<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Chudziak
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia Noskowskiego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Petit Chose
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
FABRYKA.

Urodziłem się dnia 13 maja 1840 roku w starożytnem mieście Langwedocyi, Nimes, założonym jeszcze za czasów Cezara. W mieście tem, jak we wszystkich miastach południowych, jest dużo słońca, niemało kurzawy, klasztor karmelitów i parę pomników z epoki rzymskiej.
Ojciec mój, pan Eyssette[1], który w owym czasie prowadził handel fularami, posiadał na przedmieściu ogromną fabrykę przy której urządził był sobie wygodne mieszkanie, ocienione ze wszech stron jaworami i oddzielone od warsztatów obszernym ogrodem. Tam to spędziłem pierwsze i jedynie szczęśliwe lata mojego życia. Dlatego też ogród, fabryka i jawory pozostały mi na zawsze we wdzięcznej pamięci i kiedy, z powodu bankructwa moich rodziców, przyszło się z niemi rozstać, żegnałem je z takim żalem jak gdyby były istotami żyjącemi.
Wypada mi powiedzieć na wstępie iż urodzenie moje nie przyniosło szczęścia domowi Eyssette. Stara Anna, nasza kucharka, często mi później opowiadała, że ojciec mój, będący naówczas w podróży, jednocześnie z wieścią o mojem zjawieniu się na tym świecie, otrzymał zawiadomienie o zniknięciu jednego ze swych klientów z Marsylii, który mu uwiózł bezpowrotnie 40,000 franków, tak iż pan Eyssette uradowany i strapiony o jednej dobie, sam nie wiedział, jak to mówią, czy miał płakać po utraconym kliencie z Marsylii, czyli cieszyć się ze szczęśliwego przybycia do rodziny małego Daniela...
Oj! płakać ci się należało, mój dobry panie Eyssette, płakać podwójnie!
Bez zaprzeczenia bowiem byłem złą gwiazdą moich rodziców. Od samego dnia mego urodzenia niesłychane nieszczęścia obiegły dom nasz z dwudziestu czterech stron. Najpierw tedy ów klient z Marsylii, potem dwa pożary w jednym i tymże roku, dalej zmowa robotnic nawijaczek, poróżnienie się z wujem Baptystą, kosztowny proces z naszymi farbiarzami, wreszcie cios ostateczny zadała mu rewolucyą 1848 roku.
Od tej daty fabryka chyliła się wciąż ku upadkowi. Warsztaty ogałacały się stopniowo. Każdego tygodnia ubywało jedno krosno, każdego miesiąca było o jedną prasę do drukowania deseni mniej. Smutno było patrzeć jak z domu naszego, niby z chorego ciała, uchodziło życie, powoli, codzień po trochu. Pewnego razu zaprzestano zajmować sale pierwszego piętra. Innym razem zamknięto do użytku drugi dziedziniec. Tak trwało dwa lata; były to dwa lata konania naszej fabryki. Wkońcu jednego poranku robotnicy nie przyszli, umilkł dzwonek warsztatowy, wielkie koło studni zaprzestało zgrzytać, woda w wielkich kamiennych miednicach, gdzie się płukały tkaniny, pozostała nienaruszona i wkrótce w całym zakładzie pozostaliśmy tylko: pani i pan Eyssette, stara Anna, mój brat Jakób i ja. Prócz nas, gdzieś w głębi podwórza, był jeszcze, do pilnowania warsztatów, nasz odźwierny, Colombe, i syn jego Rouget.
Miałem naówczas sześć czy siedm lat, byłem dosyć wątły i słabowity, przeto rodzice nie chcieli posyłać mię do szkoły. Moja matka sama nauczyła mię katechizmu, czytania i pisania, nadto kilku słów po hiszpańsku i parę ąryi na gitarze, za pomocą których uczyniono mi w rodzinie reputacyę cudownego dziecka. Dzięki takiemu systemowi wychowania nie ruszałem się z domu i mogłem być świadkiem, we wszystkich jej szczegółach, agonii domu handlowego Eyssetta. Wyznaję że widok takowej nic a nic mię nie wzruszał. Nietylko pozostałem zimnym wobec faktu dokonywania się naszej ruiny, lecz przeciwnie, znajdowałem w niej pewną bardzo przyjemną stronę: tę mianowicie, że mogłem teraz swobodnie w niepowstrzymanych skokach przebiegać całą fabrykę, co, z wyjątkiem niedzieli, za czasów robotników było mi najsurowiej wzbronione. Mawiałem też z całą powagą do małego Rougeta: Widzisz, teraz cała fabryka jest moją, podarowano mi ją do zabawy. I mały Rouget wierzył mi ślepo. Ten głuptas wierzył zresztą zawsze wszystkiemu, co ja mu powiedziałem.
Wszelako nie wszyscy w domu zapatrywali się na nasz upadek z podobną wesołością. Pan Eyssette stał się nagle przerażającym. Była to natura zwykłe bardzo zapalna, gwałtowna, nieumiarkowana, lubiąca hałas, krzyk, piorunowanie. W gruncie człowiek najzacniejszy, miał tylko rękę zbyt skorą do razów, zawsze gniewne słowo na języku, a przytem niepohamowaną potrzebę wprawiania w drżenie wszystkich którzy go otaczali. Nieszczęście nietyle go przygnębiło ile rozjątrzyło. Trawiła go od rana do nocy złość straszna. Nie mając na kogo ją wylać przyczepia się do wszystkiego: do słońca, do gwiazd, do wiatru morskiego, do starej Anny, do Jakóba, do rewołucyi; do rewolucyi nadewszystko. Słuchając mojego ojca, przysiągłbyś że rewolucya w 1848 roku, która nam wiele zaszkodziła, wyłącznie przeciwko nam wymierzoną była. Cóż proszę wierzyć że rewolucyoniści nie mieli stronników w domu Eyssetta. Bóg wie czegośmy tam podówczas nie wygadywali na tych panów.
Dziś jeszcze stary ojciec Eyssette — niech mi go Bóg zachowa jak najdłuższe lata — skoro poczuje nadchodzący atak podagry, wyciągając się z trudem na szezlongu słyszymy jak stękając mruczy: — Ach, ci przeklęci rewolucyoniści!...
W epoce o której mówię, pan Eyssette nie miał jeszcze podagry, lecz boleść jakiej doznawał z powodu utraty mienia, uczyniły go człowiekiem tak groźnym że nikt nie śmiał się do niego zbliżyć. Trzeba mu było puszczać krew co tydzień. Za jego zjawieniem się zapanowywało wielkie ogólne milczenie; wszyscy się bali. U stołu szeptem prosiliśmy o chleb. Nawet płakać w jego obecności nie śmieliśmy. Zato, z chwilą gdy się drzwi za nim zamknęły, powstawał płacz głośny, rozlegający się z jednego końca domu do drugiego. Moja matka, stara Anna, mój brat Jakób, i mój drugi brat — kleryk, gdy przychodził nas odwiedzać, wszyscy płakali. Moja matka, rozumie się, płakała nad nieszczęściem pana Eyssetta; ksiądz i stara nasza Anna płakali na widok łez pani Eyssette; co do Jakóba, ten zbyt młody, aby mógł zrozumieć całą doniosłość spadłej na nas klęski miał zaledwie parę lat więcej ode mnie — płakał tak sobie dla tego że wszyscy płakali.
A szczególne to było dziecko, mój brat Jakob; ten dopiero posiadał źródło łez nieprzebrane! Jak daleko w przeszłość sięga pamięć moja, widzę go z czerwonemi oczami i policzkami oblanymi strumieniem łez. Wieczorem, rankiem, dniem i nocą, w klasie, w domu, na przechadzce, zapłakiwał się nieustannie i na każdem miejscu.
Ja jeden czułem się nader szczęśliwy. Nikt się mną nie zajmował. Korzystałem z tego i całemi dniami bawiłem się z Rouget’em w opustoszałych warsztatach, gdzie kroki nasze odbijały się głuchem echem jak w kościele, lub w wielkich dziedzińcach na których porastała już trawa.
Młody Rouget, syn naszego odźwiernego Colomb’a, tęgi dwunastoletni chłopak silny był jak tur, wierny jak pies i głupi jak gęś. Odznaczał się zaś przedewszystkiem ogromną kudłatą, czerwoną czupryną której też zawdzięczał swój przydomek Rougeta.
Wszakże winienem was uprzedzić, że dla mnie za owych czasów, Rouget nie był Rougetem. Był on z kolei moim wiernym Piątaszkiem, plemieniem dzikich albo zbuntowaną załogą okrętu, wszystkiem co chcecie. Ja sam także nie nazywałem się Danielem Eyssette, lecz byłem tym człowiekiem nadzwyczajnym, odzianym w skóry zwierzęce, którego dziwne przygody dano mi właśnie wtedy do czytania, byłem samym panem Kruzoe. Roskoszne to były złudzenia! Wieczorami, po kolacyi odczytywałem mego Robinsona, uczyłem go się na pamięć; w dzień zaś grałem jego rolę, grałem z zapamiętałością i wszystko co mię otaczało musiało brać udział w komedyi. Fabryka nie była fabryką; była to moja wyspa bezludna, ale to najzupełniej bezludna. Baseny z wodą przedstawiały ocean, ogród był lasem dziewiczym. Nawet świerszcze których gromady ukrywały się w naszych jaworach wchodziły w grę, nie domyślając się tego bynajmniej.
Rouget również nie miał żadnego pojęcia o całej ważności swojej roli. Wprawiłby go w niemały kłopot ten ktoby go zapytał, kim był Robinson; pomimo to, przyznać muszę, iż wywiązywał się ze swego zadania z wielkiem pojęciem i kiedy szło o odtworzenie wrzasku dzikich nie było mistrza nad Rouget’a. Gdzie się tego nauczył, nie wiem. Dość że barbarzyńskie wycia, jakie, przy wstrząsaniu rudej głowy, wydobywał ze swej gardzieli były w stanie przerazie najodważniejszych. Ja sam, Robinson, doznawałem niekiedy uczucia trwogi i byłem zmuszony zniżonym głosem upominać go: „Ciszej, ciszej Rouget, bo się boję!”
Na nieszczęście, Rouget, lepiej jeszcze niż naśladować wrzask dzikich, umiał wypowiadać różne grubijańskie słowa uliczne i kląć bezczelnie. Bawiąc się z nim nabyłem od niego tego niechwalebnego zwyczaju i pewnego dnia gdyśmy wszyscy siedzieli przy stole, w czasie obiadu ni stąd ni zowąd wymknęło mi się jakieś zaklęcie. Ogólne oburzenie i przestrach wstrząsnęły calem mojem otoczeniem. „Kto cię tego nauczył? gdzieś to słyszał?” Istny wypadek dziejowy. Pan Eyssette począł wnet mówić o umieszczeniu mię w domu poprawy; mój duży brat ksiądz radził abym przedewszystkiem odbył rekolekcye.
Odtąd skończyła się moja swoboda. Nie wolno mi już było bawić się z Rouget’em. Lecz uniesienia moje względem Robinsona nie ostudziły się przez to ani na chwilę. Zdarzyło się właśnie w tym czasie że mój wuj Babtysta, powziąwszy wstręt do swej papugi, przyniósł mi ją pewnego pięknego poranku w podarunku. Papuga zastąpiła mi Piątaszka. Umieściłem ją w pięknej klatce w głębi mojej siedziby zimowej i, więcej Kruzoe niż kiedykolwiek przepędzałem dnie całe sam na sam z tym zajmującym ptakiem, starając się wszelkiemi sposobami skłonić go do wymawiania tych pamiętnych wyrazów: „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!” Trudno zrozumieć, dla czego papuga, której mój wuj Babtysta pozbył się jedynie aby nie słyszeć jej wiecznego paplania, powzięła — postanowienie nie wymówić ani jednego słowa odkąd się dostała w moje posiadanie. Ani „mój biedny Robinsonie” ani żadnej innej rzeczy nie mogłem z niej nigdy wydobyć. Pomimo to kochałem ją niezmiernie i najczulszem otaczałem staraniem.
Żyliśmy tak, to jest papuga i ja, w całkowitej samotności, gdy pewnego dnia stało się coś nadzwyczajnego. Kiedy, opuściwszy o dość wczesnej godzinie moją chatkę, odbywałem jednę z wielu zajmujących podróży po wyspie, ujrzałem naraz zbliżającą się ku mnie grupę mężczyzn rozprawiających bardzo głośno i żywo gestykulujących. Wielki Boże! ludzie na mojej wyspie! Zaledwie miałem dosyć czasu aby rzucić się twarzą do ziemi, między krzaki laurowe i wyciągnąć się płasko na brzuchu. Ludzie przeszli blisko, tuż koło mnie, nie dostrzegłszy mię wcale... Zdawało mi się że rozróżniam głos Colomba, co mi dodało nieco otuchy. Gdy się oddalili wyszedłem z mego ukrycia i postępowałem za nimi w pewnej odległości aby się przekonać co z tego wyniknie.
Ci cudzoziemcy długo pozostali na mojej wyspie. Zwiedzili ją od brzegu do brzegu. Widziałem jak wstępowali do moich grot, jak laskami sądowali głębokość moich oceanów. Od czasu do czasu stawali na miejscu i kiwali głowami. Obawiałem się aby przypadkiem nie odkryli moich rezydencyj... Boże! coby się wówczas ze mną stało! Szczęściem usunęli się, nie przypuszczając nawet że wyspa była zamieszkałą. Skoro tylko znikli mi z oczu pośpieszyłem zatarasować się w jednej z moich chatek i spędziłem resztę dnia na rozważaniu coby to za ludzie byli i poco tu przypłynęli.
Aż nadto prędko wyjaśniła się zagadka. Tegoż samego dnia bowiem, przy wieczerzy, pan Eyssette zawiadomił nas uroczyście że fabryka została sprzedana i że za miesiąc pojedziemy wszyscy do Lugdunu (Lyon) gdzie odtąd zamieszkamy. Było to dla mnie uderzenie gromu. Myślałem że sklepienie nieba zapadło się nad moją głową. Fabryka sprzedana!... Jak to?... A cóż będzie z moją wyspą, mojemi grotami, mojemi chatkami?... Niestety! wyspę, groty, chatki, lasy dziewicze i oceany, pan Eyssette o nic nie pytając, sprzedał wszystko; wszystko trzeba było porzucić na zawsze! Ileż ja gorzkich łez wylałem wtedy!...
Przez ostatni miesiąc, podczas gdy z domu wynoszono rzeczy, pakowano zwierciadła i naczynia stołowe, przechadzałem się samotny i smutny, po mojej ukochanej fabryce. Nie miałem już ochoty do zabawy. O nie... zaglądałem do wszystkich zakątków a usiadłszy wpatrywałem się w otaczające naszą siedzibę przedmioty i przemawiałem do nich jak do osób; mówiłem do jaworów: Żegnajcie drodzy przyjaciele!... a do sadzawek: Już się wszystko skończyło między nami, nie zobaczymy się więcej!... Było w głębi ogrodu śliczne drzewo granatowe którego wspaniałe czerwone kwiaty otwierały się do słońca. Mówiłem doń: Daj mi jeden z tych kwiatów na pamiątkę!... I drzewo dało mi kwiat i ja kwiat; ten złożyłem na mojem zbolałem sercu. Czułem się nieszczęśliwy bez miary!
Opuściłem moję wyspę dnia 30 września 1849 roku.





  1. czytaj „Ejset”.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.