<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Choroby wieku
Podtytuł Studjum pathologiczne
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Rzadko się kiedy zdarza, by najsilniej nawet uorganizowany człowiek, z wolą wyrobioną i energiczną, świat swój na obraz i podobieństwo własne mógł i umiał przerobić. Wpływ jego większy lub mniejszy, najczęściej rozbija się o właściwe wszystkim, nawet najsłabszym istotom jasnowidzenie wad i przesady tych z którymi żyją. Wprędce bardzo poczuwa się słabą stronę towarzyszów wędrówki, codzień się ona potem widoczniejszą staje. Najpotężniejszy umysł w ciągłem zetknięciu się z najpospolitszym, zapoznany przezeń w swej wartości, oceniony zawsze jest trafnie ze strony wad, braków i niedostateczności. Każdy z nas łatwiej pozna słabiznę bliźniego, niż oszacuje cnoty. Jest to cechą ułomności ludzkiej, że nie ma człowieka któryby doskonałym i niemylnym był dla wszystkich. Najlepiej nawet odegrywający rolę swoją, prędzej czy później odkryje się z jakąś słabostką i przez nią wyspowiada, że jest ułomną istotą.
Jan Dembor człowiek silnego wpływu i powagi wielkiej dla obcych i dalszych, temu zapewnie duchowi sprzeciwieństwa który jest w nas wszystkich po troszę, a rodzącemu się najczęściej z poznania lub przeczucia jakiejś ułomności w bliźnim — winien był, że rodzina jego najmniej mu się dała pokierować, rozchodząc się w takim kierunku w jakim najmniej może widzieć się ją spodziewał, despotyczny naczelnik, głowa domu i rodu.
Chociaż bardzo młodą poślubił żonę swoją i naprzód od niej rozpoczął nowe, drugie wychowanie, obmyślane systematycznie aby ją uczynić akcjonarjuszem i komisantem spółki pod firmą Jana Dembor i komp.; choć miał zrazu wszelką nadzieję, że ją przekształcić potrafi na stosowną dla siebie towarzyszkę żywota — z nią mu się najgorzej powiodło, choć najwięcej do działania miał czasu i pomocniczych okoliczności. Było to dziewczę naówczas rozpieszczone przez matkę jako jedynaczka, panna mająca kilkakroć posagu, piękna jak anioł, swawolna, a nadewszystko lubiąca świat, zabawy, tryumfy salonowe. Kazać jej życie pojąć na serjo, księgą obowiązków i praw, było niemal niepodobna.
Dembor w początku ożeniwszy się, chcąc nią zawładnąć powoli i wpływ swój wzmocnić, dogadzał jej dziecinnym upodobaniom, starając się pomalutku przywieść do tego co nazywał ustatkowaniem, do wyrzeczenia się próżności światowych, i spełnienia ścisłego obowiązków komisanta swego, spólnika i rachmistrza. Nie poszło mu to łacno i żadnego zwycięztwa nie odniósł bez użycia siły prawie i przemocy, co naturalnie rozerwało, jeśli był kiedy jaki, związek serdeczny między niemi.
Mądre naostatek użycie gwałtowniejszych już środków, usunięcie się od stolicy, zamknięcie na wsi, odosobnienie, nudy, przywiodły biedną piękność do szukania innego dla życia pokarmu. Ale nie przewidział Dembor, że żona jego rzucając bale i stroje, ciągłe zachcenia podróży kosztownych i chętkę świecenia w salonach, zwróci się nie na tę drogę którą on jej wskazywał, ale na cale inną. Znudzona śmiertelnie, wypłakawszy się na próżno, bo łzy za dzieciństwo uważał poważny mąż, poczęła młoda pani w lekkich naprzód książkach szukać pokarmu i zabicia czasu, potem stała się nieznacznie, całkowitą blue stocking, niebieską pończochą. Zrazu uważając to tylko za przejście i kaprys, mąż nie sprzeciwiał się jej wcale, obrachowawszy że książki zawsze mniej niż fatałaszki kosztują i mają jakąś cenę; później gdy się ta gorączka literacka wzmogła, począł ją lekko prześmiewać — ale raz zasmakowawszy w tem zatrudnieniu i zapragnąwszy sławy, pani Demborowa znalazła się na właściwem sobie stanowisku i zejść z niego nie chciała. Zostawszy zapoznanym gienjuszem, muzą domorosłą, zapragnąwszy wieńców, myślała tylko o coraz nowych wawrzynach i dalszym pochodzie zwycięzkim.
Utrzymanie piękności, którą pielęgnowała starannie będąc pewna, że takie jak ona wyjątkowe istoty nigdy zestarzeć nie mogą — potem nauka, a raczej zabawka literaturą — stały się celem jej życia.
Bóg ją nie obdarzył ani szczególnym talentem, ani umysłem wyższym, ani uczuciem któreby powieść mogło na nowe drogi i jasne przed nią horyzonty roztoczyć — mierna choć żywego pojęcia, zręczna tylko i doskonała aktorka, pani Demborowa chciała raczej grać rolę uczonej, niżeli nią zostać w istocie. Miała cokolwiek łatwości w pisaniu czczych rzeczy, wiele przesady i pathosu mogącego uchodzić za poezją, dosyć nieporządnego oczytania, pamięć szczęśliwą, umiejętność wreszcie pochwytania wiadomostek i myśli cudzych i układania ich w jakąś niby własną całość — a tem wszystkiem mogła pospolitych ludzi ułudzić łatwo i uchodzić za wyższą, potężnie obdarzoną istotę wyjątkową.
Kosztowała ją zapewne ta pracowicie odgrywana komedja życia, te zręczne przedstawianie się w pożyczanem blasku, ale czegoż człowiek nie uczyni dla dogodzenia miłości własnej? Nie żałowała ani czasu ani pieniędzy, na prenumeraty, wspieranie uczonych przedsięwzięć, korespondencje, sztukowanie artykułów i podtrzymywanie pism perjodycznych, a choć mąż nieobyczajnie się czasem z niej naśmiewał (szczególniej gdy byli sam na sam, nie oszczędzając jej wcale), ona pewna, że dla decorum i sławy domu przed obcemi fantazje jej szanować musi i pokrywać je o ile możności — śmiało brnęła dalej, nie dając się pohamować.
Z nadzwyczajną zręcznością, umiała szczególniej przed każdym nowo przybyłym, niby niechcący i półsłówkami, pochwalić się z tem co czyniła, do czego wpływała i należała, co pisała, kto z nią korespondował, jak ważną grała rolę, jak dobrze była uwiadomioną o wszystkiem co się gdzie działo w literaturze, na polu sztuk i umiejętności i t. p.
Prawdę powiedziawszy wszystko co robiła, służyło jej tylko na to, by się miała czem pochwalić, i tego nic nie zaniedbywała, a że nie zbywało jej na przebiegłości niewieściej, dla nieznajomych mogła nawet uchodzić zaskromną, tak się ta komedyjka odgrywała zręcznie, pół słówkami, tak się wszystko mówiło przypadkowo, niechcący, mimowoli, dając do zrozumienia i domyślania więcej może niż w istocie było. — Często nawet na przekorę, dla przyzwoitości, mąż nieszczęśliwy musiał odgrywać rolę pomocnika, choć w duszy się zżymał!
Piękność pani Demborowej, wybornie zachowana i utrzymywana starannie, bo o nią równie starała jak o swą sławę literacką, dopomagała jej jeszcze do świetnego grania tego dramatu Korynny wiejskiej, a raczej szlacheckiej Vittorji Acorombony.
Rzadko która blondynka tak długo i szczęśliwie potrafiła się zachować jak nasza pani, młodość jej istotnie cudownie się zdawała przedłużoną, dzięki eterycznym sferom, w których ciągle była wzniesioną. Biała, rumiana, świeża, pełnych ale niezbytecznych form, przepysznej kibici, modrych łzawych oczów, przymrużonych uczuciowie, koralowych ust, dziwnie piękną obdarzona ręką, nóżką malutką i olbrzymim warkoczem włosów popielatawych — Demborowa istotnie była zachwycającą i lubiła też zachwycać. Ale w jej piersi nie zabiło nigdy serce, próżność tylko kołatała nieustannie... drażliwa, niespokojna, chorobliwa, nienasycona.
Nie gniewała się gdy ją wielbiono, na westchnienia adoratorów odpowiadała nawet wzrokiem, który mógł mówić bardzo wiele wcale nie kompromitując — ale dalej ani słowem, ani ruchem, ani sercem, nie posuwała się nigdy. To wejrzenie wyuczone, głębokie, obietnic pełne, zwracała zarówno ku starym i młodym, obdzielało ono promieniami swemi wszystkich wielbicieli, a im koło było większe, tem bóstwo szczęśliwsze.
Dembor doskonale znając żonę, zupełnie o siebie był spokojny, nie kochała go wprawdzie, ale też wiedział, że nikogo innego kochać nie może, i dosyć jej będzie zawsze trochy komedji, trochy fraszek mających pozór czegoś ważnego.
Tłum wielbicieli otaczających panią Demborową nie frasował go wcale, śmieszył raczej, a entuzjazmy młodzieży byłyby go oziębiły może, gdyby ten marmur ostudzonym mógł być jeszcze.
Nie zważając na nieme szyderstwo i obojętność męża, pani śmiało grała rolę swoją, czując to, że Dembor jeśli ją nawrócić nie potrafi, podtrzymywać będzie musiał dla uniknienia śmieszności i brać jej stronę, gdyby tego było potrzeba. Tak się też stało, człowiek praktyczny spuścił głowę zwyciężony wytrwałością muzy, zrezygnował się na owe „malum necessarium“ i udał przed wszystkiemi, że panią uważa za prawdziwie wyższą istotę, choć się z niej w duchu wyśmiewał, i na cztery oczy podżartowywał niemiłosiernie.
Urodzenie syna i córki bynajmniej nie przeszkodziły pani Leoncji do dalszych studjów nad astronomją, filozofją Hegla, kierunkiem ducha publicznego w Meksyku, przyszłością Texas, znaczeniem dróg żelaznych humanitarnem, reformami religijnemi XIX wieku, neokatolicyzmem, mormonizmem i puseizmem... Nie było bowiem przedmiotu któregoby nie zgłębiała (powierzchni), to jest któregoby nie zapragnęła wyuczyć się terminologji, języka i kilku głównych formułek. Z tym malutkim zapasikiem, odważna niewiasta puszczała się w drogi najniebezpieczniejsze, i wychodziła zawsze, jeśli nie zwycięzko, to z honorami wojny kapitulując.
Niezmiernie czynna w drobnostkach, wychowanie dzieci zdawszy na ludzi, by na nie drogiego nie tracić czasu, sama nieustannie się własnem zajmowała wykształceniem. Naprzód parę razy na tydzień w dnie pocztowe ogromną miała korespondencją z wszystkiemi czterema częściami świata, dbając bardzo by do niej i od niej listy szły jak najdalej i w jak najdziwniejsze miejscowości, do Pekinu i Kalkuty, do Teheranu i Algieru; czytała potem pięć różnych Revue, jakby stworzonych dla niej, bo wszystkiego mających po troszę, przewracała nowo wychodzące dzieła, szczególniejszą dając baczność na przemowy, regestra i główne ich działy, z których umiała całość odgadnąć — wreszcie tłumaczyła, studjowała, tworzyła! Prace jej uczone, anonyme lub pod imieniem Beaty z Deborowa, ukazywały się w pismach perjodycznych i zbiorowych, zwracając wielostronnym kierunkiem zwłaszcza uwagę krytyki i czytelników. Niektórzy przez tydzień, inni prawie przez rok cały, mieli ją za fenomenalną istotę, najupartsi trwali w przekonaniu o talencie nie zrażeni dziurami i łatami jakie w nim odkrywali... Bo też jeśli nie jako pisarz, to jako komedjantka literacka, pani Demborowa nie mogła ujść baczności niczyjej, występowała zawsze niezmiernie trafnie, wybierała przedmiot zręczniutko jak wiewiórka orzeszek, robić umiała około siebie tyle wrzawy ile było potrzeba by oczy ściągnąć, a nie wywołać opozycji, w stylu zaś, obrobieniu, poczęciu, zakończeniu każdego jej artykułu, tyle było umiejętności: sztuczek i figlów! Wprawdzie ścisnąwszy to wszystko mocno, szum tylko i pianę mydlaną otrzymywałeś w rezultacie, ale na oko! na oko! co to były za wspaniałe rzeczy! A tylu ludzi sądząc okiem, nie duszą i sercem, dają się zabałamucić lada słowem — ba! nawet umiejętnie umieszczonym wykrzyknikiem i punktem! To też sława pani Demborowej była ustaloną, i nazywano ją powszechnie kobietą gienjalną, filozofem-aniołem, wielką nieznajomą... i Bóg wie jak jeszcze, bo tłum wielbicieli nie szczędził jej imion brzmiących, a w admiracjach swych dochodził do absurdów!
Męża to niepokoiło chwilę, bał się żeby ludzie się nie poznali na bałamuctwie, i nie zaczęli wyśmiewać, ale postrzegłszy że u nas choćby nawet było poznanie śmieszności, zabraknie odwagi na wypowiedzenie go wbrew wszystkim — uspakajał się i milczał.
Dodajmy jeszcze do charakterystyki wielkiej nieznajomej, że miała już lat czterdzieści, ale wyglądała na dwadzieścia kilka we dnie w wielkim stroju, na trzydzieści najdalej w rannym negliżu, czasem wieczorem przy świecach na ośmnaście. Udawanie młodości obchodziło ją przynajmniej tyle co komedja sławy i talentu, jedno bowiem pomagało drugiemu i podpierały się wzajemnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.