być górą, dzielnie językiem wojować.
[209] Strepsyades zgadza się na twarde warunki, byleby tylko mógł wierzycieli zbyć niczem. Nauka idzie ciężko, coś niecoś jednak stary korzysta, nie tyle wszakże, ile pragnął, więc syna zmusza w końcu, by poszedł do Sokratesa. Wraca Fejdyp wyćwiczony w dowodzeniu i... okazuje się hardym względem ojca, w końcu go bije. Powód tego opowiada przed Chórem Strepsyades:
.....Przy wieczerzy, gdy, jak wiecie, siedzim,
Najpierw mu kazałem, aby lutnię wziąwszy, śpiewał
Znaną piosnkę Symonida: „Strzygli tam barana“.
On zaś rzekł, iż grać na lutni rzecz to przestarzała,
Śpiewać pijąc, to rzecz baby, która kasze miele.
Fejdyp. Czy już nie trza było wtedy bić i kopać waści,
Boś mi śpiewać kazał, jakbyś świerszcza miał w gościnie.
Streps. Prawił już to samo w domu, z czem wyjeżdża tutaj,
Symonida zwąc bezczelnie nędznym wierszokletą.
Jam się ledwo już posiadał, jednak się wstrzymawszy
Potem mu kazałem, by mi, gałąź mirtu biorąc
(Bo Eschila ja uważam za poetów księcia)
Coś z Eschila też zaśpiewał. On zaś wręcz zawołał:
„To chropawiec, pełen szumu, paplacz napuszysty!“
Łatwo pojąć, jak mi wtedy serce bić poczęło;
Wszakże gniew mój połykając, rzekłem: „Coś innego
Więc zaśpiewaj, z nowszych rzeczy, co tak arcymądre!“
Wnet on Eurypida wierszyk pocznie —
To mi trochę nadto było, przetoż mu sypnąłem
Całą gębą brzydkie słowa, skąd, jak pojąć łatwo,
Ząb za ząb się wszczęła kłótnia. On zaś potem skoczył
Do mnie, gniótł mnie, młócił, dławił, do cna mię zmarnował.
Fejdyp. Czy nie słusznie za to, że mi Eurypida lżyłeś,
To mądrości dziwo?
Streps. On? Mądrości?... Jak cię nazwać?
Lecz mnie bić znów nicwart gotów.
Fejdyp. Słusznie, jak Zeus miły!...
Najpierw, odpowiadaj: czy mnie biłeś, gdym był chłopcem?
Streps. Biłem, lecz z miłości, albo troskliwości.
Fejdyp. Powiedz,
Czy niesłusznie, bym i ja też, równie z życzliwości,
Bił cię, skoro życzliwości bicie jest dowodem?
Skądże bowiem ma twe ciało plagom ujść bezkarnie,
Nie zaś moje? „Toć i ja też wolny się rodziłem,
„Różdżką dziatki biorą, nie miał-że-by ojciec?“
Powiesz snać, że li w dziecinnym to stosowne wieku;
Jabym odrzekł, że staruszek to podwójne dziecko
I że słuszniej, aby stary plagi brał, niż młody;
Sprawiedliwie bowiem starszy mniej powinien grzeszyć.
Streps. Takich praw nie znajdziesz nigdzie, by to ojciec cierpiał.
Fejdyp. Nie był że to człowiek, tak jak ja i ty, co pierwszy
Prawa nadał i przekonał przodków słowy swemi.
Czemuż mnie-by nie przystało nowe dać na przyszłość
[210]
Prawa synom, by na odwet ojców swych gromili.
Ile zaś wzięliśmy plag, nim prawe to ogłoszą,
Z tych kwitując, puścim płazem, że nas dawniej bito
Patrz-no na koguty, albo inne takie twory,
Jak to ojców odpędzają; czemże-to się one
Od nas różnią, chyba tem, że uchwał nie gryzmolą!
Gdy się takich i tym podobnych dowodzeń nasłuchał Strepsyades, uznaje swoją winę, że syna sam do Sokratesa zaprowadził i wwiódł na drogę wykrętów. Więc też na Sokratesie mści się, rozwalając i paląc jego chatę przy pomocy swych niewolników. Mędrcy wyskakują a Strepsyades woła:
Goń ich, bij, potrącaj! jak z tysiącznych przyczyn,
Tak najbardziej za to, iż krzywdzili bogów...
(Marcelli Motty).
|