Chrystus (Kasprowicz, 1912)/Wjazd do Jeruzalem

IX.

WJAZD DO JERUZALEM.

Raduj się wielce, córko Syonu, wykrzykuj, córko Jeruzalem: oto król twój przyjdzie tobie sprawiedliwy i zbawiciel, on, ubogi, a wsiadający na oślicę i na źrebię, syna oślice.
Zacharyasz. IX. 9.


W święta przaśników, by uczcić zakony,
Do Jeruzalem z swymi apostoły
Spieszy, rodzinne porzuciwszy strony.

A kiedy Syon, kamiennemi czoły
Sterczący w niebo, przed sobą spostrzeże,
Rzecze do uczni, natchnion i wesoły:

»Oto, słuchajcie! w świętych bram ościeże
Niechaj z tryumfem wejdzie syn Człowieczy!
On, co przybytku Salomona strzeże.

On, co ma swojej powierzone pieczy
Kubki serc ludzkich i ducha ich misy,
By je oczyścił z kalającej cieczy.

On, który królestw pękających rysy
Spaja słów gliną, pragnąc w zamian grzywny,
By ludzie byli gołębie nie lisy!...


Idźcie, gdzie ogród widnieje oliwny,
A ze źrebięciem znalazłszy oślicę,
Przywiedźcie do mnie, aby się przedziwny

Wypełnił sen ów proroka, źrenicę
Kiedy podnosił ku niebu i nucił:
»O rozchmurz czoło! o rozpromień lice,

Córko syońska! Ten, co cię zasmucił,
Dziś cię pociesza! Na wspaniałej pychy
Tronie cię sadza ten, co w pył cię rzucił!

Bo oto k’tobie, pokorny i cichy,
Zbliża się król twój, pod jarzmo swe bierze
Wątłą oślicę i ten płód jej lichy«.

I wraz uczniowie przywiodą mu zwierzę,
Ukochanego wsadzą na nie Mistrza,
Na grzbiecie miękkie złożywszy odzieże.

I rosła dusza, ponad źródło szklistsza,
Nad toń cudowną w Syloe cudniejsza
Ponad promienne słońce promienistsza.

A ciżba ludu wzdyć się nie pomniejsza,
Sypie się z miasta, niby ziarna żyta:
»Któż jest ta postać, juści-ć nie dzisiejsza?

Czyjeż to lico?« — tak zdumiona pyta —
»Bielsze od lilii? To oko tak ciemne
W swoim krysztale, jak głębia, okryta

Cieniem palmowym, lecz lśnista: podziemne,
Widać, na dnie jej nie spoczęły szlamy —
Kryształ i granit tu sobie wzajemne...


To on-ci, rabi Joszua, my go znamy!
To on-ci, prorok z Nazaretu, iście
Bez żadnej skazy, wkracza w Pańskie chramy!!!«

I, jak na stepie rozbujałe liście,
Faluje tłum ten, lub jak brzozy w lesie,
Co włos rozwiały wśród wiatrów rzęsiście.

I głos falisty ze serca im rwie się:
»Cześć! On nas z nocy, jak zorza poranna,
Zbawia! On tron nasz z rumowisk podniesie!

Ojcom w pustyni spadła z niebios manna,
A tyś nad mannę, synu Dawidowy!
Hosanna tobie! Hosanna! Hosanna!«


LUCYFER.

Heach! patrzajcie! jak to chylą głowy,
Jak to podołki swoich sukien ścielą
I liść pod stopy rzucają palmowy!

Myślelibyście, że ich dusze zielą
Strojne niezwiędłą na wieki, że zbożne
Nigdy już w nich się iskry nie spopielą.

Lecz wnętrza ludzkie to krzewy przydrożne:
Ledwie czerwcowy deszcz z nich kurze spłucze,
A oto w świeży kał i pył znów możne...

I znowu trzeba, aby przyszły tucze
I sok im swymi odświeżyły gromy
I z liści warstwy pozmywały krucze.

Lub są te wnętrza jako garście słomy:
Rzuć w nie iskierkę, a przy tej iskierce
Rychło wystrzelą w ognia blask widomy.


Ale za chwilę tam, gdzie było serce,
Jak żar ten jasne, szary popiół legnie,
Którym się zbrudzisz... O, w dziwnej rozterce

Fałsz i szlachectwo tu staje, aż zegnie
W pył się — szlachectwo... O, w dziwnym tu boju
Słabość i siła, aż siłę ubiegnie

Bezduszna słabość... A potem w spokoju
Zgniłym zamiera całe ich jestestwo,
I pustka tylko po walce i znoju...

I na tych wnętrzach stawiasz swe królestwo?...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.