<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Chudziak
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia Noskowskiego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Petit Chose
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CHUDZIAK
POWIEŚĆ
Alfonsa Daudeta
uwieńczona przez Akademię francuską
OPRACOWANA DLA MŁODZIEŻY
przez J. D.
WARSZAWA.
W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
ulica Warecka Nr. 15.

1902.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 4 Іюля 1902 года.




I.
FABRYKA.

Urodziłem się dnia 13 maja 1840 roku w starożytnem mieście Langwedocyi, Nimes, założonym jeszcze za czasów Cezara. W mieście tem, jak we wszystkich miastach południowych, jest dużo słońca, niemało kurzawy, klasztor karmelitów i parę pomników z epoki rzymskiej.
Ojciec mój, pan Eyssette[1], który w owym czasie prowadził handel fularami, posiadał na przedmieściu ogromną fabrykę przy której urządził był sobie wygodne mieszkanie, ocienione ze wszech stron jaworami i oddzielone od warsztatów obszernym ogrodem. Tam to spędziłem pierwsze i jedynie szczęśliwe lata mojego życia. Dlatego też ogród, fabryka i jawory pozostały mi na zawsze we wdzięcznej pamięci i kiedy, z powodu bankructwa moich rodziców, przyszło się z niemi rozstać, żegnałem je z takim żalem jak gdyby były istotami żyjącemi.
Wypada mi powiedzieć na wstępie iż urodzenie moje nie przyniosło szczęścia domowi Eyssette. Stara Anna, nasza kucharka, często mi później opowiadała, że ojciec mój, będący naówczas w podróży, jednocześnie z wieścią o mojem zjawieniu się na tym świecie, otrzymał zawiadomienie o zniknięciu jednego ze swych klientów z Marsylii, który mu uwiózł bezpowrotnie 40,000 franków, tak iż pan Eyssette uradowany i strapiony o jednej dobie, sam nie wiedział, jak to mówią, czy miał płakać po utraconym kliencie z Marsylii, czyli cieszyć się ze szczęśliwego przybycia do rodziny małego Daniela...
Oj! płakać ci się należało, mój dobry panie Eyssette, płakać podwójnie!
Bez zaprzeczenia bowiem byłem złą gwiazdą moich rodziców. Od samego dnia mego urodzenia niesłychane nieszczęścia obiegły dom nasz z dwudziestu czterech stron. Najpierw tedy ów klient z Marsylii, potem dwa pożary w jednym i tymże roku, dalej zmowa robotnic nawijaczek, poróżnienie się z wujem Baptystą, kosztowny proces z naszymi farbiarzami, wreszcie cios ostateczny zadała mu rewolucyą 1848 roku.
Od tej daty fabryka chyliła się wciąż ku upadkowi. Warsztaty ogałacały się stopniowo. Każdego tygodnia ubywało jedno krosno, każdego miesiąca było o jedną prasę do drukowania deseni mniej. Smutno było patrzeć jak z domu naszego, niby z chorego ciała, uchodziło życie, powoli, codzień po trochu. Pewnego razu zaprzestano zajmować sale pierwszego piętra. Innym razem zamknięto do użytku drugi dziedziniec. Tak trwało dwa lata; były to dwa lata konania naszej fabryki. Wkońcu jednego poranku robotnicy nie przyszli, umilkł dzwonek warsztatowy, wielkie koło studni zaprzestało zgrzytać, woda w wielkich kamiennych miednicach, gdzie się płukały tkaniny, pozostała nienaruszona i wkrótce w całym zakładzie pozostaliśmy tylko: pani i pan Eyssette, stara Anna, mój brat Jakób i ja. Prócz nas, gdzieś w głębi podwórza, był jeszcze, do pilnowania warsztatów, nasz odźwierny, Colombe, i syn jego Rouget.
Miałem naówczas sześć czy siedm lat, byłem dosyć wątły i słabowity, przeto rodzice nie chcieli posyłać mię do szkoły. Moja matka sama nauczyła mię katechizmu, czytania i pisania, nadto kilku słów po hiszpańsku i parę ąryi na gitarze, za pomocą których uczyniono mi w rodzinie reputacyę cudownego dziecka. Dzięki takiemu systemowi wychowania nie ruszałem się z domu i mogłem być świadkiem, we wszystkich jej szczegółach, agonii domu handlowego Eyssetta. Wyznaję że widok takowej nic a nic mię nie wzruszał. Nietylko pozostałem zimnym wobec faktu dokonywania się naszej ruiny, lecz przeciwnie, znajdowałem w niej pewną bardzo przyjemną stronę: tę mianowicie, że mogłem teraz swobodnie w niepowstrzymanych skokach przebiegać całą fabrykę, co, z wyjątkiem niedzieli, za czasów robotników było mi najsurowiej wzbronione. Mawiałem też z całą powagą do małego Rougeta: Widzisz, teraz cała fabryka jest moją, podarowano mi ją do zabawy. I mały Rouget wierzył mi ślepo. Ten głuptas wierzył zresztą zawsze wszystkiemu, co ja mu powiedziałem.
Wszelako nie wszyscy w domu zapatrywali się na nasz upadek z podobną wesołością. Pan Eyssette stał się nagle przerażającym. Była to natura zwykłe bardzo zapalna, gwałtowna, nieumiarkowana, lubiąca hałas, krzyk, piorunowanie. W gruncie człowiek najzacniejszy, miał tylko rękę zbyt skorą do razów, zawsze gniewne słowo na języku, a przytem niepohamowaną potrzebę wprawiania w drżenie wszystkich którzy go otaczali. Nieszczęście nietyle go przygnębiło ile rozjątrzyło. Trawiła go od rana do nocy złość straszna. Nie mając na kogo ją wylać przyczepia się do wszystkiego: do słońca, do gwiazd, do wiatru morskiego, do starej Anny, do Jakóba, do rewołucyi; do rewolucyi nadewszystko. Słuchając mojego ojca, przysiągłbyś że rewolucya w 1848 roku, która nam wiele zaszkodziła, wyłącznie przeciwko nam wymierzoną była. Cóż proszę wierzyć że rewolucyoniści nie mieli stronników w domu Eyssetta. Bóg wie czegośmy tam podówczas nie wygadywali na tych panów.
Dziś jeszcze stary ojciec Eyssette — niech mi go Bóg zachowa jak najdłuższe lata — skoro poczuje nadchodzący atak podagry, wyciągając się z trudem na szezlongu słyszymy jak stękając mruczy: — Ach, ci przeklęci rewolucyoniści!...
W epoce o której mówię, pan Eyssette nie miał jeszcze podagry, lecz boleść jakiej doznawał z powodu utraty mienia, uczyniły go człowiekiem tak groźnym że nikt nie śmiał się do niego zbliżyć. Trzeba mu było puszczać krew co tydzień. Za jego zjawieniem się zapanowywało wielkie ogólne milczenie; wszyscy się bali. U stołu szeptem prosiliśmy o chleb. Nawet płakać w jego obecności nie śmieliśmy. Zato, z chwilą gdy się drzwi za nim zamknęły, powstawał płacz głośny, rozlegający się z jednego końca domu do drugiego. Moja matka, stara Anna, mój brat Jakób, i mój drugi brat — kleryk, gdy przychodził nas odwiedzać, wszyscy płakali. Moja matka, rozumie się, płakała nad nieszczęściem pana Eyssetta; ksiądz i stara nasza Anna płakali na widok łez pani Eyssette; co do Jakóba, ten zbyt młody, aby mógł zrozumieć całą doniosłość spadłej na nas klęski miał zaledwie parę lat więcej ode mnie — płakał tak sobie dla tego że wszyscy płakali.
A szczególne to było dziecko, mój brat Jakob; ten dopiero posiadał źródło łez nieprzebrane! Jak daleko w przeszłość sięga pamięć moja, widzę go z czerwonemi oczami i policzkami oblanymi strumieniem łez. Wieczorem, rankiem, dniem i nocą, w klasie, w domu, na przechadzce, zapłakiwał się nieustannie i na każdem miejscu.
Ja jeden czułem się nader szczęśliwy. Nikt się mną nie zajmował. Korzystałem z tego i całemi dniami bawiłem się z Rouget’em w opustoszałych warsztatach, gdzie kroki nasze odbijały się głuchem echem jak w kościele, lub w wielkich dziedzińcach na których porastała już trawa.
Młody Rouget, syn naszego odźwiernego Colomb’a, tęgi dwunastoletni chłopak silny był jak tur, wierny jak pies i głupi jak gęś. Odznaczał się zaś przedewszystkiem ogromną kudłatą, czerwoną czupryną której też zawdzięczał swój przydomek Rougeta.
Wszakże winienem was uprzedzić, że dla mnie za owych czasów, Rouget nie był Rougetem. Był on z kolei moim wiernym Piątaszkiem, plemieniem dzikich albo zbuntowaną załogą okrętu, wszystkiem co chcecie. Ja sam także nie nazywałem się Danielem Eyssette, lecz byłem tym człowiekiem nadzwyczajnym, odzianym w skóry zwierzęce, którego dziwne przygody dano mi właśnie wtedy do czytania, byłem samym panem Kruzoe. Roskoszne to były złudzenia! Wieczorami, po kolacyi odczytywałem mego Robinsona, uczyłem go się na pamięć; w dzień zaś grałem jego rolę, grałem z zapamiętałością i wszystko co mię otaczało musiało brać udział w komedyi. Fabryka nie była fabryką; była to moja wyspa bezludna, ale to najzupełniej bezludna. Baseny z wodą przedstawiały ocean, ogród był lasem dziewiczym. Nawet świerszcze których gromady ukrywały się w naszych jaworach wchodziły w grę, nie domyślając się tego bynajmniej.
Rouget również nie miał żadnego pojęcia o całej ważności swojej roli. Wprawiłby go w niemały kłopot ten ktoby go zapytał, kim był Robinson; pomimo to, przyznać muszę, iż wywiązywał się ze swego zadania z wielkiem pojęciem i kiedy szło o odtworzenie wrzasku dzikich nie było mistrza nad Rouget’a. Gdzie się tego nauczył, nie wiem. Dość że barbarzyńskie wycia, jakie, przy wstrząsaniu rudej głowy, wydobywał ze swej gardzieli były w stanie przerazie najodważniejszych. Ja sam, Robinson, doznawałem niekiedy uczucia trwogi i byłem zmuszony zniżonym głosem upominać go: „Ciszej, ciszej Rouget, bo się boję!”
Na nieszczęście, Rouget, lepiej jeszcze niż naśladować wrzask dzikich, umiał wypowiadać różne grubijańskie słowa uliczne i kląć bezczelnie. Bawiąc się z nim nabyłem od niego tego niechwalebnego zwyczaju i pewnego dnia gdyśmy wszyscy siedzieli przy stole, w czasie obiadu ni stąd ni zowąd wymknęło mi się jakieś zaklęcie. Ogólne oburzenie i przestrach wstrząsnęły calem mojem otoczeniem. „Kto cię tego nauczył? gdzieś to słyszał?” Istny wypadek dziejowy. Pan Eyssette począł wnet mówić o umieszczeniu mię w domu poprawy; mój duży brat ksiądz radził abym przedewszystkiem odbył rekolekcye.
Odtąd skończyła się moja swoboda. Nie wolno mi już było bawić się z Rouget’em. Lecz uniesienia moje względem Robinsona nie ostudziły się przez to ani na chwilę. Zdarzyło się właśnie w tym czasie że mój wuj Babtysta, powziąwszy wstręt do swej papugi, przyniósł mi ją pewnego pięknego poranku w podarunku. Papuga zastąpiła mi Piątaszka. Umieściłem ją w pięknej klatce w głębi mojej siedziby zimowej i, więcej Kruzoe niż kiedykolwiek przepędzałem dnie całe sam na sam z tym zajmującym ptakiem, starając się wszelkiemi sposobami skłonić go do wymawiania tych pamiętnych wyrazów: „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!” Trudno zrozumieć, dla czego papuga, której mój wuj Babtysta pozbył się jedynie aby nie słyszeć jej wiecznego paplania, powzięła — postanowienie nie wymówić ani jednego słowa odkąd się dostała w moje posiadanie. Ani „mój biedny Robinsonie” ani żadnej innej rzeczy nie mogłem z niej nigdy wydobyć. Pomimo to kochałem ją niezmiernie i najczulszem otaczałem staraniem.
Żyliśmy tak, to jest papuga i ja, w całkowitej samotności, gdy pewnego dnia stało się coś nadzwyczajnego. Kiedy, opuściwszy o dość wczesnej godzinie moją chatkę, odbywałem jednę z wielu zajmujących podróży po wyspie, ujrzałem naraz zbliżającą się ku mnie grupę mężczyzn rozprawiających bardzo głośno i żywo gestykulujących. Wielki Boże! ludzie na mojej wyspie! Zaledwie miałem dosyć czasu aby rzucić się twarzą do ziemi, między krzaki laurowe i wyciągnąć się płasko na brzuchu. Ludzie przeszli blisko, tuż koło mnie, nie dostrzegłszy mię wcale... Zdawało mi się że rozróżniam głos Colomba, co mi dodało nieco otuchy. Gdy się oddalili wyszedłem z mego ukrycia i postępowałem za nimi w pewnej odległości aby się przekonać co z tego wyniknie.
Ci cudzoziemcy długo pozostali na mojej wyspie. Zwiedzili ją od brzegu do brzegu. Widziałem jak wstępowali do moich grot, jak laskami sądowali głębokość moich oceanów. Od czasu do czasu stawali na miejscu i kiwali głowami. Obawiałem się aby przypadkiem nie odkryli moich rezydencyj... Boże! coby się wówczas ze mną stało! Szczęściem usunęli się, nie przypuszczając nawet że wyspa była zamieszkałą. Skoro tylko znikli mi z oczu pośpieszyłem zatarasować się w jednej z moich chatek i spędziłem resztę dnia na rozważaniu coby to za ludzie byli i poco tu przypłynęli.
Aż nadto prędko wyjaśniła się zagadka. Tegoż samego dnia bowiem, przy wieczerzy, pan Eyssette zawiadomił nas uroczyście że fabryka została sprzedana i że za miesiąc pojedziemy wszyscy do Lugdunu (Lyon) gdzie odtąd zamieszkamy. Było to dla mnie uderzenie gromu. Myślałem że sklepienie nieba zapadło się nad moją głową. Fabryka sprzedana!... Jak to?... A cóż będzie z moją wyspą, mojemi grotami, mojemi chatkami?... Niestety! wyspę, groty, chatki, lasy dziewicze i oceany, pan Eyssette o nic nie pytając, sprzedał wszystko; wszystko trzeba było porzucić na zawsze! Ileż ja gorzkich łez wylałem wtedy!...
Przez ostatni miesiąc, podczas gdy z domu wynoszono rzeczy, pakowano zwierciadła i naczynia stołowe, przechadzałem się samotny i smutny, po mojej ukochanej fabryce. Nie miałem już ochoty do zabawy. O nie... zaglądałem do wszystkich zakątków a usiadłszy wpatrywałem się w otaczające naszą siedzibę przedmioty i przemawiałem do nich jak do osób; mówiłem do jaworów: Żegnajcie drodzy przyjaciele!... a do sadzawek: Już się wszystko skończyło między nami, nie zobaczymy się więcej!... Było w głębi ogrodu śliczne drzewo granatowe którego wspaniałe czerwone kwiaty otwierały się do słońca. Mówiłem doń: Daj mi jeden z tych kwiatów na pamiątkę!... I drzewo dało mi kwiat i ja kwiat; ten złożyłem na mojem zbolałem sercu. Czułem się nieszczęśliwy bez miary!
Opuściłem moję wyspę dnia 30 września 1849 roku.


II.
LUGDUN.

O, wrażenia dziecinne, jakże głęboko utkwiłyście w mej pamięci! Mam jeszcze przed oczami naszą podróż po Rodanie jak gdyby się to wczoraj działo. Widzę nasz statek wraz z jego załogą i pasażerami; słyszę hałas kół i świst maszyny. Kapitan nazywał się Genies a kuchmistrz Montelimart. Takich rzeczy się nie zapomina. Przeprawa trwała trzy dni. Spędziłem je na pomoście. Schodziłem na dół jedynie dla jedzenia i spania. Na resztę czasu umieszczałem się w samym końcu statku, tuż przy kotwicy. Znajdował się tam także duży dzwonek w który uderzano ilekroć przybywaliśmy do jakiego miasta. Zasiadałem przy tym dzwonku, wśród stosu lin; stawiałem klatkę z papugą przy nogach ipatrzałem w dal. Rodan był tak szeroki że zaledwie dostrzegałem jego brzegi. Ja wolał bym był jednak żeby jeszcze był szerszy i żeby się nazywał morzem! iNiebo zdawało się smiac, tak było jasne, a tonie wód były zielone. Ogro<lU* <y *A mne barki sunęły się z biegiem rzeki jedna za drugą, a flisacy wymijając nas śpiewali wesoło. Niekiedy statek okrążał wyspę porosłą trzciną i wierzbą. „To bezludna wyspa mówiłem do siebie i pożerałem ją oczami.
Pod koniec dnia trzeciego zdawało mi się że będziemy mieli burzę. Niebo się nagle zasępiło, gęsta mgła pokryła rzekę, na przodzie okrętu zapalono wielką latarnię, wobec tych wszystkich objawów serce poczęło we mnie dygotać. W tem ktoś obok rzekł: „Otóż i Lugdun!” Jednocześnie ozwał się duży dzwonek. Byliśmy w Lugdunie.
Niewyraźnie, przez mgłę, ujrzałem błyszczące światełka po obu wybrzeżach rozsiane. Wpłynęliśmy pod jakiś most jeden, potem pod drugi, a za każdym razem, olbrzymi komin maszyny pochylał się buchając kłębami czarnego dymu, sprowadzającego ogólny kaszel... Na statku powstał ruch. Pasażerowie szukali swych tłomoków, majtkowie klęli wytaczając baryłki. Rzęsisty deszcz moczył wszystkich.
Pośpieszyłem niezwłocznie przedostać się do mojej matki, starej Anny i Jakóba, którzy się znajdowali na drugim końcu parowca i oto wszyscy czworo stoimy przytuleni do siebie, pod rozłożystym parasolem starej Anny, podczas gdy statek stawał wzdłuż wybrzeża i rozpoczynało się wyładowywanie.
Zaprawdę, gdyby pan Eyssette nie był przybył na pomoc, nigdybyśmy chyba niepotrafili wydobyć się z tego zamięszania. Zbliżał się ku nam omackiem wołając ustawicznie: „Qui vive! qui vive!” Na to znane hasło wszyscy jednogłośnie krzyknęliśmy: „Amis!” doznając przytem niewypowiedzianej ulgi i radości. Pan Eyssette powitał nas pobieżnie, uchwycił jedną ręką mnie, drugą mojego brata Jakóba za rękę, a do kobiet rzekł krótko: „za mną” i ruszyliśmy. Czuliśmy że prowadzi nas mężczyzna!
Posuwaliśmy się z trudnością; było ciemno, most śliski. Co krok potykaliśmy się o jakieś skrzynie... Naraz rozdzierający, przeraźliwy krzyk dosięgnął naszych uszu: „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!”
„O Boże!” zawołałem przejęty żalem, próbując wydostać rękę z dłoni mojego ojca, lecz on sądząc że się poślizgnąłem ścisnął ją jeszcze mocniej.
Nastąpił drugi, jeszcze przeraźliwszy wrzask: „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“ tu uczyniłem nowy wysiłek aby się wyrwać z ojcowskich objęć. „Moja papuga, moja biedna papuga!“ jęczałem żałośnie.
— To ona już gada? spytał Jakób.
Też pytanie! czy gada? — Spodziewam się że gada, kiedy ją słychać o całą milę! W zamieszaniu i tłoku zapomniałem o niej i zostawiłem ją tam na końcu statku, przy kotwicy, skąd też wzywała mię z całych sił: Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“
Na nieszczęście byliśmy już za daleko a kapitan nawoływał: „Spieszyć się! spieszyć!“
— „Jutro po nią przyjdziemy“ rzekł pan Eyssette, „na parowcu nic nie ginie“.
Niechże licho porwie to jutro! Jutro posłaliśmy po papugę; nie było jej na statku.
Wystawcie sobie moją rozpacz! Zresztą przy najlepszych chęciach, jakże tu stworzyć sobie bezludną wyspę na czwartem piętrze w brudnym wilgotnym domu przy ulicy Lanterne. O, szkaradne to domisko upamiętniło mi się na całe życie; schody były śliskie od błota a dziedziniec, istna studnia; służbę odźwiernego pełnił szewc, którego buda stała przy pompie, jednem słowem — okropność!
W niedziele aby się trochę rozerwać, uzbrojeni w parasole wychodziliśmy, wszyscy na wybrzeża Rodanu. Wiedzeni instynktem, kierowaliśmy kroki nasze zawsze ku południowi, w stronę placu Perrache’a[2]. „Zdaje mi się że przez to zbliżamy się do rodzinnych stron” mówiła moja matka, jeszcze bardziej ode mnie tęsknotą dręczona. Ponure były te nasze rodzinne przechadzki: Pan Eyssette łajał, Jakób nie przestawał płakać, a ja starałem się być niewidzialnym i szedłem zawsze z tyłu. Nie wiem dla czego wstyd mię ogarniał gdy się znajdowałem na ulicy; zapewne dla tego że baliśmy biedni.
Po miesiącu, stara Anna rozchorowała się. Nie znosiła mgły. Trzeba było odesłać ją na południe. Serdecznie przywiązana do mojej maiki długo wzdragała się nas opuścić. Błagała, byśmy ją zatrzymali obiecując że nie umrze. Gwałtem wywieziono ją na statek. Przybywszy do Nimes z rozpaczy wyszła za mąż.
Po wyjeździe Anny nie wzięto nowej sługi, co mi się wydało ostatnim szczeblem nędzy... Żona odźwiernego przychodziła spełniać cięższe roboty a matka moja, przy kuchni, przypiekała sobie delikatne ręce, które, tak lubiłem całować. Jakób zajmował się dostarczaniem wiktuałów. Dawano mu duży kosz w rękę i mówiono: Kupisz to i to i chłopak kupował to i to bardzo dobrze płacząc zawsze.
Biedny Jakób! miał i on złą dolę. Pan Eyssette znudzony jego bezustannemi łzami zniechęcał się do niego coraz więcej. Często obdarzał go szturchańcami. Codzień słyszeć można było przezwiska: — bałwan z ciebie Jakóbie! — Jakóbie, osieł jesteś! I było też tak w rzeczywistości, bo nieszczęsny Jakób tracił zupełnie przytomność w obecności ojca. Wysiłki zaś, żeby się powstrzymać od płaczu czyniły go szpetnym. Zdawałoby się jakoby pan Eyssette rzucał nań urok. Posłuchajcie historyi dzbanka.
Jednego wieczora, w chwili siadania do stołu, spostrzeżono że niema w całym domu ani kropli wody.
— Ja przyniosę — powiada poczciwy Jakób i bierze duży dzban kamienny.
Na to pan Eyssette wzrusza ramionami i rzecze:
— Jeżeli Jakób pójdzie, to dzbanek rozbity będzie na pewno.
— Słyszysz Jakóbie! — mówi cichym głosem pani Eyssette, — słyszysz? nie stłuczże, uważaj dobrze.
— Ależ Ojcze, dla czego chcesz koniecznie abym go stłukł? — odzywa się płaczliwy głos Jakóba.
— Ja wcale tego nie chcę, mówię tylko że stłuczesz odpowiada pan Eyssette tonem, który do odpowiedzi nie zachęcał.
Jakoż Jakób nie odpowiada nic; chwyta gorączkowo dzbanek i wybiega spiesznie z miną nieco wyzywającą i zdającą się mówić:
— Ja mam stłuc? no to zobaczymy?
Upływa pięć minut, dziesięć; Jakób nie wraca. Pani Eyssette zaczyna się niepokoić mówiąc, — żeby mu się tylko co złego nie przytrafiło!
— Co u licha ma się trafić!... stłukł dzbanek i nie śmie się pokazać, — odpiera gniewnie pan Eyssette.
A że przy całej swej szorstkości, był to najlepszy w świecie człowiek, wstaje i idzie otworzyć drzwi, a by zobaczyć co się stało z Jakóbem. Niedaleko się trudził. Na schodach, u samych drzwi, stoi Jakób z pustemi rękami, milczący, skamieniały. Na widok ojca, blednie i płaczliwym, słabym, głosem — stłukłem — powiada... Stłukł dzbanek naprawdę!... W historyi domu Eyssette nazywa się to: „Sceną z dzbankiem”.
Po paru miesiącach pobytu naszego w Lugdunie rodzice poczęli się troszczyć o nasze nauki. Ojciec pragnąłby nas posyłać do kolegium, ale nie było na to środków. — A gdybyśmy ich posłali do szkółki organisty przy kościele? rzekła pani Eyssette, — powiadają że dzieci otrzymują tam dobre początki. — Uśmiechnęła się ta myśl mojemu ojcu, a ponieważ kościół Świętego Nizaryusza był najbliższy, posłano nas do szkółki Świętego Nizaryusza.
Bawiła nas bardzo ta szkółka parafialna. Zamiast pakować do głowy grekę i łacinę, jak w innych zakładach, uczono nas służyć do mszy cichej i do sumy z asystencyą, śpiewać antyfony, przyklękać zgrabnie i kadzić z elegancyą, co było sztuką niezmiernie trudną. Bywała wprawdzie kiedyniekiedy jakaś godzinka na elementarz łaciński i deklinacye ale to była rzecz dodatkowa. Przedewszystkiem byliśmy na usługach kościoła. Przynajmniej raz w tydzień ksiądz Micou (Miku) zażywając tabaczki zapowiadał nam z miną uroczystą: — Panowie, jutro rano nie ma lekcyi! będziemy mieli pogrzeb. — Służyć przy pogrzebie! co za szczęście! A potem chrzty, śluby, albo wizyta Jego Excelencyi, albo wiatyk niesiony do chorego, wszystko to dla nas jednakowe uciechy.
Na moje nieszczęście byłem strasznie mały i to mię gryzło. Wystawcie sobie że, nawet wspinając się na palcach, nie sięgałem wzrostem wyżej nad białe pończochy naszego kościelnego szwajcara pana Caduffe, a przytem wyglądałem bardzo mizernie.
Raz, w czasie nabożeństwa, kiedy przenosiłem mszał na stronę Ewangelii, wielka księga ciężarem swym pociągnęła mię za sobą, upadłem jak długi i potoczyłem się z nią razem ze stopni ołtarza aż na dół. Pulpit się roztrzaskał i zrobiło się zamięszanie. Było to w dzień Zielonych Świątek. Fatalny wypadek!...
Poza temi małemi niedogodnościami wynikającemi skutkiem braku urody, byłem zupełnie zadowolony z mojego losu i nieraz gdyśmy szli spać z Jakóbem, mówiliśmy do siebie że: — jednak, wszystko razem wziąwszy, szkoła była bardzo przyjemna. —
Niestety, niedługo dane nam było w niej pozostać. Pewien przyjaciel naszej rodziny, rektor uniwersytetu w Nimes, napisał do mojego ojca, że możnaby wyrobić stypendyum na externa do kolegium lyońskiego dla jednego z nas, gdyby ojciec sobie tego życzył.
— To będzie dla Daniela — rzekł pan Eyssette.
— A Jakób? spytała matka.
— O Jakób! tego zatrzymam przy sobie; będzie mi bardzo użytecznym. Zauważyłem zresztą że ma pociąg do handlu. Zrobimy z niego kupca.
Na wstępie do kolegium, pierwsza rzecz która mię uderzyła było to iż ja jeden nosiłem bluzę. W Lugdunie synowie bogaczów nie noszą bluz, tylko ubogie dzieci z ulicy, tak zwane „garneny”. Ja miałem bluzę w kratki, starą, jeszcze z czasów fabryki; bluza ta czyniła mię podobnym do gamena; gdy tak wszedłem do klasy, uczniowie poczęli szydzić ze mnie. — Patrzcie on nosi bluzę! — mówili. Profesor skrzywił się i odrazu powziął do mnie jakąś antypatyę. Jeżeli przemawiał do mnie to zawsze tylko półgębkiem, od niechcenia i nigdy nie nazywał mię po imieniu tylko zawsze wołał: — Hej! ty tam, mały chudziaku! — a przecież ze dwadzieścia razy powiedziałem mu, że się nazywam Daniel Eyssette. Wkrótce i koledzy poczęli zwać mię „chudziakiem”, tak iż przydomek ten został mi na zawsze.
Nie sama tylko bluza odróżniała mię wśród innych chłopców, tamci mieli ładne tornistry z żółtej skóry, kałamarze z pachnącego bukszpanu, kajety kartonowane, książki nowe z przypiskami u dołu; moje książki były to stare graty, kupione u antykwaryuszów na nadbrzeżnej ulicy, zapleśniałe, wymiętoszone, które czuć było stęchlizną: okładki wiecznie poszarpane a niekiedy i kartek w nich brakowało. Jakób starał się jak mógł oprawiać mi je w grubą bibułę i sklejać stolarskim klejem, ale zawsze używał tego kleju zawiele, co sprawiało że od moich książek rozchodził się nader niemiły zapach. Zrobił mi także tekę z mnóstwem kieszeni, bardzo wygodną nawet, cóż, kiedy i tu było za dużo kleju.
Potrzeba klejenia i kartonowania stała się u Jakóba manią. Skoro tylko udało mu się wymknąć z ojcowskiego sklepu choćby na chwilę, wnet lepił, kleił, kartonował, oprawiał bez końca. W ciągu dnia nosił pakiety do miasta, pisał za dyktandem, biegał po zapasy; jednem słowem, prowadził handel.
Co do mnie, zrozumiałem niebawem, że stypendysta, który nosi bluzę i nazywa się „Chudziak”, musi dwa razy więcej od swych kolegów pracować, aby się z nimi zrównać. To też nie na żarty i z całą odwagą Chudziak wziął się do nauki.

III.
CZERWONY KAJET.
Między poprzedniem opowiadaniem a następnem rodzina Eyssette ciężko została dotknięta śmiercią najstarszego syna, księdza. Strata ta głębokie zostawiła wrażenie na małym Danielu.

Ubiegło już było sporo czasu od śmierci naszego, ukochanego księdza, gdy pewnego wieczora, kiedyśmy się zabierali do snu, zostałem mocno zdziwiony widząc że Jakób zamyka nagle drzwi na klucz i to na dwa spusty, potem zatyka w tychże drzwiach wszystkie dziurki i szpary jak najstaranniej, co uczyniwszy, zbliża się do mnie z miną dziwnie uroczystą i tajemniczą.
Muszę uprzedzić że naówczas zaszły ogromne zmiany w obyczajach Jakóba. Naprzód, rzecz trudna do uwierzenia, nie płakał już wcale, a przynajmniej prawie wcale; powtóre jego szalone upodobanie do kartonowania opuściło go zupełnie. Garnuszki z klejem przystawiały się wprawdzie czasem jeszcze do ognia, ale teraz już bez namiętności, i gdyby ktoś z nas potrzebował teki, musiałby chyba na klęczkach o nią błagać... Parę razy podpatrzyłem go w sklepie, jak gadał coś do siebie i robił dziwne giesta. Nie sypiał w nocy, słyszałem nieraz jak mruczał coś przez zęby, to znów nagle wyskakiwał z łóżka i maszerował po pokoju ogromnemi krokami... Wszystko to było nienaturalne i napełniało mię trwogą. Zacząłem przypuszczać że Jakób zostanie waryatem.
Otóż owego wieczora, gdy ujrzałem go zamykającego drzwi od naszego pokoju, przypuszczenie o jego waryacyi ogarnęło mię niesłychanem przerażeniem. Poczciwy Jakób nie spostrzegł tego bynajmniej i, wziąwszy moją rękę w swoje obie, najpoważniej w świecie, rzekł do mnie:
— Danielu, powierzę ci tajemnicę ale przyrzecz mi wpierw, że nigdy i nikomu tego nie powiesz!
Zrozumiałem odrazu że Jakób nie był waryatem i odpowiedziałem bez wahania:
— Przysięgam ci Jakóbie.
— A więc! słuchaj... tylko cicho!... Ja tworzę poemat, wielki poemat.
— Poemat, jakto Jakóbie! ty tworzysz, ty?

Za całą odpowiedź Jakób wydobył z pod kurtki ogromny czerwony kajet przez siebie samego oprawiony, na wierzchu którego widniał najpiękniejszą kaligrafią wypisany tytuł:
Religia! Religia!

poemat w dwunastu pieśniach

przez Eyssetta (Jakóba)

Było to coś tak wspaniałego, że ja wprost dostałem zawrotu głowy. Widzicie go?... ten Jakób mój brat, ten dzieciak trzynastoletni, ten Jakób beksa, tworzył poemat „Religia! Religia! ” i to w dwunastu pieśniach. Tym czasem nikt, nikt w domu się nie domyślał, i posyłano go dalej z koszem do przekupniów jarzyn, a ojciec więcej niż kiedykolwiek łajał: „Osieł jesteś, Jakóbie!...” Biedny kochany Jakób! jakżebym chętnie rzucił mu się na szyję, gdybym śmiał. Ale nie śmiałem... Któżby zresztą śmiał?... zważcie tylko!... autor poematu „Religia! Religia!” w dwunastu pieśniach!...
Wszelako miłość prawdy każe mi powiedzieć, że poematowi w dwunastu pieśniach było dość daleko do końca. Zdaje mi się nawet iż dotychczas, gotowe były tylko cztery wiersze, pierwszej pieśni; wiadomo jednak że, w tego rodzaju dziełach, najtrudniejszą, rzeczą jest zawsze początek. Słusznie też mówił Jakób: — Teraz gdy mam cztery pierwsze wiersze, reszta nic nie znaczy, to tylko kwestya czasu. —
Oto są te cztery wiersze, które ujrzałem owego pamiętnego wieczora, najpiękniejszem okrągłem pismem skreślone, na pierwszej karcie, czerwonego kajetu:

Religia! Religia

Słowo wzniosłe, tajemnicze!
Pełne wzruszeń, pustelnicze,

Nostalgia! nostalgia!
Na nieszczęście, tej reszty, która była tylko kwestyą czasu, nigdy Jakób nie mógł jakoś dorobić. Poematy mają swoje przeznaczenie. Okazuje się że przeznaczeniem poematu „Religia! Religia!” w dwunastu pieśniach, było: nie być wcale. Daremnie wysilał się poeta, po czterech powyższych wierszach nie przybył ani jeden. Istny fatalizm! Zniecierpliwiony, nieszczęśliwy chłopak przerwał nareszcie swą pracę i pożegnał Muzę. Tegoż dnia począł łkać rzewnie, poczem garnki z klejem ukazały się znów przy ogniu.

— A cóż się stało z czerwonym kajetem?... o, czerwony kajet miał także swoje przeznaczenie. Jakób rzekł raz do mnie: — Darowuję ci go, pisz w nim co ci się podoba. — Wiecież co ja w nim pisałem? — Moje poezye! tak poezye Chudziaka! Jakób zaraził mię tą chorobą.
Teraz, za pozwoleniem czytelnika, podczas gdy Chudziak zajęty jest dobieraniem rymów, przeskoczymy jednym susem cztery, pięć lat jego życia. Pilno mi bowiem do wspomnień z 1856 roku. Jeszcze dzisiaj rok ten nie wyszedł z pamięci domów Eyssettów; bywają takie daty w rodzinach.
Niewiele zresztą straci na tem czytelnik gdy ten fragment mojego życia pokryję milczeniem. Była to zawsze ta sama piosnka złożona z łez i nędzy: interesa szły źle, komorne nie opłacone, sceny z wierzycielami, kosztowności matki sprzedane, srebro w zastawie, dziury w prześcieradłach, łaty w ubraniu, przeróżne niedostatki, codziennie upokorzenia, wieczna niepewność co będzie jutro, przerażający dzwonek woźnych, ironiczny uśmiech odźwiernego kiedyśmy przechodzili, przez dziedziniec, a potem pozwy, pożyczki i t. d. i t. d.
Jesteśmy zatem w 1856 roku.
Tegoż roku „Chudziak” skończył klasę filozofii. Był on, o ile pamiętam, chłopcem pełnym pretensyi, biorącym siebie, zupełnie seryo za filozofa — i za poetę także; zresztą mało co wyższy od buta i bez żadnego zarostu.
Pewnego poranku, gdy wielki filozof Chudziak wybierał się do kolegium, pan Eyssette ojciec, zawezwał go do magazynu i powiedział mu swym zwykłym ostrym tonem.
— Danielu, porzuć książki, nie pójdziesz więcej do szkoły. To rzekłszy, począł chodzie wielkiemi krokami po magazynie w milczeniu. Wydawał się mocno wzruszony, co się też Chudziakowi bardzo udzieliło. Po długiej pauzie pan Eyssette ojciec, rzekł znowu: — Mój chłopcze, mam ci złą wiadomość do udzielenia — bardzo złą... Jesteśmy zmuszeni się rozstać, rozproszyć się wszyscy — a to z tej przyczyny:
Tu płacz donośny, łkanie rozdzierające ozwało się z poza drzwi przymkniętych.
— Osieł jesteś, Jakobie! zawołał pan Eyssette nie odwracając się, poczem ciągnął dalej:
— Gdyśmy przybyli do Lugdunu przed ośmiu laty, zrujnowani przez rewolucyę, miałem nadzieję że pracą i staraniem potrafię odzyskać majątek; ale nie udało mi się, zdołałem tylko wleźć w długi i w nędzę po uszy... Teraz wszystko skończone, ugrzęźliśmy ostatecznie... Aby wyjść z tego położenia jedno nam pozostaje, teraz kiedyście już dorośli: sprzedać domowiznę i zarabiać każdy na siebie osobno.
Nowe łkanie niewidzialnego Jakóba przerwało mowę pana Eyssette, lecz był sam tak wzruszony, że się już na niego nie gniewał, dał tylko znak Danielowi aby drzwi zamknął i tak kończył swą przemowę:
— Oto cośmy tymczasowo postanowili: matka wasza uda się na południe, do brata swego, wuja Babtysty. Jakób zostanie w Lugdunie, znalazło się dla niego zajęcie w lombardzie. Ja zaś wstępuję jako agent, do Towarzystwa Handlowego win....Co do ciebie, mój biedaku, trzeba będzie abyś także zarabiał na swoje utrzymanie... Odebrałem właśnie list od rektora, który proponuje ci miejsce dozorcy szkolnego; oto masz, czytaj.
Chudziak wziął list i czytał.
— Z listu, widzę, rzekł skończywszy go, że nie mam ani chwili do stracenia.
— Trzeba jechać jutro.
— Więc pojadę, ojcze.
Przy tych słowach, Chudziak złożył list i podał go ojcu, a choć serce się ścisnęło, ręka nie zadrżała mu wcale. Był to, jak widzicie, wielki filozof.
W tej chwili weszła do magazynu pani Eyssette, za nią bardzo nieśmiało postępował Jakób. Oboje zbliżyli się do mnie i uściskali mię serdecznie. Wiedzieli już od wczoraj o tem, co się stać miało.
— Trzeba pomyśleć o jego rzeczach — mówił szorstko pan Eyssette, jutro odjedzie rannym parowcem.
Pani Eyssette wydała głębokie westchnienie, Jakób stłumił płacz i na tem się skończyło... Oswojono się już z nieszczęściem w tym domu.
Nazajutrz po owym pamiętnym dnia, cała rodzina Eyssettów towarzyszyła chudziakowi do przystani. Szczególnym zbiegiem okoliczności wsiadał na ten sam statek, który przed laty przywiózł Eyssettów do Lugdunu. Tenże kapitan Génies i kuchmistrz Montelimart znajdowali się tam jeszcze. Naturalnie przywiodło to nam zaraz na pamięć ogromny parasol starej Anny, i papugę Robinsona, i kilka innych wydarzeń naszego wylądowania... Wspomnienia te rozweseliły nieco smutny odjazd i wywołały cień uśmiechu na usta pani Eyssette.
Nagle zajęczał wielki dzwon. Trzeba było jechać. Chudziak wydzierając się z objęć ukochanych, odważnie przekroczył kładkę...
— Trzymaj się dzielnie — wołał ojcie.
— Tylko nie choruj — mówiła matka.
Jakób chciał także coś powiedzieć ale nie mógł, dławiły go łkania. Chudziak nie płakał. Jak już wzmiankowałem poprzednio, był z niego wielki filozof — a filozofom stanowczo rozczulać się nie uchodzi...
A jednak Bóg widzi jak gorąco kochał tych co pozostawali, i tam we mgle, niknęli mu z przed oczu. Bóg widzi jak chętnie oddałby za nich życie i krew swoją... Wszakże ruch na pokładzie, radość z opuszczenia ponurego Lugdunu, upojenie podróżą, duma z poczucia się człowiekiem, człowiekiem dorosłym, wolnym, podróżującym bez niczyjej opieki, na własną odpowiedzialność, człowiekiem zarabiającym na swe życie, — wszystko to odurzało Chudziaka i nie dawało mu należycie oddać się żalowi, i myśli o tych trzech istotach ocierających łzy na wybrzeżu Rodanu.
Za przybyciem do rodzinnego miasta Chudziak udał się natychmiast do Akademii gdzie mieszkał rektor.
Przyjaciel Eyssetta ojca, rektor, był to wysoki, piękny starzec, ruchliwy, i nie mający w sobie ani śladu pedantyzmu. Przyjął syna przyjaciela nader łaskawie, chociaż, gdy go do gabinetu wprowadzono nie mógł powstrzymać zdziwienia i, — Boże mój! cóż to za maleństwo, — zawołał.
Istotnie Chudziak był do śmieszności mały, przytem wyglądał nietylko młodo, ale nawet dziecinnie.
Wykrzyknik rektora zadał mu cios w samo serce. — Nie zechcą mnie — pomyślał, — nieprzyjmą — i począł drżeć na całem ciele.
Szczęściem rektor, jak gdyby przeczuwał co się w jego biednej duszy dzieje rzekł: — Zbliżno się tu, chłopcze... tak — więc to ciebie mamy zrobić dozorcą klasy... W twoim wieku z takim wzrościkiem i taką twarzyczką będziesz miał zadanie trudniejsze niż kto inny... No, ale cóż zrobić, jeżeli już tak być musi i zarabiać na życie potrzebujesz, — to cię poślę do szkoły powiatowej w Sarlande, o parę mil stąd, w góry!... Będzie to to dla ciebie szkoła męstwa... Zahartujesz się, urośniesz, dostaniesz wąsów, a jak ci broda urośnie — wówczas zobaczymy! —
Wypowiadając to wszystko rektor pisał do przełożonego szkoły w Sarlande list polecający, a ukończywszy, wręczył go Chudziakowi, zalecając aby tegoż dnia jeszcze wyruszył na miejsce przeznaczenia; potem dodawszy kilka wielce mądrych rad, poklepał go dobrotliwie po policzku i pożegnał obiecując pamiętać o nim.
I oto Chudziak niesłychanie uradowany zbiega jak szalony ze stuletnich akademickich schodowi bez tchu pędzi zamówić sobie miejsce do Sarlande.
Dyliżans odchodzi po południu, więc ma jeszcze cztery godziny czasu! Korzysta więc z tego, aby przejść się trochę po spacerowej alei i ukazać się oczom współziomków. Po spełnieniu tak ważnego obowiązku, pragnie zaspokoić głód, więc zaczyna poszukiwać odpowiedniej do swej sakiewki restauracyi; spostrzega, tuż przed sobą, czysty skromny budynek ze świeżutko wymalowanym szyldem, na którym widniał napis: „Pod Pielgrzymem”.
— To jakby dla mnie! — myśli sobie, i po krótkiem wahaniu, — pierwszy raz bowiem w życiu wchodził do restauracyi — śmiało drzwi otworzył. Izba gościnna była pusta w tej chwili. Ściany pobielane wapnem, kilka stołów dębowych, w rogu stały, długie laski pielgrzymie okute u dołu, u góry ozdobione różnobarwnemi wstęgami... Przy kantorze, barczysty jegomość, z głową nad gazetą zwieszoną, chrapał potężnie.
— Hola! jest tu kto? — wołał Chudziak stukając pięścią w stół, niby jaki doświadczony bywalec.
Gruby jegomość niełatwo wyrwał się z objęć Morfeusza, ale z sąsiedniej izby wypadła pani gospodyni, a przyjrzawszy się uważnie nowemu gościowi, którego tu szczęśliwy wypadek przyprowadził:
— Boże miłosierny! — zawoła — toż to pan Daniel!
— Anno, moja poczciwa stara Anno! — wołał Chudziak i padli sobie nawzajem w objęcia.
Tak jest! to stara Anna, niegdyś niańka Eyssettów, dziś gospodyni zajazdu „Pod Pielgrzymem”, a ten gruby jegomość, chrapiący tam przy kantorze, to jest mąż, Jan Peyrol. Jakże Anna się cieszy ze spotkania swego małego Danielka, jak go całuje i ściska, mało nie udusi!
Wśród tego wylania czułości, budzi się gruby jegomość mocno zdziwiony gorącem przyjęciem przez Annę nieznanego sobie młodzieńca — lecz dowiedziawszy się, że to pan Daniel Eyssette w swojej osobie, poczerwieniał z radości, porwał się z miejsca aby ofiarować swe usługi tak znakomitemu gościowi.
— Czy pan Daniel już po śniadaniu? — pyta.
— Nie jeszcze, mój dobry Peyrol, właśnie po to tu wstąpiłem.
— Boże miłosierny! Pan Daniel bez śniadania! — i stara Anna biegnie na gwałt do kuchni, a Jan Peyrol duchem skoczył do piwnicy — a piwnica była nielada jaka, wedle opinii pielgrzymów.
Za chwilę stół był nakryty i zastawiony. Chudziakowi pozostawało tylko usiąść i uraczyć się do syta... Po lewej stronie stara Anna podaje mu bułkę do świeżutkich jaj na miękko... po prawej, Peyrol nalewa do szklanki czerwonego, przezroczystego jak rubin, starego Chateau-Neuf,... Chudziak czuje się szczęśliwym, zapija, zajada a między kąskami ma czas jeszcze opowiadać jak się to dostał do Uniwersytetu i jak go to stawia w możności uczciwie zarabiać na życie. Trzeba było widzieć, z jakim naciskiem i z jaką dumą, wymawiał te wyrazy: „uczciwie zarabiać na życie”.
Poczciwa Anna aż mdleje z zachwytu i rozczulenia. Tak przy szklance i gawędce, mijają dwie godziny. Mówi się o czarnej przeszłości i przyszłości różowej. Sięga się do wspomnień z dawnych czasów: o fabryce, Lugdunie, o ulicy Lanterne i o tym ukochanym księdzu którego już niema...
W tem Chudziak zrywa, się musi odejść.
— Jakto, już, — mówi ze smutkiem Anna. Chudziak się tłomaczy, że jest ktoś w mieście z kim się powinien zobaczyć koniecznie przed odjazdem, odwiedziny bardzo ważne!... Co za szkoda! było im tak dobrze razem!... Tyle jeszcze pozostało do powiedzenia sobie...
Wszakże jeżeli nie może być inaczej i pan Daniel ma kogoś do odwiedzenia w mieście, przyjaciele jego z „pod Pielgrzyma” nie śmią go dłużej zatrzymywać...
— Szczęśliwej podróży, panie Danielu! — Niech Bóg prowadzi kochanego pana!... I tak, aż do pół ulicy, towarzyszyły mu błogosławieństwa Jana Peyrol i jego żony.
Radzibyście wiedzieć zapewne co to był ów ktoś w mieście, kogo Chudziak tak spieszył odwiedzie?
Oto zapragnął on ujrzeń fabrykę, tę drogą, po której wylał łez tyle, i ogród i pracownie i jawory, towarzyszy lat dziecięcych, pierwsze radości swoje... Cóż dziwnego? Serce ludzkie miewa swoje słabości; kocha co może, przywiązuje się nawet do drzewa, nawet do kamieni, nawet do fabryki... Zresztą, historya twierdzi iż stary Robinson po powrocie do Anglii puścił się znów na morze i zrobił nie wiem ile tysięcy mil, aby, jeszcze raz, oglądać swą bezludną wyspę. Dla czegożby Chudziak nie miał poświęcić kilkuset kroków dla oglądania swojej?
Już zdaleka, poznały starego drucha jawory; wznosząc pierzaste głowy ponad dachy domów, widziały jak biegł ku nim co sił starczy; kłaniały mu się i pochylały ku Sobie, jak gdyby jedne drugim mówiły: — Patrzcie! to Daniel Eyssette! Daniel Eyssette powrócił! — A on wciąż bieży i bieży — staje wreszcie przed fabryką, zdumiony. Widzi tylko wielkie szare mury z poza których nie dojrzeć ani czerwonego granatu, ani drzew laurowych. Zamiast okien, kraty; zamiast warsztatów, kąpiele. Ponad bramą, krzyż, a nad krzyżem, napis łaciński!...
Fabryka nie jest już fabryką, lecz klasztorem Karmelitanek, gdzie mężczyznom wstęp wzbroniony na zawsze.


IV.
PRACĄ NA ŻYCIE.

Mała mieścina Sarlande leży w Sewennach, w głębi wązkiej doliny, zewsząd otoczonej górami, niby murem obronnym. Gdy słońce nad nią zaświeci jest to piec ognisty, gdy wiatr północny zawieje, to — lodownia...
W dzień mojej podróży wiatr taki szalał od rana i chociaż to było wiosną, Chudziak, usadowiony na szczycie dyliżansu, czuł się, wjeżdżając ku wieczorowi do miasta, zziębnięty do szpiku kości.
Ulice były ciemne i puste... Na placu broni, kilka osób oczekiwało powozu, przechadzając się tam i napowrót, przed słabo oświetloną stacyą pocztową.
Ledwie zeskoczyłem z mojego wysokiego siedzenia, kazałem się bezzwłocznie, zaprowadzić do kolegium, chcąc co najprędzej objąć mój urząd.
Kolegium było położone niezbyt daleko od placu. Przewędrowawszy dwie czy trzy ponure ulice, przewodnik niosący moją walizkę, zatrzymał się przed ogromną kamienicą w której zdawało się, że wszystko obumarło od wieków.
— To tutaj — rzekł podnosząc duży młotek u drzwi. Młotek zakołatał głucho,... drzwi otworzyły się same... weszliśmy.
Przystanąłem na chwilę w sieni, pod portykiem, w ciemności. Posłaniec złożył pakunek mój na ziemi, zapłaciłem mu, i oddalił się szybko, a grube drzwi zatrzasnęły się za nim tak ciężko, tak ciężko...
Wkrótce ukazał się zaspany odźwierny z dużą kwadratową latarnią w ręku, a zaświeciwszy mi w oczy, mrukliwym tonem rzekł:
— To pan pewnie z nowych?...
Wyraźnie brał mię za ucznia... Odpowiedziałem mu prostując się:
— Nie jestem żaden uczeń, przybywam tu jako dozorca klasowy i proszę mnie zaraz zameldować przełożonemu.
Odźwierny zdawał się zdziwiony; uchylił nieco czapki i prosił, abym wstąpił na chwilę do jego izdebki, albowiem pan dyrektor znajdował się obecnie z dziećmi w kościele, ale, gdy tylko skończą się wieczorne modlitwy, będę mógł mu się przedstawić.
W budzie odźwiernego kończono wieczerzę. Wysoki dziarski chłopiec, o jasnych wąsach, w ychylał szklankę wina, siedząc obok swej żony, małej, chudej, żółtej jak cytryna i otulającej się po uszy wypłowiałym szalem.
— A co tam takiego, panie Cassagne? — zapytał młody wchodzącego odźwiernego.
— To nowy dozorca klasowy — odparł odźwierny, ukazując na mnie... Taki niewielki, że zrazu wziąłem go za ucznia.
Wtem rozległ się donośny odgłos dzwonka, a zaraz potem powstał w sieni straszny harmider kroków uczniowskiej gromady.
— Otóż i pacierz skończony — powiedział zwracając się do mnie pan Cassagne, możemy pójść do przełożonego. Ujął latarnię i szedł naprzód, a ja za nim.
Kolegium wydało mi się olbrzymie. Nieskończona ilość korytarzy, ogromnych przedsionków, szerokich schodów, o żelaznych wyrabianych wytwornie balustradach, a wszystko stare, czarne, okopcone. Odźwierny opowiedział mi podczas naszego pochodu, że przed rewolucyą 1789 roku, dom ten był szkołą marynarzy, i że liczyła ona w owym czasie do ośmiuset uczniów samych najznakomitszych rodzin szlacheckich.
Skończył właśnie swe opowiadanie kiedyśmy doszli do gabinetu przełożonego... Pan Cassagne pchnął ostrożnie, pierwsze parapetowe drzwi i zastukał lekko, dwa razy, do następnych.
Głos z wewnątrz odpowiedział: — Proszę. — Weszliśmy. Gabinet bardzo obszerny, obicie miał ciemno zielone. W głębi, przed podłużnym stołem siedział dyrektor i pisał przy bladem świetle lampy z nisko spuszczonym abażurem.
— Proszę, pana dyrektora — rzekł odźwierny popychając mię naprzód, — oto przyjechał nowy pan dozorca na miejsce pana Serrieres.
— To dobrze, odpowiedział dyrektor, nie ruszając się z miejsca. Odźwierny skłonił się i wyszedł. Zostałem sam na środku pokoju, mnąc palcami kapelusz z zakłopotania.
Ukończywszy pisanie, dyrektor nareszcie obrócił się ku mnie, tak że mogłem się przyjrzeć jego drobnej bladawej i suchej twarzy, z której wyglądały bezbarwne, zimne oczy. On ze swej strony, chcąc mi się lepiej przypatrzyć, podniósł zasłonę nad lampą i włożył na nos okulary.
— Ależ to dzieciak! — zawołał podskakując na fotelu, co ja z nim pocznę!
Struchlałem, widziałem się już na ulicy ciemnej i pustej bez grosza, bez chleba. Zaledwie zdołałem wyjąkać słów parę i wręczyć przełożonemu list rekomendacyjny od rektora.
Przełożony wziął list, przeczytał go raz i drugi, złożył, potem znów rozłożył i przeczytał raz jeszcze, — w końcu oświadczył mi, iż dzięki osobliwszej rekomendacyi rektora i zacności mojej familii, zgadza się mię przyjąć — aczkolwiek wiek mój, zbyt młody, nie jest mu wcale na rękę. Zabrał się następnie do długiego deklamowania na temat ważności moich nowych obowiązków, ale tego już nie słuchałem. Dla mnie największe znaczenie miało to — że mię nie odprawiono... A że nie odprawiono — byłem szczęśliwy i rad bez miary. Pragnąłem nawet w tej chwili, aby przełożony miał tysiąc rąk i gotów byłem ucałować je wszystkie.
W tych uniesieniach powstrzymał mię jakiś szczęk żelaza. Odwróciłem głowę; za mną stała długa, cienka figura o ryżych faworytach, która nie wiem kiedy i jak znalazła się w gabinecie; stąpała tak cicho, że nie słyszeliśmy jej kroków: był to pan inspektor.
Głowę pochylał nieco ku ramieniu — i z najsłodszym uśmiechem spoglądał na mnie, potrząsając pękiem kluczy, różnej wielkości, zawieszonych na piątym palcu. Uśmiech możeby mię ku niemu pociągnął, ale te jego klucze brzęczały tak przerażająco, — że strach mię ogarnął.
— Panie Viot, oto przybył nam zastępca pana Serrieres — rzekł do niego dyrektor.
Pan Viot ukłonił się i przesłał mi nowy, pełen czułości uśmiech. Klucze zaś przeciwnie zadzwoniły ironicznie i złośliwie jak gdyby mówiły: — Ty mały Chudziaku! malcze jakiś! masz zastąpić pana Serrieres? cóż znowu!... cóż znowu!...
Dyrektor snać równie jak ja zrozumiał tę mowę kluczy i dodał z westchnieniem:
— Wiem, że odjazd pana Serrieres, to strata niepowetowana — tu klucze wydały jęk przeciągły — wszelako jestem przekonany, że porządek i ład naszej szkoły nie ucierpią zbyt wiele, skoro pan Viot zechce nowego dozorcę wziąć pod wyłączną opiekę i wesprzeć go swemi cennemi zasadami pedagogicznemi.
Na to zawsze słodko uśmiechnięty pan Viot odpowiedział, że jest jaknajżyczliwiej ku mnie usposobiony i że najchętniej służyć mi gotów swemi radami; tylko klucze pozostały nieżyczliwe wcale. Trzeba było słyszeć jak brzęczały złowrogo: — Biada ci Chudziaku! biada! strzeż się... strzeż się!...
— Panie Eyssette — zakończył dyrektor, możesz pan odejść. Dziś przenocujesz jeszcze w hotelu. Bądź pan tu jutro o 8-mej rano... Do widzenia...
I pożegnał mię giestem pełnym powagi a pan Viot, jeszcze więcej słodki, odprowadził mię aż do drzwi, a przy rozstaniu się, wcisnął mi w rękę jakiś kajecik.
— To ustawa naszej szkoły — rzekł — czytaj pan i zastanawiaj się...
Poczem drzwi otworzył i zatrzasnął je za mną, a klucze jego zabrzęczały znowu zjadliwie...
Należało wynaleźć sobie schronienie na noc, co było dla mnie rzeczą niemałej wagi. Na szczęście przed łożą odźwiernego, stał ów chłopak z blond wąsami i kurzył fajeczkę. Ten mi grzecznie ofiarował swoje usługi i polecał doskonały hotelik, niedrogi, gdzie będę obsłużony jak książę udzielny, do którego on może mię natychmiast zaprowadzić. Z jaką skwapliwością przyjąłem tę propozyoyę — łatwo się domyślić.
A teraz muszę uczynić pewne wyznanie. Oto gdy Chudziak znalazł się sam jeden w zimnym, pustym pokoju, wobec tego hotelowego łóżka, tych biednych cudzych sprzętów i tak daleko od swych ukochanych, serce mu wezbrało smutkiem i wielki filozof rozpłakał się jak dziecko. Ogarnęła go straszna obawa przed życiem; uczuł się tak słabym i bezbronnym, tak opuszczonym, że szlochał, szlochał długo, bez pamięci... Naraz wśród tych łez gorzkich, — obraz swoich stanął mu przed oczami; ujrzał swój dom opustoszały, rodzinę rozpierzchłą, matkę tu!.. ojca tam!... bez dachu, bez ogniska! Wtedy to, niepomny własnego strapienia, przejęty jedynie myślą wspólnej niedoli, biedny Chudziak powziął wzniosłe i chlubne postanowienie: On odtworzy dom Eyssettów, on odbuduje rodzinne ognisko swemi własnemi siłami, swoją własną pracą, on sam jeden! Potem, gdy sobie to za główny cel życia postawił, dumny z tak szlachetnego wynalazku, otarł łzy niegodne mężczyzny — a tem bardziej wskrzesiciela ogniska — i, nie tracąc ani chwili, rozpoczął czytanie: Ustawy Szkolnej pana Viot, aby się obznajomić ze swemi nowemi obowiązkami.
Ustawa ta, z widocznem amatorstwem przepisana własną ręką pana Viot, jej autora, była istnym traktatem, podzielonym na trzy części:
1° Obowiązki nauczyciela — dozorcy względem przełożonych.
2° obowiązki nauczyciela — dozorcy względem kolegów.
3° obowiązki nauczyciela — dozorcy względem uczniów.
Były tam przewidziane wszelkie możliwe okoliczności — od zbitej szyby aż do dwóch rąk podniesionych jednocześnie w czasie wydawania lekcyi[3]. Były także wypisane wszystkie szczegóły życia nauczycieli, od liczby ich wynagrodzenia, aż do pół butelki wina do której mieli prawo przy każdym posiłku. Wszystko zaś kończyło się wymowną przemową o potrzebie i użyteczności samej ustawy. Lecz, pomimo całego szacunku dla arcydzieła pana Viot, Chudziakokowi nie stało sił odczytania go do końca i przy jakimś bardzo poważnem zdaniu — zasnął snem twardym...
Nazajutrz punkt o ósmej stawiłem się w kolegium. Pan Viot u drzwi, ze swym pękiem kluczy, przyjmował eksternów. Przywitał mię słodziuchnym uśmieszkiem:
— Poczekaj pan w sieni — rzekł do mnie, gdy uczniowie zajmą klasy, przedstawię cię twoim kolegom.
Czekałem więc w dużej sieni, przechadzając się wzdłuż i wszerz, kłaniając się jaknajniżej panom profesorom, którzy mijali mię i z pospiechem, zadyszani, wchodzili na górę. Jeden z nich jedyny tylko, raczył mi się odkłonić. Był to ksiądz, profesor filozofii. — Oryginał — mówił o nim pan Viot... Pokochałem natychmiast tego oryginała.
Odezwał się dzwonek. Klasy się napełniły... Po chwili czterech, czy pięciu drągali, od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat wieku, ladajako ubranych, o twarzach pospolitych, wpadło w żwawych podskokach do sieni, stanęli strapieni na widok pana Viot.
— Panowie — rzekł, wskazując na mnie inspektor, — oto pan Daniel Eyssette, wasz nowy kolega, — to rzekłszy, po przeciągiem skinieniu głową, oddalił się ze słodkim uśmiechem i wiecznem brzęczeniem obrzydłemi kluczyśkami.
Moi koledzy i ja mierzyliśmy się wzrokiem przez chwilę w milczeniu.
Najgrubszy i największy z tych panów odezwał się pierwszy. Był to właśnie ów Serrieres, którego miejsce miałem zająć.
— Do licha! — zawołał wesołym tonem, — nigdy lepiej nie stwierdziła się ta prawda, że dozorcy — jak dni — następują po sobie, ale nie są do siebie podobni.
Była to przymówka do różnicy, jaka zachodziła między jego olbrzymią figurą a moją małością. Wszyscy parsknęli śmiechem, ja najpierwszy; ale zaręczam że, w owej chwili, Chudziak chętnieby poniósł największą ofiarę, byle być wyższym choc o kilka cali.
— To nic nie szkodzi, — dodał wyciągając do mnie rękę gruby Serrieres; — choć nie wedle jednej miary zbudowani, możemy przecież butelczynę razem wysączyć... Chodź, kolega, z nami... ja dziś płacę pożegnalny ponczyk u Barbetta; musisz do nas należeć... zrobimy znajomość przy szklance.
Nie dając mi czasu na odpowiedź, wziął mię pod ramię i pociągnął za sobą.
Kawiarnia Barbetta, do której zostałem wprowadzony przez nowych kolegów, znajdowała się niedaleko Placu Broni. Bywali tam podoficerowie garnizonu i zaraz przy wejściu uderzyła mię wielka ilość kaszkietów i pasów pozawieszanych na kołkach.
Tego dnia, odjazd Sarriera i jego poncz ściągnął tam pierwszorzędnych i drugorzędnych bywalców... Podoficerowie, którym zostałem przedstawiony, przyjęli mię z wielką serdecznością. Prawdę mówiąc jednak ukazanie się Chudziaka nie sprawiło tam wielkiego wrażenia, i prędko zostałem zapomniany zupełnie, w kątku sali, do którego w nieśmiałości mej się usunąłem... Podczas gdy szklanki się napełniały, gruby Sarrieres przyszedł usiąść obok mnie. Zrzucił surdut i trzymał w zębach długą glinianą fajkę, na której porcelanowymi literami wypisane było jego imię. Każdy z dozorców miał podobną w kawiarni Barbetta.
— No i cóż kolego — rzekł do mnie, — widzisz że bywają jeszcze nie złe chwile przy naszem rzemiośle... W gruncie rzeczy dobrze trafiłeś żeś przyjechał do Sarlande na początek. Będziesz dozorował małych; tych błaznów trzeba rózgą w ryzach trzymać. Zobaczysz jak są przeze mnie znakomicie wytresowani!

V.
MALCY.

Moi malcy nie byli źli, jak tamci starsi, nie sprawiali mi nigdy przykrości: kochałem ich też bardzo, bo nie trącili jeszcze sztabą, nieznali niesfornych wykrętów, a niewinna dusza przebijała się w ich oczach.
Nigdy ich nie karałem. Bo i poco? Alboż się karze małe ptaszyny?... Gdy świegotały zbyt głośno wystarczało krzyknąć: — Cicho malcy! — i wnet cała ptaszarnia milkła — przynajmniej na pięć minut. Najstarszy miał lat jedenaście. Jedenaście lat, — mój Boże! i ten gruby Sarrieres przechwalał się, że rózgą trzyma to w ryzach.
Co do mnie, starałem się zawsze trzymać ich tylko dobrocią. Niekiedy, jak byli bardzo pilni i grzeczni, opowiadałem im powiastki. Powiastka!... Co za szczęście!... Prędko, prędko, składano kajety, piórniki, linijki, wszystko w nieładzie szło na dno pulpitu; potem rączki składały się na krzyż nad stołem, otwierały się wielkie oczy i słuchano z natężoną uwagą. Ułożyłem dla nich kilka fantastycznych bajek: „Pierwsze wystąpienie w świat Konika Polnego.,” — „Nieszczęśliwe przygody Jana Królika,“ i t. p. W owym czasie, równie jak obecnie, ulubionym moim pisarzem, był zacny La Fontaine. Powiastki moje było to wytłomaczenie jego utworów z domieszką mojej własnej historyi. Występowały w nich zawsze: — to jakiś biedny mały świerszczyk zmuszony zarabiać na swe życie, jak Chudziak; to boże-krówki co błądziły po lasach, zupełnie jak Eyssette (Jakób). I wiecie, bawiło to niezmiernie moich malców, mnie zaś bawiła ich uciecha.
Na nieszczęście pan Viot nie uznawał podobnej zabawy. Kilka razy w tygodniu ten straszny człowiek z kluczami, robił przegląd całego kolegium, aby się przekonać, ażali wszystko się dzieje wedle ustawy...
Owóż, pewnego dnia tak się zdarzyło, iż zjawił się w naszej klasie w chwili, najbardziej wzruszających przygód Jana Królika. Na widok wchodzącego pana Viot dreszcz przebiegł po całej gromadce. Malcy pomieszani patrzyli na siebie... Opowiadający, stracił głos, — a biedny „Jan Królik”, w swem przerażeniu, pozostał z jedną łapką zawieszoną w powietrzu i długiemi uszkami nastawionemi do góry.
Uśmiechnięty pan Viot stanął przed katedrą, zdziwionym, badawczym wzrokiem, ogarnął ogołocone z wszelkich przyborów piśmiennych pulpity, i nie wyrzekł ani słowa. Tylko jego klucze zgrzytnęły dziko: i w jego imieniu krzyczały: — A hultaje, więc to tak pracujecie tutaj!... Próbowałem ułagodzić te nieznośne klucze.
— O! panowie pracowali dużo ostatniemi dniami — wybąkałem, drżąc cały ze wzruszenia — chciałem w nagrodę opowiedzieć im powiastkę...
Pan Viot nie odpowiedział nic, ukłonił się z uśmiechem i wstrząsnąwszy raz jeszcze kluczami wyszedł.
Wszakże, na wieczornej rekreacyi, zbliżył się do mnie i wręczył mi, zawsze ze słodką miną, i zawsze w milczeniu, kajecik ustawy z zakładką na stronicy 12-stej, gdzie stało: „Obowiązki nauczyciela — dozorcy względem uczniów”.
Zrozumiałem że nie należało opowiadać nadal powiastek, i nie opowiadałem już ich nigdy odtąd.
Przez kilka dni, moi malcy byli niepocieszeni. Żal im było Jana Królika, a mnie ciężko na sercu, że o dalszych jego losach musiałem przed nimi zamilczeć. Ach, bo nie wiecie jak ja tych chłopców kochałem! — Nigdyśmy się nie rozstawali...
Kolegium dzieliło się na trzy osobne oddziały: wielkich, średnich i małych; każdy oddział miał swoje podwórze, swoją sypialnię, swoją klasę. Malcy należeli więc do mnie, wyłącznie do mnie. Zdawało mi się że posiadani trzydzieści-pięcioro dzieci.
Prócz nich, nie miałem ani jednego przyjaciela w całym domu. Aczkolwiek pan Viot uśmiechał się do mnie, brał mię pod ramię w czasie rekracyi i obdarzał radami w kwestyach ustawy, nie lubiłem go, nie mogłem poprostu znieść tego człowieka. Klucze jego napełniały mnie zawsze wstrętem i obawą. Dyrektora nie widywałem nigdy. Profesorowie patrzyli na mnie z powagą, z pod swych beretów. Co zaś do moich kolegów, tych odstręczała ode mnie rzekoma życzliwość okazywana mi przez inspektora; zresztą od owego przedstawienia się podoficerom, nie poszedłem ani razu do kawiarni Barbetta, a panowie ci nie mogli mi tego darować.
Wobec ogólnej niechęci starałem się sam sobie wystarczyć. Dozorca średniaków dzielił ze mną mieszkanie w małej izdebce, na trzecim piętrze; a ponieważ kolega mój każdą wolną godzinę spędzał u Barbetta, izdebka ta należała do mnie; było to moje wyłączne schronienie, mój dom.
Zaledwie do niej wpadłem, zamykałem drzwi na trzy zamki, wyciągałem z kąta moją walizkę, — nie było bowiem ani jednego krzesła w pokoju — stawiałem ją przed wielkie stare biurzysko, całe skropione atramentowemi plamami i pokryte napisami żłobionemi scyzorykiem, rozkładałem na niem wszystkie moje księgi i zasiadałem do roboty!...
Była już wiosna natenczas... podniósłszy głowę widziałem przed sobą błękity nieba i szczyty drzew naszego podwórza, pokrywające się świeżym liściem. Zewnątrz cisza zupełna. Od czasu do czasu dolatywał głos monotonny ucznia powtarzającego lekcyę, niekiedy głos gniewnego profesora, albo świegotliwa jakaś sprzeczka między wróblami... Potem, znów cisza głęboka; zdawałoby się że kolegium całe pogrążone jest we śnie.
Lecz Chudziak był dalekim od snu, on nawet nie marzył, nie znał tego rodzaju najrozkoszniejszego snu. Chudziak pracował, pracował bez wytchnienia, pochłaniał grekę i łacinę, aż mu pot czoło zalewał.
Bywało czasem iż, wśród tej ciężkiej suchej mordęgi, tajemniczy paluszek zastukał do drzwi jego izdebki.
— Kto tam?
— To ja, Muza, dawna twoja przyjaciółka, z czerwonego kajetu, otwórz prędko!
Chudziak jednak ani myślał otwierać. Jeszczeby tego brakowało! — przyjmować Muzę!
Niech przepada czerwony kajet! Teraz nie o Muzę chodzi, ale o jak największą ilość ćwiczeń greckich, o zdanie na licencyata, o nominacyą na profesora i odbudowanie co najrychlejsze nowego ciepłego ogniska dla rodziny Eyssettów.
Myśl, że pracowałem dla rodziny dodawała mi odwagi osładzała mi życie. Ona była całą ozdobą mojego pokoiku. O izdebko miła! ileż pięknych godzin przeżyłem między twemi czterema ścianami! jak mi tam dzielnie szła robota! jak tam czułem się mężnym!...
Przy tych kilku dobrych, nie zbywało mi i na złych godzinach. Dwa razy w tygodniu, w niedzielę i czwartek, trzeba było prowadzić chłopców na przechadzkę. Chodziliśmy zwykle na łąkę, rozległy trawnik, — rozciągający się jak kobierzec u stóp góry, o pół mili od miasta. Kilka olbrzymich kasztanów, parę na żółto pomalowanych karczemek, bystry strumyk wśród tej zieleni, czyniły to miejsce wesołem i powabnem dla oka... Wszystkie trzy oddziały udawały się tam, każdy z osobna; na miejscu dopiero, łączyły się razem, pod dozorem jednego z nauczycieli. Otóż, tym jednym, byłem zawsze ja. Dwaj moi koledzy spieszyli rączyc się w sąsiedniej piwiarni, a że nie zapraszali mnie nigdy, cały ciężar dozoru spadał na mnie... Marne zajęcie wśród uroczej natury!
W zgrai rozczochranych łobuzów, których tak dwa razy w tydzień wodziłem za miasto, był zwłaszcza jeden, przychodni, który doprowadzał mię do rozpaczy swoją brzydotą i swojem zachowaniem się. Potworek ten był maleńki do śmieszności, niemożliwie niezgrabny, brudas, oberwany, roztargany, cuchnący rynsztokiem, a w dodatku krzywonogi.
Bamban, — przezwaliśmy go tak dla nieprawidłowego jego chodu — nie należał też do rodziny arystokratycznej. Poznać to było łatwo z jego ruchów i sposobu wyrażania się, a nadewszystko ze stosunków jakie posiadał. Każdy ulicznik w Sarlande był jego przyjacielem.
Dzięki temu zaledwie ukazaliśmy się na ulicy, cała chmara łobuzów biegła w ślad za nami wołając Bambana po imieniu, pokazując go palcami, przedrzeźniając, rzucając nań łupinkami kasztanów i różne podobne wyrządzając figle. Moi malcy byli z tego uszczęśliwieni, ale mnie to nie bawiło wcale.
Jednej z takich niedziel, czas był piękny, słońce jaśniało świątecznie, zabieraliśmy się do wycieczki; aż tu zjawia się Bamban w stroju tak niedbałym, że wszyscy przeraziliśmy się.
Zabawne było to, że go wyraźnie chciano na ten dzień w szczególny sposób przystroić. Głowę miał staranniej niż zwykle uczesaną, włosy sztywne od pomady, a zawiązanie krawatu zdradzało rękę matczyną. Lecz ile tylko było rynsztoków po drodze do kolegium, w tylu się Bamban wytarzał.
Nie zaniepokojony bynajmniej takim stanem swego ubrania, owszem, z miną zupełnie zadowoloną, szedł zając miejsce w szeregach mego oddziału, co widząc przejęty zgrozą krzyknąłem: — Precz mi stąd zaraz!... —
Bamban przekonany, że to żarty uśmiechał się w dalszym ciągu, tembardziej że dziś czuł się właśnie nader pięknym. Wołam więc znowu: — Bamban! precz z szeregu!... — Popatrzył na mnie smutnie i pokornie, błagającemi oczami, ale ja byłem niewzruszony i oddział ruszył z miejsca pozostawiając go samego na środku ulicy; stał nieruchomy i osowiały.
Byłem rad, żem się go pozbył na całe popołudnie. Wychodzimy z miasta, słyszę w ostatnich szeregach śmiechy i szepty — odwracam głowę.
Oto o kilka kroków, Bamban najpoważniej w świecie kroczy za nami.
— Podwoić marsz! — zawołałem na dwóch pierwszych. Chłopcy wnet odgadli, że szło o zrobienie figla krzywonogiemu i z szaloną szybkością puścili się naprzód. Od czasu do czasu, odwracali się, aby się przekonać czy Bamban idzie jeszcze, i śmiali się widząc jak czarny punkcik posuwał się za nimi, wśród kłębów kurzu wznieconego ich pochodem.
Mimo wszystkiego ten malec przywędrował na łąkę, prawie jednocześnie z nami. Był tylko bardzo blady ze zmęczenia i ledwie wlókł swe krzywe nogi.
Poruszyło się we mnie serce, żal mi się go zrobiło i wstyd ogarnął za moje okrucieństwo względem biedaka, przywołałem go tedy łagodnie.
Bamban miał na sobie bluzę wytartą w czerwone kratki, podobną do bluzy Chudziaka, w kolegium Lugduńskiem... Przypomniałem ją Sobie naraz i w duszy mej odezwał się głos: — Wstydź się nędzniku! toż siebie samego, biednego Chudziaka, dręczysz tak niemiłosiernie! — i łzy wewmętrzne połykając, począłem kochać tego wydziedziczonego.
Bamban usiadł na ziemi, bo nogi bolały go srodze. Usiadłem przy nim, aby z nim porozmawiać... Kupiłem mu pomarańczę... Gotów byłem umyć mu nogi!
Od tej pory zaprzyjaźniłem się z Bambanem. Dowiedziałem się też o nim rzeczy rozczulających.
Był on synem kowala, który, słysząc zachwalane zewsząd dobrodziejstwa nauki, zabijał się krwawą pracą byłe dziecko posyłać do kolegium. Niestety! mały nie był stworzony na uczonego i żadnych nie odnosił korzyści.
W sam dzień jego przybycia do klasy, dano mu wzory i powiedziano: — Pisz pałki! — i od roku Bamban pisze pałki; a co za pałki, żal się Boże!... chrome, brudne, koszlawe, podrygujące; do samego Bambana podobne!...
Od czasu jak zostaliśmy przyjaciółmi, chłopak pracował lepiej i chętniej. Zapisawszy stronicę spieszył zaraz do katedry, wdrapywał się na nią na czworakach i kładł swój kajet przede mną, nic nie mówiąc.
Wówczas głaskałem go po twarzy i mówiłem mu: Bardzo pięknie! — chociaż było szkaradnie, aby mu nie odbierać odwagi.
Istotnie powoli prostowały się pałki, pióro mniej pryskało i coraz mniej kleksów było w kajecie... Być może iż zdołałbym z czasem nauczyć go czegoś. Na nieszczęście rozdzieliło nas przeznaczenie.
Dozorca średniego oddziału opuszczał właśnie kolegium, a ponieważ rok się miał ku końcowi, dyrektor nie chciał sprowadzać nowego nauczyciela: przeto wyznaczono dla małych starszego brodatego już szóstoklasistę, mnie zaś powierzono oddział średniakow.
Uważałem to sobie za katastrofę.
Najpierw średniacy nabawiali mię trwogą, albowiem przypatrzyłem się ich sprawkom na łące i, na myśl nieustannego przebywania z nimi ściskało mi się serce.
Powtóre, trzeba było pożegnać malców, opuścić te moje ukochane dzieci... Jakimże będzie dla nich ów brodaty retoryk?... Co się stanie z Bambanem? Czułem się naprawdę zgnębiony i bardzo smutny.
Malcy również zmartwili się na wieść że ich opuszczę. Gdy przyszedłem na ostatnią repetycyę, a dzwonek obwieścił jej zakończenie, nastała chwila wielkiego wzruszenia. Malcy poczęli się tłoczyć ku mnie, aby mię uścisnąć, niektórzy płakali, niektórzy znaleźli nawet wyrazy tak serdeczne że niezapomnę ich póki życia!
A Bamban? — Bamban nie powiedział mi nic, tylko, kiedy już stanąłem u drzwi klasy, zbliżył się do mnie zaczerwieniony i wręczył mi wspaniały kajet cały zapełniony kreskami, wykonanemi jaknajstaranniej dla mnie na pamiątkę. To było jego pożegnanie.
Biedny Bamban!

VI.
PIONEK.

Objąłem zatem dozór nad średniakami. Oddział ten składał się z piędziesięciu złośliwych chłopców, pyzatych góralczyków, od dwunastu do czternastu lat wieku. Byli to po większej części synowie wzbogaconych dzierżawców rolnych. Rodzice posyłali ich do szkoły, aby zrobić z nich paniczyków, kosztem studwudziestu franków kwartalnie.
Wszystko to było grubijańskie, zuchwałe, nadęte, mówiące chłopskim seweńskim dyalektem, dla mnie niezrozumiałym.
Powzięli do mnie nienawiść odrazu, zanim mię poznali. Byłem z góry dla nich wrogiem — przezwali mię pionkiem. Od chwili zajęcia katedry w ich klasie rozpoczęła się między nami walka zacięta, bez przerwy, na każdym kroku.
Ach, małe okrutniki! ileż się przez nich nacierpiałem!... Radbym mówić o tem bez żalu; te smutki tak już teraz dalekie ode mnie.
— A jednak nie, nie mogę; i oto teraz jeszcze w chwili gdy to piszę, czuję jak mi ręka drży z gorączki i wzruszenia — jakbym tam był jeszcze.
Nieszczęsny Pionek! czyście mu nie urągali do syta!... czy nie dosyć łez kosztowaliście go!... tak, tak dokuczaliście mu aż do łez, co tem bardziej podniecało wasze niepoczciwe psoty.
Ileż razy, po całodziennej męczarni z wami, biedny Chudziak skulony na twardem łożu gryzł własną kołdrę abyście jego łkań nie usłyszeli!...
Zaprawdę, choćby żył lat sto, — Pionek, Daniel Eyssette, nie zapomni ile przebolał w kolegium Sarlandskiem od smutnej daty swego wstąpienia do oddziału średniaków.


W tej epoce nieszczęście po nieszczęściu zwalało się na młodego Eyssetta. Nadmiar pracy przyprawia go o chorobę śmiertelną. Zaledwie z niej się podnosi, spotyka go coraz
bardziej upokarzające obejście od otoczenia: w końcu, skutkiem swej dobrodusznej łatwowierności, zostaje wplątany niewinnie w jakąś sprawę. A gdy, przez szlachetność, nie chce zdradzić prawdziwego winowajcę, podejrzenie spada na Eyssetta, który zostaje przez p. Viot z kolegium odprawiony. Utraciwszy posadę, pod ciężarem doznanej krzywdy, zrozpaczony, chciałby już umrzeć, gdy zjawia się niespodziewany zbawca w osobie zacnego księdza Germane. Ten go pociesza, dodaje mu odwagi i, zaopatrzywszy w środki potrzebne na drogę, wysyła do Paryża gdzie przyjmuje go brat jego, Jakób, który zdobył już sobie tymczasem skromny lecz niezależny byt.
Chudziak tak opowiada dalsze swe losy:

VII.
MOJE KALOSZE.

Choćbym żył tak długo jak mój wuj Babtysta, który obecnie musi już być tak stary jak baobab środkowej Afryki, nie zapomnę mojej pierwszej podróży w wagonie trzeciej klasy.
Działo się to w ostatnich dniach lutego, chłód był jeszcze wielki. Poza wagonem: niebo szare, wiatr, szron na drzewach, nagie pagórki, łąki pod lodem i długie szeregi dzikich winnic na polach. W wagonie — rozmaitość: pijani marynarze śpiewający, chłopi śpiący z otwartemi ustami jak nieżywe ryby, przygarbione Starowinki z koszyczkami, dzieci, niańki; wszystkie przybory podróżującej biedy, z zapachami fajki, wódki, kiełbasy z czosnkiem i zbutwiałej słomy. Wszystko to, jak dziś, pamiętam.
Wyjeżdżając usadowiłem się w kątku, przy oknie, aby módz widzieć niebo; ale, na drugiej stacyi, jakiś felczer wojskowy zajął moje miejsce pod pozorem że musi siedzieć naprzeciw swej żony — i oto biedny Chudziak, zbyt nieśmiały, aby dochodzić swej krzywdy, robi sto mil drogi, ściśnięty między felczerem, od którego rozchodzi się zapach lnianego siemienia, a olbrzymim doboszem, który opierając się wygodnie na jego ramieniu, chrapie — bez przestanku.
Podroż trwała dwa dni. Przebyłem je na jednem miejscu, między memi dwoma oprawcami, bez ruchu, zacisnąwszy zęby. A że nie miałem ani pieniędzy, ani żadnych zapasów ze sobą, nie jadłem nic przez cały czas. Dwa dni postu, to dosyć długo! Lecz nie w tem był główny powód straszliwej męki doznanej w tej okropnej podróży.
Wyjechałem z Sarlande bez trzewików, miałem na nogach tylko lekkie kalosze, które służyły mi tam do obchodzenia nocą sypialni. Dobra to rzecz, kalosze; no, ale zimą, i w trzeciej klasie!... Jakże mi było zimno, Boże wielki! o mało nie płakałem. W nocy, gdy wszyscy posnęli, brałem cichutko nogi w ręce i tak trzymałem godzinami całemi próbując je rozgrzać. Szczęście, że pani Eyssette tego nie widziała!
A jednak, pomimo, że głód mi szarpał wnętrzności i zimno łzy wyciskało, Chudziak czuł się nad wyraz szczęśliwy i, za nic na świecie, nie byłby zamienił owego miejsca, a raczej pół miejsca, które zajmował między felczerem a doboszem; albowiem u kresu tych wszystkich udręczeń, czekał go Jakób, Paryż!
Dnia drugiego, około godziny trzeciej w nocy, obudziłem się i skoczyłem na równe nogi. Pociąg stał, w całym wagonie wrzawa. Usłyszałem jak felczer mówił do swej żony, — otóż jesteśmy. — — Gdzie to? — spytałem przecierając oczy.
— Toć w Paryżu, do licha!
Rzuciłem się ku drzwiczkom. Patrzę — żadnych domów — nic, tylko jakaś naga płaszczyzna, gdzieniegdzie gaz płonący i miejscami stosy kamiennego węgla; tylko tam, w oddali, łuna czerwonego światła i jakiś łoskot głuchy, nakształt szumu morza. Od wagonu do wagonu, biegł człowiek z latarnią wołając: Paryż! Paryż! Paryż! Bilety! Cofnąłem głowę przejęty jakąś mimowolną trwogą. To był Paryż.
W pięć minut potem wjeżdżaliśmy pod kolosalny szklany dach do dworca. Jakób stał tam od godziny. Spostrzegłem zdaleka jego wysoką figurę, nieco pochyloną, i jego długie, jak słupy telegrafu ręce, ktoremi wymachiwał z poza żelaznej baryerki, dając mi znaki. Jednym skokiem, byłem przy nim.
— Jakóbie! bracie mój jedyny!...
— A, biedny dzieciaku!
I dusze nasze spoiły się w długim gorącym uścisku. Na nieszczęście, organizacya dworców kolejowych nie sprzyja takim rozkosznym wylaniom uczuć. Są sale dla podróżnych, sale dla bagażu, ale niema sali dla uściśnień powitalnych, sali dla dusz. Popychano nas ze wszech stron, deptano po nogach.
— Rozchodzie się! Rozchodzie się! — wołali na nas urzędnicy.
Jakób rzekł do mnie cicho: — Idźmy stąd. Jutro poślę po twoje manatki — i wziąwszy się pod ramię, lekcy jak nasze sakiewki, puściliśmy w stronę Quartier Latin[4].
Przypominam sobie, że szliśmy przez most drewniany nad czarną rzeką, potem przez długie, puste nadbrzeże; wzdłuż nadbrzeża był ogród.
Przystanęliśmy chwilę przed tym ogrodem. Za sztachetami odznaczały się niewyraźnie trawniki, chatki, tafle sadzawek, drzew a białe od szronu.
— To Ogród Botaniczny, — powiedział Jakób, — jest tu pełno dzikiego zwierza: niedźwiedzie białe, lwy, węże i hipopotamy...
W istocie, dochodził mię zapach dziczyzny i niekiedy ryk ponury wydobywał się z tych cieni.
Przytulony do mego brata, przypatrywałem się ciekawie, a w sercu mojem, obok dreszczu przed tajemniczym ogrodem, rosła trwoga w obec tego nieznanego, olbrzymiego Paryża dokąd przybyłem nocą. Wydawał mi się w tej chwili jakąś czarną jaskinią, pełną dzikich bestyi, czychających na mnie ze wszystkich stron. Szczęściem nie byłem już sam jeden, miałem Jakóba — on mię obroni! O mój Jakobie, czemuż nie mogłem mieć cię zawsze przy sobie?
Szliśmy jeszcze tak długo, długo, jakiemiś nieskóńczonemi ulicami; potem nagle, Jakób się zatrzymał na niewielkim placu, gdzie widniał kościół.
— Otóż jesteśmy przy Saint-Germain, — nasz pokój jest tam wysoko, widzisz?
— Jakto! na dzwonnicy?... — zapytałem.
— W samej dzwonnicy... to bardzo wygodnie, wie się zawsze która godzina.
Jakób przesadzał. Mieszkał bowiem nie na dzwonnicy, ale tuż obok kościoła, w izdebce na piątem czy szóstem piętrze, a okno jego wychodziło na wieżę kościelną z zegarem.
Kiedyśmy się tam dostali nakoniec, wydałem okrzyk radości. — Ogień na kominku! jakie szczęście! — Co prędzej wyciągnąłem moje zziębnięte nogi do płomienia, z narażeniem kaloszy na niebezpieczeństwo roztopienia się w płyn gumowy. Wtenczas dopiero, Jakób zauważył niepospolite moje obuwie i począł się śmiać serdecznie.
— Mój drogi — rzekł mi — wielu sławnych ludzi przybyło do Paryża w sabotach[5] i szczycili się tem. Ty, jak zostaniesz sławnym, pochwalisz się, żeś tu przybył w kaloszach; to o wiele oryginalniej! Tymczasem — masz, oto moje pantofle, nakładaj prędko i zabierajmy się do pasztetu...
To mówiąc, ten mój najpoczciwszy brat, wysunął z kąta przed kominek i postawił przede mną zgłodniałym, stolik już nakryty i zastawiony, który oczekiwał tam na mnie.


VIII.
Z POLECENIA PROBOSZCZA.
z Saint-Nizier.

O Boże! jakże nam było dobrze owej nocy w pokoiku Jakóba! Jakie wesołe światło padało od kominkowego ognia na biały obrus! Jaki miły fiołkowy zapach rozchodził się ze starego wina w omszałej butelce! A pasztet! Co za pyszna złotawa skórka na nim połyskiwała! — Takich pasztetów, proszę państwa, teraz już nikt zrobić nie potrafi i wina takiego już się nigdy więcej nie napijesz, mój biedny Eyssecie.
Po drugiej stronie stolika, naprzeciw mnie siedział Jakób i dolewał raz po raz do mojej szklanki, a ilekroć podniosłem oczy, spotykałem jego serdeczne, macierzyńskie spojrzenie, uśmiechające się do mnie z słodyczą wielką. Czułem się tak szczęśliwym, że ogarnęła mię gorączka i mówiłem, mówiłem bez końca...
— Jedz że, jedz: chłopcze — nawoływał Jakób, napełniając mój talerz. Ja zaś wciąż gawędząc, nie mogłem jeść. Natenczas, chcąc mię zmusić do milczenia, on ze swej strony zabrał głos, i począł mi opowiadać długo, bez wytchnienia, wszystko co się z nim działo od czasu jakeśmy się rozstali, rok temu przeszło.
— Po twoim odjeździe, — mówił, — a najsmutniejsze rzeczy wypowiadał zawsze z tym swoim niebiańskim uśmiechem pokory, — po twoim odjeździe, w domu naszym stało się strasznie ponuro. Ojciec już nie pracował, tylko spędzał czas wymyślając na rewolucyonistów i dowodząc, że ja jestem osieł, co nie wpływało wcale na poprawę naszych interesów. Co rano zjawiały się pozwy do sądu, co dwa dni najście komornika. Każde uderzenie dzwonka nabawiało mnie bicia serca z przestrachu. — W dobrą porę przyszło ci wyjechać! — Po miesiącu takiego okropnego życia, ojciec wyruszył do Bretanii, na koszt Towarzystwa Handlowego win, a mama do wuja Babtysty. Odwoziłem ich po kolei na dworzec. Ile łez mię to kosztowało... pojmujesz... i jakich! Potem przyszło licytowanie naszych biednych ruchomości; tak, mój drogi, sprzedano wszystko i to w moich oczach, u drzwi naszych, na ulicy; bolesna to rzecz patrzeć na to swoje ognisko roznoszone tak, sztuka za sztuką, w różne strony!
— Spędziłem w Lugdunie jeszcze parę miesięcy, długich, szarych, opłakanych. W mojem biurze, koledzy przezwali mię świętą Magdaleną. Nie bywałem nigdzie, nie miałem ani jednego przyjaciela. Całą pociechą były mi listy twoje. Ho, mój Danielu, jak też ty umiesz każdą rzecz ładnie opisać! Zaręczam, że mógłbyś i do dzienników pisywać, żebyś zechciał. To nie to, co ja. Bo wiesz, przez to wieczne pisanie po dyktandzie, stałem się podobnym do maszyny do pisania. Ani rusz wydobyć z siebie coś własnego. Wielką racyę miał pan Eyssette, gdy mawiał: „Osieł jesteś, Jakóbie”... Być osłem, — nic znów tak złego. Osły są to poczciwe bydlęta, cierpliwe, pracowite, i serce mają dobre i krzyże tęgie... Ale, wracając do mojej historyi, — tyleś mi w listach twoich naprawił o odbudowaniu ogniska rodzinnego że, dzięki twojej wymowie, i ja za tobą, rozpaliłem się tą wielką ideą. Od biedy, z tego co zarobiłem w Lugdunie ledwie sam wyżyć mogłem. Wtedy to zaświtała mi w głowie myśl dostania się do Paryża. Miałem nadzieję że tam, łatwiej znajdę sposób dopomagania rodzinie i zdobycia środków na owo sławne odbudowanie.
Postanowiłem jechać, ale tylko gdy będę miał zapewnioną pracę, gdyż bałem się spaść na ulice Paryża jak wróbel oskubany. Dobre to dla ciebie Danielku: bywają łaski losu dla szczęśliwych chłopców, ale nie dla mnie, wielkiego beksy!
Idę tedy do naszego przyjaciela, proboszcza z Saint-Nizier, i proszę go o listy rekomendacyjne. To człowiek dobrze widziany na przedmieściu Saint-Germain[6]. On dał mi dwa listy — jeden do księcia, drugi do hrabiego. Zważ tylko jak się sprytnie urządzam! Lecę stamtąd do krawca który, zaufawszy zacności mojego wyglądu, na wiarę kredytuje mi piękny czarny frak ze wszystkiemi przynależnościami. Wkładam moje listy do fraka, frak do walizki i puszczam się z trzema luidorami w kieszeni: 35 franków na drogę, a 25 na oczekiwanie doli.
— Nazajutrz po przybyciu do Paryża od siódmej rano byłem już na ulicy w moim czarnym fraku iżółtych rękawiczkach. Wiedz, dla przestrogi że, było to okrutnie śmieszne. O siódmej rano, w Paryżu, wszystkie czarne fraki śpią jeszcze, a przynajmniej spać powinny. Co do mnie, nic o tem nie wiedziałem i dumny z mej eleganckiej tualety, paradowałem po obszernych ulicach, dzwoniąc po bruku nowemi kamaszami. Zdawało mi się, że im raniej wyjdę na miasto, tem prędzej napotkam Fortunę. I w tem się myliłem, Fortuna w Paryżu nie wstaje rano.
— Otóż z listami rekomendacyjnemi w kieszeni biegnę na przedmieście Saint-Germain; najpierw do hrabiego, przy ulicy de Lille, potem do księcia przy ulicy Saint-Guillaume. I tu i tam zastałem służbę zatrudnioną spłukiwaniem dziedzińca, zamiataniem, czyszczeniem mosiężnych dzwonków, a kiedym się tłomaczył, że przychodzę z polecenia proboszcza z Saint-Nizier, śmiali mi się w nos, wylewając wiadra wody pod nogi. Cóż chcesz mój kochany, to była moja wina. Tak wcześnie bowiem tylko służba i przekupnie są w ruchu. Powinienem był wiedzieć.
— Ty, Danielku, o ile cię znam, nie odważyłbyś się pójść tam powtórnie, i wystawie się na pociski drwiących spojrzeń lokajskich. Otóż ja nie straciłem odwagi, z największym spokojem wróciłem tegoż dnia jeszcze po południu, i prosiłem służących aby mię swym panom meldowali, dodając zawsze, że przybywam z polecenia proboszcza z Saint-Nizier. Poszczęściło mi się tym razem! — zostałem przyjęty, lecz tak ludzie jak i przyjęcia były zupełnie różne.
Hrabia, na ulicy de Lille, powitał mię bardzo zimno. Jego ściągła, blada twarz, uroczyście poważna, onieśmieliła mię tak, że trzech słów przemowie nie zdołałem. On też zaledwie się odezwał. Przeczytał list proboszcza, schował go do kieszeni, zanotował mój adres i pożegnał lodowatym ukłonem mówiąc: „Będę pamiętał o panu; nie masz pan potrzeby wracać tutaj; jak się coś znajdzie, napiszę”. A niechże cię nie znam!... myślę sobie odchodząc zmrożony do szpiku kości.
Szczęściem, przyjęcie jakiego doznałem na ulicy Saint Guillaume rozgrzało mi serce. Książe wesoły, o okrągłym wydatnym brzuszku, okazał się jak najprzystępniejszym, jak najmilszym, jak najuprzejmiejszym człowiekiem w świecie. A jak on kochał tego zacnego proboszcza z Saint-Nizier! jak wszystko co od niego pochodziło było mu przyjemne!... Ach, nieoceniony człowiek! kochany, dobry książę. Zaprzyjaźniliśmy się w jednej chwili. Ofiarował mi zaraz szczyptę swej pachnącej tabaki, pociągnął poufale za ucho, poklepał czule po twarzy i pożegnał serdecznemi słowy:
„Biorę pański interes na siebie. Wiem czego panu potrzeba, prędko się coś znajdzie... Tymczasem przychodź pan do mnie jak najczęściej”.
Odszedłem zachwycony.
Przez dwa dni jednak nie poszedłem tam, powstrzymałem się oględnie. Dopiero dnia trzeciego udałem się znów do pałacu przy ulicy Saint-Guillaume. Ogromny drab błękitno-złoty zapytał mię o nazwisko, na co z miną pewną siebie rzekłem:
— Powiedz — że to ktoś z polecenia proboszcza z Saint-Nizier.
— Lokaj wrócił po chwili.
— Książe pan jest bardzo zajęty. Prosi pana, aby zechciał wybaczyć i zaszedł innego dnia.
Naturalnie że z całego serca wybaczyłem poczciwemu księciu! Nazajutrz idę o tej samej godzinie. Zastaję wczorajszego błękitnego draba stojącego na wysokim ganku. Spostrzegłszy mię, już zdaleka mówi z całą powagą:
— Księcia pana niema w domu!
— Aa, bardzo dobrze! — odrzekłem, — to ja wrócę jutro.
Nazajutrz przychodzę znowu, i dni następnych także, zawsze z tem samem niepowodzeniem. To książę był w kąpieli, to na mszy, innym razem grał w karty, to znów miał gości. — A to sobie dobre! — pomyśląłem — a cóż ja — nie gość?
— Koniec końców uczułem się tak śmiesznym z mojem wiecznem „z polecenia proboszcza z Saint-Nizier”, że już dalej nie śmiałem mowie od kogo przychodzę. Lecz ten wielki drab nigdy mię nie wypuścił bez dodania z niezamąconą powagą:
— To pan zepewne jest osobą „z polecenia proboszcza z Saint-Nizier”, co wywoływało wielkie zadowolenie i śmiech u wszystkich innych błękitnych papug które się tam snuły po podwórzu. Ha, stado próżniaków! — pomyślałem, gdybym tak mógł od siebie — nie od proboszcza — połamać trzcinę na waszej skórze!...
I tak ubiegło dziesięć dni pobytu mego w Paryżu. Pewnego wieczora kiedy, z nosem na kwintę, wracałem z jednej z moich wycieczek na ulicę Saint-Guillaume, odźwierny wręczył mi list. Zgadnij od kogo?... — Od hrabiego, mój drogi — od hrabiego z ulicy de Lille. Wzywał mię, abym się stawił natychmiast u jego przyjaciela, margrabiego de Hacqueville. Potrzebowano tam sekretarza... Wystaw sobie jaka radość dla mnie! a także jaka nauka! Ten człowiek zimny i sztywny na pozór, na którego nie liczyłem wcale, zajął się właśnie moją sprawą; podczas gdy tam ten, taki niby łaskawy i uprzedzający, od tygodnia trzymał mię u drzwi swoich w zawieszeniu, narażając na niegrzeczne drwiny swych błękitno-złotych drabów... Otóż to jest życie, mój chłopcze! w Paryżu naukę życia nabywa się chyżo.
— Nie tracąc ani minuty, pędzę do margrabiego de Hacqueville. Znajduję staruszka szczupłego, suchego, ale pełnego energiii i życia, ruchliwego i wesołego jak pszczoła. Zobaczysz jaki ładny typ: głowa arystokratyczna, delikatna, rysy szlachetne, włosy jak szczotka równo stojące i tylko jedno oko — drugie już dawno od pchnięcia szablą uśmier cone. To pozostałe jednak takie żywe i błyszczące. takie wymowne i badawcze, że o margrabim nie podobna powiedzieć iż jest jednooki, chyba tylko, że ma dwoje ócz w jednem.
— Powitawszy go, chciałem wypowiedzieć kilka grzecznych okolicznościowych słówek, ale powstrzymał mię z miejsca:
— Tylko bez frazesów! Tego nie znoszę. Przystąpmy do rzeczy, chodzi o to: Postanowiłem spisać moje pamiętniki. Wziąłem się, co prawda, do tego nieco zapóźno, jestem już stary, czasu do stracenia nie mam. Z mego obrachunku wypada, że do wykończenia mego dzieła, jeżeli każdą chwilę na to zużytkuję, potrzeba mi jeszcze trzech lat pracy. Mam lat siedmdziesiąt; nogi słabną, ale głowa silna. Spodziewam się przetrwać jeszcze trzy lata i pamiętniki doprowadzić do końca. Widzisz pan, że nie mam ani chwili do stracenia, a mój sekretarz nie pojmuje tego. Ten ciemięga — zresztą chłopak inteligentny, z którego byłem zupełnie zadowolony — zakochał się, i chce się żenić. W tem jeszcze nic zdrożnego. Ale wystaw pan sobie, dziś rano jak narwany, przychodzi domagać się aż dwóch dni urlopu! jeszcze czego?... Ani jednej minuty! — powiadam mu.
— Ależ panie margrabio...
— Żadnego — ależ — jeżeli pan odejdziesz na dwa dni, to odejdziesz pan nadobre.
— Odchodzę nadobre, panie margrabio.
— Szczęśliwej podróży!
— I ten ladaco odszedł sobie... Na ciebie więc liczę, kochany chłopcze, że mi go zastąpisz. Warunki moje takie: Sekretarz przychodzi do mnie o 8-mej rano, przynosi z sobą śniadanie. Dyktuję do 12-tej. Sekretarz je śniadanie sam jeden, bo ja śniadania nie jadam nigdy. Po śniadaniu sekretarza, jak najkrótszem, ma się rozumieć, — zabieramy się znów do roboty. Jeżeli gdzie jadę sekretarz mi towarzyszy; powinien mieć papier i ołówek przy sobie, bo ja dyktuję ciągle: w powozie, na przechadzce, na wizytach, wszędzie; wieczorem sekretarz obiaduje ze mną. Po obiedzie odczytujemy to co dyktowałem w ciągu dnia. Kładę się do łóżka o 8-mej, a mój sekretarz jest swobodny do dnia następnego. Płacę sto franków miesięcznie i daję obiad. Nie jest to rozkosz, ale za trzy lata, po skończeniu Pamiętników, będzie w dodatku, podarunek, i to podarunek królewski, jakem Hacqueville! Upraszam tylko o to: żeby się było akuratnym, żeby mi się nie żeniono i żeby biegle pisano po dyktandzie. A umiesz pan pisać dyktando?
— O doskonale, panie margrabio, — odpowiedziałem. tłumiąc w sobie wybuch śmiechu. Bo czyż nie śmieszne, powiedzcie, ta zawziętość losu który mię skazuje — na pisanie dyktand całe życie!
— Kiedy tak, to siadajże pan tu, oto pióro i atrament. Zabieramy się zaraz do pracy. Zatrzymałem się na rozdziale XXIV-tym. „Moje zatargi z ministrem Villèle“[7]. Pisz pan...
— I zaczyna dyktować głosikiem polnego konika, drepcząc wzdłuż i wszerz po gabinecie.
— W taki sposób, mój Danielku, wszedłem na służbę tego oryginała, który, w gruncie rzeczy, jest nieocenionym człowiekiem. Dotąd jesteśmy z siebie najzupełniej radzi. Wczoraj wieczorem dowiedziawszy się o twojem przybyciu, kazał mi zabrać dla ciebie butelkę starego wina. Co dzień stawia nam taką do obiadu na stole, możesz z tego wnosić jakie są nasze obiady. O ósmej jestem wolny. Idę do czytelni na gazety albo odwiedzam naszego przyjaciela Pierrotte’a. Pamiętasz Pierrotta, — tego Pierrota z Sewennów, brata mlecznego naszej matki?... Dziś to już nie Pierrotte, ale pan Pierrotte, całą gębą. Posiada piękny magazyn porcelany przy pasarzu Saumon, a że niegdyś był przyjacielem pani Eyssette, zastałem dom jego na rozcież otwarty. W długie zimowe wieczory, była to rozrywka, ale teraz, kiedy już mam ciebie, nie troszczę się o żadne rozrywki... i ty także nieprawdaż? O Danielku, braciszku mój, jakże jestem szczęśliwy z ciebie! Jak nam będzie teraz dobrze razem!...

IX.
JAKÓB — MOJĄ MATKĄ.

Jakób skończył swoją Odyseę; teraz przyszła kolej na mnie. Napróżno dogorywający ogień mówił nam: Idźcie spać moje dzieci, — próżno świece wołały: do łóżka! do łóżka! spaliłyśmy się do cna. Nie słuchajmy ich mówił śmiejąc się Jakób, i gawęda idzie dalej i dalej.
Naturalnie — to co opowiadam zajmuje niezmiernie mojego brata. Ten cały bieg życia Chudziaka w Sarlande, tego życia smutnego które czytelnik pamięta. Owe niemiłe i okrutne dzieci, ich prześladowania, nienawiści, upokorzenia od nich doznawane, owe klucze pana Viot, zawsze złowieszczo brzęczące, moja duszna izdebka na poddaszu, intrygi, zdrady, bezsenne we łzach spędzone noce, wszystko — aż do rozpaczy, i rzuconej mi przepowiedni księdza Germane: — Będziesz dzieckiem całe życie.
Z łokciami na stole, głowę oparłszy na rękach, Jakób słuchał, słuchał mojej spowiedzi do końca, nie przerywając... Od czasu do czasu, widziałem tylko jak dreszcz nim wstrząsał i słyszałem jak mówił z cicha: Biedny mały, biedny mój mały!..
Gdy przestałem mówić, wziął mię za ręce i drżącym słodkim głosem rzekł: Ksiądz Germane miał słuszność, Danielku, ty naprawdę jesteś dzieckiem, ty nie możesz iść sam przez życie, nie dasz sobie rady. Dobrześ zrobił żeś się schronił pod mój dach. Odtąd będziesz nietylko moim bratem ale i synem także, a ponieważ matka nasza jest daleko, ja ci ją zastąpię. Ja cię nie znudzę moją opieką. Pozwól mi tylko być blisko siebie i podawać rękę w każdej potrzebie. Możesz śmiało patrzeć w przyszłość, — nie zginiesz.
Za całą odpowiedź rzuciłem mu się na szyję: O Jakóbie, moja ty matko! — Jakiś ty dobry! — i rozpłakałem się rzewnemi łzami, nie mogąc się od nich powstrzymać, zupełnie jak ten dawniejszy Jakób w Lugdunie. Jakób dzisiejszy już nie płacze; studnia wyschła, jak sam powiada. Cokolwiek się zdarzy on nigdy płakać nie będzie.
W tem uderza siódma, szyby zabłysły, blade drżące światło zalewa pokój.
— Otóż i dzień Danielku, — rzekł Jakób — pora spać, musisz czuć wielkie znużenie.
— A ty Jakóbie?
— O ja to co innego! mnie nie zmęczyły dwa dni podróży koleją... Zresztą zanim się udam do margrabiego, muszę odnieść książki do biblioteki, nie mam czasu do stracenia... a z Hacquevillem żartów niema jak wiesz... Wrócę tu o ósmej wieczorem, a ty jak wypoczujesz należycie, pójdziesz przejść się trochę, tylko pamiętaj...
Tu Jakób, poczyna mi wyłuszczać mnóstw arcyważnych, jak dla nowo przybyłego, przestróg. Szkodą tylko, że ja rozciągnąwszy się tymczasem na łóżku, jestem nawpół nieprzytomny, chociaż jeszcze nie śpię. Zmęczenie, wzruszenie, pasztet, łzy... usypiają mię powoli... Słyszę niewyraźnie coś o restauracyi w pobliżu, o pieniądzach w kamizelce, o mostach przez które mam przechodzić, o bulwarach, policyantach którzy dają objaśnienia i dzwonnicy Saint-Germain jako głównej wskazówce. W tym półśnie dzwonnica najbardziej mi się wraża. Widzę już dwie, pięć, dziesięć dzwonnic w około mego łóżka. Między temi dzwonnicami ktoś się krząta po pokoju, zagrzebuje ogień, spuszcza firanki u okien, potem zbliża się do mnie, okrywa płaszczem, całuje w czoło i oddala się cicho, lekko skrzypnąwszy drzwiami...
Spałem kilka godzin, i możebym spał do powrotu Jakóba, gdyby mię nie rozbudził nagle silny odgłos dzwonka. To dzwonek Sarlande, ten okropny żelazny dzwonek co tam dźwięczał: „Barn! barn! barn! wstawać!... barn! barn! barn! ubierać się!” Jednym skokiem znalazłem się na środku pokoju gotów krzyczeć: Wstawać panowie! — jak w sypialniach kolegium. Ale ocknąwszy się do reszty, i obejrzawszy że jestem u Jakóba, porwał mię śmiech radosny, i począłem biegać jak szalony po całym pokoju. Mniemany dzwonek Sarlande, był tylko dzwonkiem jakiegoś sąsiedniego warsztatu. Odzywał się, jak tamten, sucho i twardo, może tylko mniej złośliwie i mniej bezlitośnie. Na szczęście tam ten był już o całą setkę mil ode mnie, i choćby pękał dzwoniąc, niema niebezpieczeństwa abym go usłyszał.
Otworzyłem okno. Bałem się prawie, że ujrzę tam na dole, podwórze oddziału wielkich, z melancholicznemi drzewami, i tego wstrętnego człowieka z kluczami zawieszonymi na piątym palcu, przechadzającego się wzdłuż murów.
W tej chwili wszystkie zegary biły dwunastą. Ogromna wieża kościoła Saint-Germain wydzwoniła mi w same uszy, pierwsze dwanaście uderzeń na „Anioł Pański”. Przez otwarte okno grube ciężkie tony wpadały do mieszkania Jakóba, wciąż po trzy, jedne za drugiemi, niby bańki dźwięków, które, pękając, napełniały graniem cały pokój. Na „Anioł Pański” w Saint-Germain odpowiedziały wnet inne dzwony, z różnych stron miasta, i w przeróżnych odcieniach tonów i brzmień. U dołu, niewidzialny huczał Paryż. Stałem czas jakiś, odurzony, ogarniając wzrokiem błyszczące w świetle zdala: kopuły, szczyty wieżyc, wieżyczek, kominów, i naraz, gdy się podniósł ku mnie ten gwar olbrzymiego miasta, zdjęła mię szalona ochota zanurzyć się i skąpać w tym szumie i w tym tłumie, w tym odmęcie życia i ruchu. Pełen upojenia, rzekłem do siebie: Idźmy oglądać Paryż!

X.
SPRAWA BUDŻETU.

Dnia owego, niejeden paryżanin, wróciwszy wieczorem do domu zasiadając do stołu, musiał powiedzieć do swego otoczenia: Jakiego też dziwnie małego człowieka spotkałem dziś na ulicy! — Faktem jest że Chudziak ze swemi zbyt długiemi włosami, a zbyt krótkiemi pantalonami, błękitnemi pończochami i kaloszami na nogach, swą cechą prowincyonalną i tą powagą chodu właściwą osobom niskiego wzrostu, musiał przedstawiać coś nadzwyczaj śmiesznego.
Był to właśnie jeden z tych dni ciepłych i jasnych, jakie w Paryżu, u schyłku zimy, bywają wiosenniejsze od samej wiosny. Na ulicy, mnóstwo ludzi. Odurzony hałasem dorożek, ruchem tam i napowrdt śpieszących tłumów, szedłem przed siebie nieśmiało, trzymając się muru. Potrącano mię często, na co odpowiadałem: przepraszam bardzo — i czerwieniłem się po same uszy. Nie śmiałem też, ani na chwilę, zatrzymać się przed wystawami sklepowemi i za nic na świecie, nie zapytałbym o drogę. Przechodziłem z jednej ulicy na drugą ciągle w prostym kierunku. Ludzie wciąż patrzyli na mnie, co mię mocno onieśmielało. Byli tacy, co się za mną oglądali, widziałem oczy które się śmiały na mój widok. Usłyszałem raz jedną damę mówiącą do drugiej: Spójrzno, Spójrz na tego małego, — czem urażony potknąłem się i o mało nie padłem... Wprowadzały mię do tego w niemałe zakłopotanie, badawcze spojrzenia sierżantów policyjnych. Na każdym rogu ulicy, te badawcze oczy wlepiały się we mnie ciekawie; przeszedłszy czułem jeszcze jak mię ścigały i nawskroś przenikały. W gruncie, byłem tem trochę zaniepokojony.
Idąc tak z godzinę, doszedłem do ogromnego bulwaru wysadzonego nikłemi drzewinami. Był tam taki zgiełk, taki natłok ludzi i powozów ze stanąłem przestraszony.
Jakby stąd się wycofać, jak wrócić do domu?... Gdybym zapytał o dzwonnicę Saint-Germain śmialiby się ze mnie. Wyglądałbym jak ten dzwon, zbłąkany, co to wraca z Rzymu na Wielkanoc[8].
Aby ochłonąć z przerażenia i mieć czas do powzięcia jakiegoś postanowienia, zatrzymałem się przed afiszami teatralnemi z miną jegomościa zajętego wyborem widowisk obiecywanych na wieczór. Niestety, afisze, zresztą bardzo interesujące, nie dawały najmniejszej wskazówki co do dzwonnicy Saint-Germain i byłbym chyba tam pozostał aż do odezwania się trąby sądu ostatecznego, gdyby, najniespodzianiej, moja matka, Jakób, nie zjawił się tuż obok mnie. Zdziwienie jego było nie mniejsze od mojego.
— Boże! a ty tu co robisz Danielku?
Ja zaś mu na to, tonem niedbałym, niby nic:
— No widzisz, spaceruję sobie.
I poczciwe Jakóbisko patrząc na mnie z uwielbieniem mówi:
— On już naprawdę wyszedł na Paryżanina!
Uczepiłem się braterskiego ramienia z radością dziecka, jak niegdyś w Lugdunie, gdy pan Eyssette, ojciec, przyszedł po nas na statek. W duszy zaś byłem niewymownie szczęśliwy z tego spotkania.
— Co za szczęśliwy los, że zeszliśmy się — rzekł Jakób. — Mój margrabia dostał chrypki, szczęście, że na migi dyktować nie może, więc dał mi urlop do jutra. Skorzystamy z tego i zrobimy pyszną wycieczkę po stolicy...
I oto puszczamy się na Paryż, przytuleni serdecznie jeden do drugiego i dumni, że idziemy razem.
Teraz, gdy czuję brata przy sobie, już mię ulica nie trwoży. Kroczę z podniesioną głową, z odwagą trębacza od żuawów, a kto się roześmieje — niech się ma na ostrożności!
Wszakże, niepokoi mię to że Jakób od czasu do czasu, rzuca na mnie jakieś litośne wejrzenie, a ja nie mam śmiałości zapytać go dla czego.
— Wiesz — rzekł po chwili — te twoje kalosze są wcale ładne.
— A co, nieprawda?
— No tak, ładne są... jednak, gdy będę bogaty, kupię ci do nich parę butów, — dodał po chwili uśmiechając się.
Kochany Jakób, mówił to zapewne bez najmniejszej złośliwości, ale dla mnie było tego dosyć, abym całą pewność siebie utracił. Wstyd mię opanowywał na nowo. Na tym ogromnym bulwarze promieniejącym od blasków słonecznych, uczułem się tak śmiesznym w moich kaloszach, że — aczkolwiek Jakób, poprawiając się, wynajdywał mnóstwo uprzejmych dowodzeń na ich korzyść — odechciało mi się iść dalej i prosiłem go aby mię odprowadził do domu.
Wracamy więc. Zasiadamy przy kominku i reszta dnia schodzi na wesołej pogawędce. Pod wieczór ktoś stuka do drzwi. To służący margrabiego z moim tłomokiem.
— To dobrze — powiada moja matka, Jakób, — zrobimy zaraz przegląd twojej garderoby.
Piękna mi garderoba!...
Zaczyna się przegląd. Żebyście też mogli widzieć nasze smutno-wesołe miny, przy dokonywaniu tego mizernego spisu; Jakób, na kolanach przed moją walizką, wyciąga jeden przedmiot po drugim wykrzykując w miarę wyciągania:
— Dykcyonarz... krawat... drugi dykcyonarz... fajka... patrzcie go! to ty palisz?... Jeszcze fajka... Boże miłosierny! ileż tych fajek!... żebyś miał przynajmniej tyle skarpetek!... A ta gruba księga, cóż to takiego?... Ho, ho, to księga kar! — czyta: Bucoyran, 600 wierszy... Goubeyrol, 400 wierszy... Bucoyran, 500 wierszy... Bucoyran... Bucoyran...
— Do licha! nie szczędziłeś, jak uważam, tego Bucoyrana. W każdym razie wolałbym, zamiast tych pamiątek — jaki tuzin koszul.
Tu nastąpiła przerwa. Jakób wydał okrzyk zadziwienia.
— Gwałtu, co ja widzę! poezye, Danielku! więc ty jeszcze piszesz poezye?... A, ty krecie jakiś, czemużeś mi o tem w listach nigdy nie wspomniał? Wiesz przecie, że niejestem profanem w tych rzeczach... Ja także niegdyś pisałem poemat... Pamiętasz?... mój poemat w dwunastu pieśniach... No, panie liryku, obaczymy twoje poezye!...
— Nie, nie Jakóbie, daj pokój proszę, nie warto!
— Wszyscy jednacy, ci poeci! — żartuje Jakób. — Zaraz mi tu siadaj i czytaj; a nie, to ja sam będę czytał, a wiesz, jak to u mnie marnie idzie!
Ta pogróżka trafia mi do przekonania, siadam tedy i zaczynam czytanie.
Wiersze owe pisałem w kolegium Sarlande, na łące pod kasztanami, dozorując dzieci, Dobre czy złe — nie pamiętam, ale ileż wzruszeń przy ich odczytywaniu! Pomyślcie tylko, poezye których się nigdy nikomu nie pokazywało... a do tego autor poematu, to nielada jaki sędzia. A gdyby on mnie wyśmiał?... Jednakowoż w miarę czytania, muzyka rymów działa na mnie upajająco i głos mój powoli nabiera mocy. Jakób siedzi przy oknie nieruchomy i słucha. Poza nim na widnokręgu ogromne, czerwone słońce zachodzi i rozżarza szyby. Na brzegu dachu chudy kot przeciąga się i ziewa, patrząc na nas, ma minę namarszczoną jakby członek Stowarzyszenia Komedyi francuzkiej słuchający tragedyi... Widzę to wszystko z boku, nie przerywając czytania.
Tryumf niespodziewany! Zaledwie skończyłem, Jakób, uniesiony, wstaje i porywa mię w objęcia!
— O Danielu! ależ to piękne! to bardzo piękne!
— Tak sądzisz... naprawdę? — pytam niedowierzająco.
— To prześliczne, mój drogi, prześliczne! I pomyśleć, że miałeś te wszystkie skarby w swojej walizce i niceś mi o tem nie mówił.
To nie do uwierzenia! Tu, moja matka zaczyna się przechadzać wielkiemi krokami po pokoju, mówiąc coś do siebie i gestykulując. Nagle staje przede mną i z wielką powagą powiada:
— Niema co, jesteś poetą, Danielku!... Trzeba, żebyś ten kierunek obrał sobie na dalsze życie.
— Ależ to bardzo trudne... zwłaszcza z początku, nic a nic nie zarobię.
— Furda! ty się nie bój, ja zapracuję na dwóch.
— A ognisko domowe, Jakóbie, przecie musimy odbudować ognisko?
— Ognisko! to już moja rzecz. Czuję się na siłach odbudować je sam jeden. Do ciebie należy je wsławić... Jaka duma dla naszych rodziców zasiąść przy ognisku, okrytym sławą!...
Próbuję przeczyć jeszcze, lecz Jakób znajduje odpowiedź na wszystko. Zresztą wyznać muszę że się bronię słabo. Udziela mi się zapał braterski i wiara w mój talent poetycki wzrasta, rośnie z każdą chwilą. Na jednym punkcie tylko zgodzić się ze sobą w żaden sposób nie możemy: Jakób żąda, abym w trzydziestym drugim roku wstąpił do Akademii Francuskiej[9]; ja odmawiam stanowczo. — Pal licho Akademię! Stary grat, wyszła z mody! przeklęta piramida egipska!...
— Tem większa racya, żebyś do niej wszedł — mówi Jakób. — Wniesiesz trochę młodego zapału tym dziadom z Pałacu Mazariniego. Pomyślno tylko jak się pani Eyssette ucieszy!
— Co odpowiedzieć na to?... Imię pani Eyssette jest twierdzeniem bez zarzutu. Niema rady, trzeba się zgodzie na zielony frak[10]. Niechże już sobie będzie Akademia!... ale jeżeli koledzy zanadto nudzie mię będą zrobię jak Merimée[11], nigdy na sesye nie pójdę.
Podczas tej sprzeczki nadeszła noc; dzwony Kościoła Saint-Germain zabrzmiały rądośnie, jakby na obchód wejścia Daniela Eyssette do Akademii francuskiej.
— Chodźmy na obiad! — woła moja matka, Jakób, i nadęty pychą, że się ukaże ludziom w towarzystwie przyszłego akademika, prowadzi mię do restauracyi na ulicy Saint-Benoit.
W tej małej restauracyjce dla gości stałych, stół był nakryty w drugiej izbie. My zaś obiadowaliśmy w pierwszej sali w pośród wychudzonych biedaków, którzy milcząc wyskrobywali talerze.
— To są wszystko sami prawie literaci, — szepnął mi do ucha Jakób. Zrobiłem sobie w głębi duszy kilka smętnych uwag na ten temat; ale nie zwierzyłem się z niemi Jakóbowi, nie chcąc ostudzić jego zapału.
Obiad był nader wesoły. Pan Daniel Eyssette (z akademii francuzkiej) w doskonałym czuł się humorze, a jeszcze doskonalszy miał apetyt. Po obiedzie windujemy się pędem pod dzwonnicę i podczas gdy pan akademik pali sobie fajeczkę, siedząc na oknie, Jakób przy stole zagłębia się w jakichś rachunkach i wygląda srodze zaniepokojony. Gryzie paznokcie, liczy coś na palcach, potem zrywa się nagle z okrzykiem tryumfu: Brawo! doszedłem wreszcie!...
— Do czegóż to, Jakóbie?
— Do uregulowania naszego budżetu, mój drogi. — A nie sądź że to mała rzecz. Pomyśl tylko! sześćdziesiąt franków na miesiąc, na utrzymanie nas dwóch!
— Jak to sześćdziesiąt!... Sądziłem że pobierasz sto u margrabiego.
— Tak, ale z tych czterdzieści odsyła się pani Eyssette na odbudowanie ogniska. Zostaje zatem sześćdziesiąt. Za pokój płacimy piętnaście, to nie drogo jak widzisz; tylko tyle że łóżko sam sobie słać muszę.
— Ja swoje będę słał także.
— Nie, nie, to akademikowi nie przystoi. Owóż tedy, wracając do kwestyi budżetu, 15 franków za pokój, 5 franków węgiel — tylko pięć, bo idę sam co miesiąc do fabryki, aby go odebrać — pozostaje 40 franków. Na życie dajmy 30 franków. Ty będziesz jadał w restauracyi, gdzie byliśmy dzisiaj, no i widziałeś że nie tak źle dają. Zostaje ci 5 soldów na śniadanie, czy to dosyć?
— Spodziewam się!...
— Mamy jeszcze 10 franków. Liczę 7 na pranie... Jaka szkoda że nie mam czasu, byłbym sam chodził oddawać bieliznę na statek, kosztowałoby taniej... Zostaje 3 franki, które dzielę w ten sposób: 30 soldów na moje śniadania... widzisz, mam codzień dobry obiad u margrabiego i nie potrzebuję tak pożywnego śniadania jak ty; a drugie 30 soldów na drobne wydatki: tytoń, marki pocztowe i inne nieprzewidziane rzeczy. To wynosi jak raz 60 franków... co, niedobrze wyliczyłem?
I mój Jakób niezmiernie z siebie zadowolony wykonywa piruety po całym pokoju. W tem staje jak wryty.
— Masz tobie! a to piękna historya! trzeba budżet przerobić... zapomniałem o czemś.
— O czemże takiem?
— O świecach!... jakże ty będziesz pracował wieczorami bez światła? To wydatek niezbędny, na to potrzeba co najmniej pięć flanków miesięcznie... Skądby tu wyciśnie te pięć franków? — Pieniądze na ognisko to rzecz święta, tych pod żadnym pozorem poruszyć nie wolno... Ach prawda, otóż i cały interes załatwiony!... Wszak to marzec tuż, a z nim wiosna, słońce i ciepło...
— Więc cóż stąd?
— To, mój Danielku, że jak jest ciepło, węgiel jest niepotrzebny, 5 franków węgla zamienia się na 5 franków świec i całe zadanie rozwiązane... Stanowczo jestem stworzony na ministra finansów... co mówisz na to?... Tym razem budżet nasz stoi na mocnych nogach, chyba już nic zapomnianego niema... Co do twego obuwia i odzienia to już wiem jak sobie poradzę. Mam wieczory swobodne od 8-mej. Poszukam miejsca rachmistrza u jakiego małego sklepikarza. Nasz przyjaciel Pierrotte chętnie mi się o to wystara.
— Oho, panie Jakóbie, widzę że jesteś z Pierrottem w bardzo zażyłych stosunkach... często tam bywasz?
— Tak, bardzo często, wieczorami, chodzę posłuchać muzyki.
— Muzyki, więc Pierrotte gra?
— Ależ nie on, tylko jego córka.
— Ach córka!.. to on ma córkę? oj, oj, Jakóbku, a czy ładna ta panna Pierrotte?
— Zawiele pytań na raz, Danielu. Innego dnia ci odpowiem. Teraz już późno i trzeba iść spać.
I chcąc ukryć swe pomieszanie, Jakób zaczyna jaknajstaranniej słać łóżko i w około obciskać prześcieradło.
Łóżko to żelazne, wązkie, zupełnie podobne do tego na którem sypialiśmy niegdyś obaj w Lugdunie przy ulicy Lanterne.
— A pamiętasz to nasze łóżko, przy ulicy Lanterne, gdzie potajemnie czytywaliśmy powieści i jak pan Eyssette z głębi swych poduszek groźnym głosem wołał na nas: — Gasić mi tam zaraz, bo przyjdę!...
Jakób to pamięta i wiele innych rzeczy jeszcze... tak, przechodząc od wspomnienia do wspomnienia, słyszymy jak północ bije na naszej dzwonnicy i ani się myśli o spaniu.
— No, teraz już dobranoc! — mówi wreszcie Jakób bardzo stanowczo. Ale, w pięć minut później, słyszę jak pod kołdrą dusi się ze śmiechu.
— Z czego się śmiejesz Jakóbie?
— Śmieję się z pana Micou, wiesz pana Micou z tabaczką, w szkole początkowej... Przypominasz sobie?...
— Jakże nie!...
I dalej śmiech, śmiech i paplanina idzie na nowo. Tym razem na mnie kolej być roztropniejszym, więc powiadam:
— Trzeba spać!
Po chwili jednak zaczynam w najlepsze:
— A Rouget, Jakóbie, pamiętasz Rougeta w fabryce?... Tu nowe wybuchy śmiechu i gawęda do nieskończoności... aż Jakób zadmuchuje świecę i pan Daniel Eyssette (z Akademii francuskiej) zasypia obok swego brata jak ongi kiedy miał lat dziesięć.


XI.
U PIERROTTA.

Ilekroć zdarzy mi się być na placu Saint-Germain i spojrzeć na okienko dawnego pokoiku, tuż przy kościele, u samego brzegu dachu, dziwnego doznaję wzruszenia. Dziś jeszcze, gdy przechodzę tamtędy, zdaje mi się, że ówczesny młody Daniel siedzi tam jeszcze, za stołem u okna, i śmieje się, patrząc na Daniela dzisiejszego, smutnego i pochylonego wiekiem.
Ach, stary wieżowy zegarze, ileż dobrych godzin tyś nam wydzwonił, gdyśmy tam na górze, blisko nieba, zamieszkiwali z moją matką, Jakóbem!... Gdybyś też mógł, choć kilka jeszcze podobnych godzin młodości i dzielności, wydzwonić mi w życiu!... Jakże szczęśliwym czułem się wonczas! Z jakim zapałem brałem się do pracy!...
Rano, wstawaliśmy o świcie. Jakób brał się zaraz do gospodarstwa. Szedł po wodę, zamiatał pokój, porządkował na moim stole. Mnie nie wolno było dotknąć się czegokolwiek. Po skończonem gospodarstwie, Jakób wychodził do margrabiego i nie widziałem go już do wieczora. Spędzałem dni moje sam na sam z Muzą, czyli z tem co nazywałem Muzą.
Od rana do wieczora okno było otwarte, przy oknie stał mój stół, i na tym to warsztacie od rana do wieczora nizałem moje rymy poetyckie, Od czasu do czasu żwawy wróbelek przylatywał napić się u naszej rynny; popatrzał na mnie chwilę ciekawie, potem śpieszył oznajmić swej braci, co ja robię, słyszałem ich ożywiony świegot i dreptanie drobnemi nóżkami po łupkowych dachówkach... Miewałem też kilka razy dziennie odwiedziny dzwonów Świętego Germaina. Lubiłem bardzo gdy wpadały do mnie przez okno i napełniały swym uroczystym dźwiękiem całą izdebkę.
Muza, wróble, dzwony — żadnych innych odwiedzin nie przyjmowałem. Któż zresztą mógł przyjść do mnie?... Nikt mię nie znał. W restauracyi Saint-Benoit starałem się siadać zawsze przy stoliku odosobnionym, z oczami utkwionemi w talerz, zmiatałem, prędko co mi dano, poczem porywałem kapelusz i galopem zmykałem do mojej pracowni. Nigdy żadnej rozrywki, żadnej przechadzki, ani nawet muzyki w ogrodzie Luxemburskim[12].
Tymczasem Jakób znalazł zajęcie rachmistrza, za 50 franków miesięcznie, w pewnym handlu żelastwem, dokąd udawał się, co wieczór, wprost od margrabiego. Biedny chłopak oznajmił mi tę dobrą wieść napół rad i napół zasmucony.
— A jakże teraz będzie z twojem bywaniem tam? — zapytałem go.
— Mam niedzielę, — odpowiedział mi z oczami łez pełnemi. I odtąd bywał tam tylko niedzielami, ale musiało go to kosztować bardzo wiele.
Mnie zaś ogarniała coraz większa chęć poznania owego ponętnego tam, które tak bardzo pociągało serce mojej matki, — Jakóba. Na nieszczęście, nie wspomniał nawet nigdy abym z nim poszedł, ja też byłem za dumny abym o to prosił. Zresztą jak tu iść do kogoś w kaloszach?... Jednej niedzieli wszakże, wybierając się do Pierrotta, Jakób rzekł do mnie z pewnem zakłopotaniem:
— Danielu, czy nie miałbyś ochoty {{Korekta|towarzyć|}towarzyszyć} mi tam? Sprawiłbyś im zapewne wielką przyjemność.
— Chyba żartujesz, mój kochany.
— No tak, ja wiem... salon Pierrotta to nie miejsce dla poety... ta gromada nieokrzesanych domatorów...
— Nie o tem myślę, Jakóbie, ale jakżebym mógł w takim ubraniu?...
— Ach prawda!... zapomniałem o tem, — i wyszedł jakby wielce ucieszony, że znalazł prawdziwy powód do zostawienia mię w domu. Ledwie zbiegł ze schodów, słyszę jak wraca i wpada do mnie zadyszany:
— Danielu, — mówi — a gdybyś miał buty i żakiet przyzwoity, poszedłbyś ze mną do Pierrota?
— Dlaczego nie? — odpowiadam.
— No, to już chodź... kupię ci co potrzeba i pójdziemy razem. Patrzałem nań ze zdziwieniem. Widzisz bo to koniec miesiąca, mam teraz pieniądze, — dodał, jak gdyby chciał mię przekonywać. Co do mnie, tak byłem uszczęśliwiony myślą, że dostanę nowy przyodziewek, że nie zwróciłem na razie uwagi na wzruszenie Jakóba, ani na ton jego mowy. Przypomniałem to sobie później. Obecnie uściskałem go tylko i poszliśmy do Pierrotta przez Palais-Royal, gdzie u pewnego tandeciarza, ubrałem się od stóp do głowy.
Po drodze Jakób opowiadał mi historyę Pierrotta; a że droga była długa — a raczej wybraliśmy najdłuższą aby przedstawić się paryżanom w nowym żakiecie — więc poznałem go dokładnie zanim do niego doszedłem. Wiedziałem że poczciwy Pierrotte miał dwa bóstwa, których tknąć nie było wolno, a temi były: jego córka i stary pan Lalouetter jego dawny pryncypał. Wiedziałem także że był męczącym gadułą, albowiem mówił powoli, szukał wyrazów, plątał mu się wciąż język i trzech słów nie był wstanie wyrzec bez dodania swego przysłowia „to właśnie pora powiedzieć”. Pochodziło to stąd, że Pierrote nie mógł się nagiąć do naszego języka. Wszystko co myślał przychodziło mu do głowy w prostym narzeczu langwedockim i musiał to wpierw tłomaczyć nim myśl jaką wypowiedział, a jego „to właśnie pora powiedzieć” którem rozmowę swoję przeplatał, dawało mu czas potrzebny na dokonanie w umyśle tej czynności. Pierrotte nie mówił ale tłómaczył, jak twierdził Jakób.
Co do panny Pierrotte, tyle tylko mogłem się dowiedzieć że miała lat szesnaście, a imię jej było Kamilla, nic więcej; w tej kwestyi i Jakób staje się niemy jak jesiotr.
Była godzina dziewiąta kiedyśmy w stąpili w progi domu byłej firmy Lalouette.
— Dobry wieczór, Pierrotte! — zawołał Jakób zatrzymując się przed kantorem... ja stanąłem przy nim pod światłem lampy. — Dobry wieczór Pierrotte! —
Pierrotte, zajęty obliczaniem kasy, na głos Jakóba podniósł oczy, a obaczywszy mnie, wydał okrzyk zadziwienia, złożył ręce, i tak stał osłupiały wpatrując się we mnie z ustami roztwartemi.
— A co! nie mówiłem! — rzecze Jakób tryumfująco.
— Boże, Boże! — szeptał poczciwy Pierrotte, — zdaje mi się... to właśnie pora powiedzieć... zdaje mi się jakbym ją samą widział przed sobą.
— Oczy nadewszystko — dodaje Jakób, patrz na oczy, Pierrocie.
— A podbródek, panie Jakóbie, podbródek z dołeczkiem w pośrodku, — odpowiada Pierrote, który, aby mi się lepiej przyjrzeć, zdejmuje z lampy zasłonę.
I podczas gdy obadwaj tak mię oglądają ze wszystkich boków, mrugają jeden na drugiego dają sobie jakieś znaki, których ja nie rozumiem i sam nie wiem co z sobą począć. Nagle Pierrotte wydobywa się z za kantoru przypada do mnie z otwartemi ramionami:
— Za pozwoleniem, panie Danielu, muszę pana ucałować... Będzie to... właśnie pora powiedzieć... to będzie, jak gdybym uścisnął samą panienkę.
To ostatnie słowo wyjaśnia mi wszystko. W owym czasie byłem bardzo podobny do pani Eyssette, a dla Pierrotta, który „panienki” nie widział od lat jakich dwudziestu pięciu, podobieństwo to było jeszcze bardziej uderzające. Poczciwiec nie mógł mię dość naściskac i nacałowac, i napatrzeć mi się swojemi wyłupiastemi, pełnemi łez oczami. Zaczął nam potem opowiadać o naszej matce, o swojej żonie, o Kamilli, a wszystko to z taką przesadą, sążnistemi okresami, że — to właśnie pora powiedzieć — słuchalibyśmy go pewnie do północy, stojąc w magazynie, gdyby mu zniecierpliwiony Jakób nie przerwał wreszcie: — A cóż z kasą, Pierrocie?
Pierrotte urwał zawstydzony nieco swoją wielomównością.
— Pan Jakób ma słuszność, ja tu gadam i gadam jak papla, a potem ta mała... to właśnie pora powiedzieć... mała będzie mię łajała, że tak późno przychodzę na górę.
— Czy Kamilla jest na górze? — zapytał Jakób przybierając ton obojętny.
— Tak jest, tak jest, panie Jakóbie, mała na górze, ona... to właśnie pora powiedzieć... aż się trzęsie z ciekawości poznania pana Daniela. Proszę, proszę do niej na górę... ja kończę natychmiast rachunki i pośpieszam za panami... to właśnie pora powiedzieć... —
Nie słuchając więcej, Jakób porwał mię za ramię i pociągnął prędko w głąb magazynu. Tam spostrzegłem siedzącego na sofie, bladego młodzieńca, który smętne tony wyciągał z fletu. Jakób przechodząc rzucił mu bardzo suche... dobry wieczór — na co blady muzyk odpowiedział mu niemniej suchem jęknięciem fletu. Jest to zapewne sposób witania się dwóch fletów będących z sobą w niezgodzie.
Kiedyśmy już byli na schodach, Jakób rzekł mi:
— To subjekt Pierrota; zanudza nas swojem wiecznem piszczeniem na flecie... A ty Danielu, czy lubisz flet?...
— Nie, ja fletu nie cierpię — odpowiedziałem bardzo poważnie.
Mieszkanie Pierrota znajdowało się na czwartem piętrze tegoż domu, w którym był magazyn. Panna Kamilla zbyt dobrze wychowana, aby się ukazywać w magazynie, przebywała wciąż w górnem mieszkaniu; ojca widywała tylko w godzinach posiłku.
— Zobaczysz — mówił Jakób stając u drzwi, — dom urządzony na pańskiej stopie, Kamilla ma damę do towarzystwa wdowę, panią Tribou, która jej nigdy nie odstępuje. Nie wiem skąd pochodzi ta pani, ale Pierrotte ją zna i powiada, że to osoba wielkich cnót... dzwoń Danielu! — zadzwoniłem; jakaś Sewenka w wysokim czepcu przyszła nam otworzyć, uśmiechnęła się do Jakóba jak do starego znajomego i wprowadziła nas do saloniku.
W chwili gdyśmy wchodzili, panna Pierrotte grała na fortepianie. Dwie starsze panie, nieco otyłe: pani Lalouette i wdowa pani Tribou — osoba wielkich cnót — w drugim rogu sali zabawiały się grą w karty. Ujrzawszy nas, wszyscy powstali, była chwila zamieszania, po zamienionych przywitaniach i przedstawieniach, Jakób prosił pannę Kamillę — aby grała dalej, z czego skorzystała dama wielkich cnót, aby dokończyć zaczętej partyjki z panią Laloutte. Jakób i ja usiedliśmy obok panny Pierrote, on po jednej ja po drugiej stronie, ona zaś, wodząc małemi paluszkami po klawiszach, rozmawiała wesoło.
Przypatrywałem się jej miłej twarzyczce, kiedy tuż za sobą usłyszałem dziwny odgłos, jakby gryzienie myszy.
Odwróciwszy głowę, spostrzegłem w fotelu, u rogu fortepianu, osobę, której wprzód nie zauważyłem... Był to starzec wysoki, wychudły i blady, głowę miał ptasią, o cofniętem czole, spiczastym nosie i okrągłych, zbyt daleko od nosa, prawie na skroniach, osadzonych oczach, w których nie było najmniejszej oznaki życia. Trzymał w ręku kawałek cukru i od czasu do czasu gryzł z niego po odrobinie; gdyby nie to, m żnaby sądzić, że człowiek ten jest we śnie pogrążony. Wielce zmieszany tem zjawiskiem, pośpieszyłem złożyć temu upiorowi jaknajniższy ukłon, na który on nie odpowiedział mi wcale.
— Nie widzi cię — szepnął mi Jakob, to mąż p. Lalouette... Dobre nosi nazwisko... pomyślałem w duchu.
Nagle, drzwi z trzaskiem odskoczyły, i ukazał się Pierrotte. Za nim postępował młodzieniec z fletem pod pachą. Jakób wymierzył ku niemu jedno z tych piorunujących spojrzeń zdolnych zamordować bawołu: ale spudłował widocznie, albowiem posiadacz fletu ani drgnął.
— No i cóż, mała, — wykrzyknął gospodarz, całując ogniście córkę w oba policzki, — cieszysz się? Przyprowadzam ci nareszcie pana Daniela... Jakże ci się podoba? Śliczny chłopiec, nieprawdaż?... to właśnie pora powiedzieć... wykapany portret panienki.
I dalejże kochany Pierrote odnawia scenę, która się przed chwilą odbyła w magazynie. Wyciąga mię gwałtem na środek salonu aby wszyscy tem lepiej mogli oglądać oczy, nos, podbródek z dołeczkiem panienki... To przedstawianie mojej osoby było dla mnie nadzwyczaj przykre. Pani Lalouette i dama wielkich cnót, przerwały bezika i rozparłszy się na swych fotelach, poczęły rozpatrywać szczegóły mej postaci, z najzimniejszą krwią, chwaląc lub ganiąc, zupełnie tak jak gdybym był tuczonym kurakiem, sprzedawanym na rynku.
Szczęściem, Jakób wyratował mię z tego męczącego położenia, prosząc pannę Pierrotte, aby nam co zagrała.
— O tak, zagrajmy cokolwiek — zawołał żywo posiadacz fletu wysuwając się naprzód.
— Nie, nie, żadnych duetów, pani sama bez fletu! prosił Jakób, za co flecista, z niebieskich ócz, puścił nań pocisk zatruty jak strzała Karaiba; lecz Jakób nieustraszony powtarzał:
— Bez fletu, bez fletu!
Koniec końców Jakób zwyciężył i panna Pierrotte wykonała solo, modne wówczas, tremolando: „Rêveries de Rosellen”.
Podczas tej muzyki Pierrotte płakał z zachwytu, Jakób zachwycał się, flecista zaś ze swym instrumentem w zębach wybijał takt ramionami i akompaniował wewnętrznie.
Po odegraniu tremolanda panna Pierrotte zwróciła się do mnie:
— A pan, panie Danielu — rzekła spuszczając oczy, — czy pan się nam nie da słyszeć?... Ja wiem że pan jest poetą.
— I dobrym poetą! — dodał ten niedyskretny Jakób. Co do mnie, łatwo możecie sobie wyobrazić, że nie miałem najmniejszej ochoty deklamować poezyi w przytomności tych Amalecytéw. Może jeszcze — gdybym miał tylko Jakoba i Kamillę przed sobą, ale w całem tem towarzystwie! To też z zupełną swobodą odpowiedziałem:
— Przepraszam panią, na dzisiejszy wieczór, nie zabrałem z sobą mojej liry.
— Nie zapomnijże przynieść ją następnym razem rzekł mi Pierrotte, który wziął tę przenośnię dosłownie. Ten poczciwiec był szczerze przekonany, że miałem lirę, na której grywałem, tak jak jego subjekt na flecie. Nie darmo uprzedzał mię Jakób że mnie prowadzi do oryginałów.
Około jedenastej podano herbatę. Panna Pierrotte krzątała się po salonie, podając nam cukier, dolewając śmietanki z uśmiechem na ustach. Teraz ujrzałem jej czarne oczy. Ukazały mi się błyszczące i sympatyczne, potem zakryły się znowu rzęsami... Wówczas to spostrzegłem, że w pannie Pierrotte byty dwie istoty zupełnie od siebie różne: pierwsza, to panna Pierrote gładko uczesana mieszczanka, pospolita, w sam raz do tronowania w starym domu firmy Lalouette; druga wyrażała się cała w tych oczach czarnych, poetycznych, zdradzających głębsze przymioty duszy; otwierały się one jak dwa aksamitne kwiaty i ukazaniem się nagłem przemieniały do gruntu to siedlisko poczciwych kramarzy. Pierwszej znaćbym nie chciał, za nic na świecie!
Nadeszła pora rozstania się. Pani Lalouette pierwsza dała znak odejścia. Owinęła swego męża w duży szkocki pled i uniosła na swem ramieniu, jak mumię jaką ujętą w powijaki. Po ich wyjściu Pierrotte wytrzymał nas jeszcze długo w sieni, rozprawiając bez końca.
— Teraz, panie Danielu, kiedyś się zapoznał z naszym domem, spodziewam się, że nas często odwiedzać będziesz. Mamy towarzystwo niewielkie co prawda, ale za to wyborowe... to właśnie pora powiedzieć... przedewszystkiem państwo Lalouette, moi dawni pryncypałowie; potem pani Tribou, dama wielkich cnót, z którą będziesz mógł pan zabawiać się miłą rozmową; moj subjekt, zacności chłopak, który przygrywa nam niekiedy na flecie... będziecie urządzali dueciki, co za cudowna rzecz!...
Byliśmy już na dole a jeszcze dochodził uszu naszych jego basowy śmiech, od którego trzęsły się poręcze schodów.
— Cóź, jakże ci się spodobali? — pytał Jakób skoro znaleźliśmy się na ulicy.
— Mój drogi, pan Lalouette jest okropny, ale panna Pierrotte zachwycająca.
— Nieprawdaż? — wykrzyknął z takiem uniesieniem biedny Jakób, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
— Słuchaj Jakóbie, zdradziłeś się, — powiedziałem biorąc go za rękę.
Tego wieczora przechadzaliśmy się długo po wybrzeżu rzeki. U stóp naszych Sekwana spokojnie płynąc, unosiła na swej ciemnej powierzchni tysiące złotych gwiazdek. Doznawałem niewymownej rozkoszy, chodząc tak powolnym krokiem wśród cieniów nocy i słuchając zwierzeń mojego biednego brata... Kochał on całą duszą, lecz wiedział o tem, że nie posiada wzajemności.
— W takim razie, — Jakóbie, rzekłem, — ona zapewne kocha kogoś innego.
— Nie, Danielu, sądzę że do dzisiejszego wieczora nie kochała nikogo. —
— Do dzisiejszego wieczora? Co chcesz przez to powiedzieć?
— To że ciebie... ciebie wszyscy kochają, Danielu... i że... jej także możesz się podobać.
Biedny drogi Jakóbie! Trzeba było widzieć z jakiem smutnem poddaniem się wypowiedział te słowa. Chcąc go odwrócić od tej myśli począłem się śmiać głośno, głośniej może niż chciałem.
— Do licha, jak też ty się zapędzasz, mój kochany... Alboż to ja taki powabny, cóż znowu! Uspokój się, jestem równie dalekim sercu panny Pierrote, jak ona mojemu. Mnie nie masz potrzeby się obawiać, za to ręczę.
Mówiąc tak byłem szczery. Panna Pierrotte nie istniała dla mnie... chociaż jej oczy — świadczyły o głębokiej i pięknej duszy.

XII.
PONSOWA RÓŻA.

Po tych pierwszych odwiedzinach w domu byłej firmy Lalouette, powstrzymałem się od bywania tam przez czas pewien. Co do Jakóba, to ten jak najwierniej odprawiał swoje niedzielne pielgrzymki, a za każdym razem wynajdywał nowy, pełen artystycznych zalet, węzeł do swego krawata. Ten krawat Jakóba to cały poemat!
Gdybym był kobietą, zaiste, krawat Jakóba tą niezliczoną odmianą wiązań, w zruszyłby mię bardziej niźli oświadczyny same. Co niedziela, przed odejściem, nieomieszkał wyrzec do mnie te słowa: „Danielu, idę tam... a ty czy pójdziesz?” Ja zaś nieodmiennie odpowiadałem mu: — Nie Jakóbie, jestem zajęty, nie mogę. — Wówczas on odetchnąwszy, wybiegał spiesznie, a ja zostawałem sam jeden, jedniuteńki, pochylony nad moim warsztatem do rymów.
Uczyniłem sobie stałe i niezłomne postanowienie, i to bardzo poważne, nie chodzić nadal do Pierrotta i trzymałem się całemi siłami powziętego postanowienia.
Ach, bywało nieraz, że gdy Jakób uradowany, węzłem nowego utworu u krawata, wychodził w podskokach na Passaż Saumon, ogarniała mię szalona ochota zlecieć ze schodów, popędzić za nim na ulicę i zawołać: — Poczekaj na mnie! — — Ale nie! głos wewnętrzny ostrzegał mię, że iść tam nie powinienem, że uczyniłbym źle gdybym poszedł, więc pomimo wszystko, miałem dość odwagi pozostać na miejscu, przy warsztacie, i odpowiadać niewzruszenie: — Nie, Jakóbie, jestem zajęty, nie mogę.
Tak przeszedł spory kawał czasu. Niestety, przez własną nieroztropność naraziłem się na spotkanie panny Pierrotte raz jeszcze.
Od owych zwierzeń nad brzegiem rzeki, Jakób nie mówił mi nigdy więcej o swoich uczuciach. Uważałem jednak z miny jego, iż sprawy nie szły tak jakby sobie tego życzył. Za powrotem od Pierrota bywał zwykle smutny i zamyślony. Słyszałem jak w nocy raz po raz wydawał przeciągłe westchnienia. Kiedy go pytałem: — Co ci jest, Jakóbie? — Odpowiadał krótko: — Nic.
Lecz z samego tonu jakim to mówił, rozumiałem że jest coś. On, taki dobry, taki cierpliwy zazwyczaj, teraz miewał przystępy złego humoru. Niekiedy spoglądał na mnie jakimś wzrokiem gniewnym, jak gdybyśmy byli w niezgodzie. Naturalnie domyślałem się pod tem wszystkiem jego sercowej troski. Ponieważ jednak Jakób zaciął się w uporczywem milczeniu, ja także nie śmiałem potrącać tak drażliwego przedmiotu. Wszelako, gdy pewnej niedzieli wrócił bardziej ponury niż kiedy, postanowiłem, bądź co bądź, rozjaśnić tę kwestyę.
— Słuchaj Jakóbie! — Powiedz mi nareszcie, co ci dolega? — rzekłem biorąc go za obie ręce. — Więc nie idzie ci tam?
— No tak... idzie mi źle! — odparł biedny chłopak tonem pełnym zniechęcenia.
— Ale o cóż właściwie chodzi? Ozy Pierrotte co zauważył? Czyżby on był przeciwny waszej wzajemnej Skłonności?...
— O nie, wcale nie, Pierrotte nie przeszkadza w niczem... wiesz jak nas poważa, tylko ona nie ma dla mnie sympatyi i nigdy mieć jej nie będzie.
— Co za niedorzeczność, Jakóbie! Jak możesz wiedzieć, że ona nigdy wzajemną ci nie będzie... Czyś kiedy słówko jej o tem powiedział?... Nie, nieprawdaż?... Więc skądże takie wnioski?
— Ten którego ona lubi także nic jej nie mówił, i nie potrzebował nic mówić, aby być lubianym...
— Naprawdę, więc sądzisz że ten flecista?...
Jakób zdawał się mego pytania nie słyszeć.
— Ten którego ona lubi, nic jej nie mówił, — powtórzył raz drugi.
I więcej nie z niego wydobyć nie mogłem.
Przy dzwonnicy Saint-Germain, sen nie zagościł owej nocy. Jakób stał w oknie, patrzał w gwiazdy i wzdychał. Ja zaś zagłębiałem się w następnych rozważaniach: „A gdybym poszedł tam i zbadał rzecz na miejscu... Kto wie, Jakób może się mylić... Niepodobna, aby panna Pierrote nie odgadła jego uczuć w węzłach jego krawatu... ponieważ Jakób nie ma odwagi mówić jej o tem, dobrze byłoby może, żebym ja to w jego imieniu uczynił... Tak, tak... to będzie najlepiej: Pójdę sam i rozmówię się z tą małą Filistynką, a wtenczas zobaczymy...”
Nazajutrz, nie uprzedzając wcale mojej matki, Jakóba, zabrałem się do wykonania tego wzniosłego zamiaru. Bóg mi świadkiem, że idąc żadną osobistą pobudką nie byłem kierowany. Szedłem napewno w interesie Jakóba... A jednak, skoro ujrzałem, na rogu pasażu Saumon, dom byłej firmy Lalouetta na zielono pomalowany i szyld z napisem „Porcelany i Kryształy” uczułem lekkie bicie serca, co powinno było ostrzedz mię... Wszedłem. W magazynie było pusto; tylko w głębi flecista zajadał śniadanie; nawet przytem prozaicznem zatrudnieniu, nie rozdzielał się ze swym instrumentem, flet leżał tuż przy nim na stole. — Żeby też panna Kamilla mogła wahać się w wyborze między tym wędrownym kobziarzem, a moim bratem Jakóbem, to nie możebne... — myślałem sobie w duchu idąc po schodach, zresztą zobaczymy, zobaczymy...
Zastałem Pierrotta, siedzącego przy stole w towarzystwie córki, oraz damy wielkich cnót. Za mojem ukazaniem się, powstał okrzyk radosnego zdziwienia:
— Jesteś pan nareszcie! — zawołał swym grzmiącym głosem poczciwy Pierrotte, — to właśnie pora powiedzieć... wypijesz pan z nami kawę.
Zrobiono mi miejsce. Dama wielkich cnót podała mi wnet kawę w pięknej filiżance w złote kwiaty i usiadłem obok panny Pierrotte.
Ślicznie wyglądała dnia tego. We włosy tuż nad uszkiem wpięła — dziś już ich tak nie noszą — wpięła sobie ponsową różę, ciemno, ciemno ponsową... która tak niesłychanie zdobiła twarz małej Pilistynki.
Kiedyśmy kończyli kawę, dał się słyszeć z dziedzińca głos fletu. Był to sposób wzywania Pierrota do magazynu. Zaledwie ten wyszedł, dama wielkich cnót zasiadła do partyjki pikiety z jakąś damą która nadeszła. Bodaj że jedną z głównych zasług owej damy było właśnie uprawianie gry w karty.
Oto pyszna chwila do porozumienia się — pomyślałem, — i prędko, prędko jąłem jej rozpowiadać o Jakóbie. Zacząłem od wyliczenia jego przymiotów: dobroci, szlachetności, prawości, poświęcenia. Potem mówiłem o jego niestrudzonej, iście rodzicielskiej o mnie troskliwości, jakiej prawdziwa matka mogłaby pozazdrościć. On to, Jakób, karmił mię, odziewał, był moim opiekunem i to kosztem ciężkiej pracy, i zupełnego zapomnienia o sobie. Gdyby nie on, pozostałbym tam daleko, w Sarlande, w tem ciasnem, czarnem więzieniu, gdzie tyle, tyle wycierpiałem męczarni...
W czasie mego opowiadania, panna Pierrotte zdała się być bardzo wzruszoną, a nawet ujrzałem łezkę spływającą po jej twarzyczce. Najszczerzej przekonany iż to opowiadanie o Jakóbie tak ją wzruszyło, myślę sobie: — Chwała Bogu, sprawa idzie dobrze! — i ze zdwojoną siłą wymowy, przystępuję do odmalowania okrutnej melancholii Jakóba, w końcu mówię o jego uczuciu głębokiem, tajonem... — ach! trzykroć, czterykroć szczęśliwa niewiasta którą...
Tu naraz, nie wiem jak się to stało, ponsowa róża, którą panna Pierrotte miała we włosach, upadła mi pod nogi. Właśnie w tej chwili, kiedy usiłowałem delikatnie dać do zrozumienia Kamilli, że ona to była ową trzykroć i czterykroć szczęśliwą, którą Jakób ukochał, ponsowa różyczka, spadając, podała mi tak pożądaną sposobność; podniosłem ją skwapliwie, lecz jej nie zwróciłem właścicielce.
— To będzie dla Jakóba od pani — rzekłem z uśmiechem. A ona mi na to z westchnieniem: — Jeżeli pan tego żąda, niech będzie dla Jakóba, — i tuż za tem ukazały mi się z pod rzęs oczy czarne mówiące wyraźnie: — Nie, nie dla Jakóba tylko dla pana.
Wówczas różę schowałem.
Tegoż wieczora gdy Jakób wrócił od swych zajęć, siedziałem, jak zwykle, nad warsztatem mych rymów. Zostawiłem go w przekonaniu, że się nie ruszyłem z miejsca przez dzień cały. Nieszczęście chciało, że przy rozbieraniu się ponsowa róża, którą schowałem, wypadła i potoczyła się na środek pokoju. Jakób ją spostrzegł, podniósł i długo na nią patrzał. Nie wiem kto w owej chwili był bardziej ponsowy, ja czy róża.
— Poznaję, — rzekł nareszcie, — to kwiat z wazonu na oknie w salonie tam.
Potem oddając mi różę dodał:
— Mnie nigdy żadnej nie dała.
— Jakóbie, mój drogi, przysięgam ci że do dnia dzisiejszego nigdy...
Lecz on przerwał mi łagodnie: Nie tłomacz się Danielku, jestem przekonany, że nie uczyniłeś nic aby mię zdradzić... ja to wiedziałem, wiedziałem już, że ona ciebie wybrała... Biedny chłopiec począł się przechadzać wzdłuż i wszerz izdebki, a ja z moją różą w ręku wpatrywałem się w niego. — To co się stało, musiało się stać, ciągnął dalej, po pewnej przerwie, — oddawna już przewidywałem wszystko, pewny byłem że skoro tylko ciebie zobaczy odwróci się ode mnie, na zawsze... Teraz wszystko skończone... to i lepiej.
— Długo jeszcze z tą samą słodyczą, z tem samem uśmiechem, zgadzającym się ze swym losem wylewał Jakób swe żale przede mną, a to co mówił napełniało mię smutkiem i radością jednocześnie. Smuciłem się z jego nieszczęścia i cieszyłem się, albowiem z poza jego słów szły promienne blaski nadziei szczęścia dla mnie.
Gdy umilkł, zbliżyłem się do niego nieco zawstydzony, ale nie wypuszczając z rąk róży:
— Jakóbie! — zawołałem, — może ty odtąd przestaniesz mię kochać?
On się uśmiechnął i przyciskając do serca: — Głupiś, — rzekł, będę cię kochał jeszcze bardziej.
Tak było w istocie. Zajście z ponsową różą nie zmieniło w niczem czułości Jakóba dla mnie, nie naruszyło nawet jego humoru. Ani westchnienia, ani skargi, nic... Tam bywał jak dawniej niedzielami, starał się okazywać wszystkim twarz wesołą — tylko krawat zawiązywał już wciąż jednakowo. Zresztą zawsze spokojny i dumny, oddany pracy, idący odważnie przez życie, wpatrzony w jeden cel — odbudowanie ogniska rodzinnego... Ach, kochany, nieoceniony mój Jakób!...


Wkrótce potem nadeszła dla Daniela epoka ciężkich prób. Jego wierny opiekun, kób, zmuszony byi opuścić go aby towarzyszyć margrabiemu w podroży zagranicę. Tymczasem dotkliwy zawód spotkał Daniela. Wydaje swe prace poetyckie: „Comédie Pastorale”, zbiór gawęd wierszem. Marzy, że przyniosą mu sławę, dostatek, możność zaślubienia panny Kamilli. Lecz na tysiąc egzemplarzy, jeden tylko znajduje nabywcę. Skutkiem tego popada w długi i zwątpiwszy w swe autorskie powołanie, ulega złym wpływom i namowom, szuka szczęścia na scenie jako aktor. Długi się mnożą i dochodzi do zupełnej nędzy. Ratuje go od ostatecznej zguby powrót Jakóba i jego czynna, pełna nowych poświęceń pomoc.

Wtedy to zwala się na byłego poetę, jak grom, ze wszystkich ciosów najokropniejszy: jego umiłowany, wielkoduszny, pełen ofiarności, brat — matka, z nadmiaru pracy i trosk rażony śmiertelną chorobą — umiera. Teraz boleść i rozpacz ostatecznie przygniatają Daniela. Po pogrzebie brata traci przytomność i pada bezwładny w ramiona poczciwego Pierrotta, kóorego opiece, na łożu śmierci, Jakób swego ukochanego pieszczocha powierzył.

XIII.
DOKOŃCZENIE SNU[13].

Biedny Chudziak leży chory; Chudziak konający... Na pasażu Sauraon rozesłano warstwę słomy, którą się odmienia co dni parę. Przechodnie mówią między sobą: „to pewnie jakiś stary bogacz umiera tam na górze”... Ale to nie stary bogacz, tylko biedny Chudziak ma umrzeć... lekarze skazali go na śmierć.
Trzeba widzieć jakie przerażenie panuje w byłym domu Lalouette! Pierrotte już nie sypia wcale; oczy panny Kamilli toną we łzach... Salon z żółtem obiciem zamknięty, fortepian oniemiały, flet zagwożdżony. Ze wszystkiego zaś najbardziej rozdzierająca serce, to ta postać cała w czerni, co siedzi tam w kątku domu; palce jej od rana do wieczora przebierają prątkami, milczy, a duże łzy spływają z pod zmęczonych powiek.
Owóż podczas kiedy dom byłej firmy Lalouette, pogrążony jest w głębokim smutku, Chudziak spoczywa spokojnie na wielkiem, miękko usłanem łożu i nie ma najmniejszego pojęcia o rozpaczy jaka go zewsząd otacza. Oczy ma otwarte, ale nie widzi nic; widziane przedmioty nie przenikają do jego duszy. Nie słyszy też nic, prócz jakiegoś głuchego brzęczenia, niewyraźnego hałasu, jak gdyby miał zamiast uszu dwie konchy, takie duże, różowe wewnątrz, co to w nich słyszy się tylko szum morza. Nie mówi nic, nie myśli nic, rzekłbyś że to chory kwiat. Byle mu położono kompres z zimnej wody na głowę i dano kawałek lodu do ust, niczego więcej nie żąda. Skoro lód się stopi i kompres wyschnie na rozognionem czole, jęczy żałośnie, to cała jego rozmowa...
Tak przechodzi dni kilka, dni chaotycznych, bez godzin.. Potem nagle pewnego poranka, Chudziak doznaje dziwnego wrażenia. Zdaje mu się, że jest wydobyty z głębin morskich. Oczy jego widzą, uszy słyszą. Oddycha, odnajduje się... Uśpiona, gdzieś w głębi mózgu, cała maszyna myślenia, ze swymi jak włos cieniuchnemi przyrządami, budzi się, wprawia w ruch, zrazu powoli, potem trochę prędzej, coraz prędzej, prędzej, wkońcu wpada w pęd szalony — zdaje się, że wszystko zdruzgoce. Jak nici jedwabiu plączą się, krzyżują myśli: — Gdzie to ja jestem, mój Boże?... Cóż to za łóżko ogromne?... A te trzy panie, tam przy oknie, co one tu robią?... Ta czarna suknia odwrócona do mnie plecami, zdaje się, że ją znam?... To jakby...
I chcąc przyjrzeć się lepiej czarnej sukni, którą zdawało mu się, że poznawał, Chudziak podnosi się z trudem na łokciu i wychyla z posłania, lecz wnet opada na wznak przerażony... Tam naprzeciw spostrzegł szafę, tę wielką szafę z orzechowego drzewa, z pnącemi się po niej żelaznemi okuciami. On tę szafę poznaje, widział ją już we śnie okropnym... Znowu w głowie chaos, maszyna myślenia leci jak wiatr. O, teraz Chudziak przypomina sobie wszystko, ma wszystko przed oczami. Niestety! wraz z odradzającem się życiem, odradza się cierpienie i pierwsze jego słowo to jęk bolesny.
Na ten jęk, trzy kobiety, zajęte robotą przy oknie, zrywają się. Jedna z nich, najmłodsza, woła: — Lodu, lodu potrzebuje! biegnie do kominka, bierze z miseczki kawałek lodu i podaje Chudziakowi, ale Chudziak nie chce lodu... Odpycha powoli rękę zbliżającą się do jego ust i głosem drżącym mówi:
— Dzień dobry Kamillo!... —
Kamilla tem przemówieniem konającego jest tak zdumiona, że stoi nieruchoma z wyciągniętą ręką, z kawałkiem przezroczystego lodu w zaróżowionych od zimna palcach.
— Dzień dobry Kamillo! — powtarza Chudziak, — widzisz że cię poznaję!... jestem już przytomny... A ty, czy mnie widzisz?...
Na to Kamilla jeszcze bardziej zdziwiona:
— Jak to czy cię widzę, Danielu?... Ależ naturalnie!... dla czegożbym cię nie miała widzieć?...
Chudziak uspokojony myślą, że sen skłamał, że panna Pierrotte nie jest ślepą, nabiera odwagi i zdobywa się na nowe zapytania:
— Więc bardzo chory byłem, nieprawdaż?
— Tak, byłeś bardzo ciężko chory...
— A czy ja dawno tak leżę tutaj?...
— Jutro będzie trzy tygodnie...
— Boże miłościwy! trzy tygodnie!... nie może mówić więcej i ukrywszy głowę w poduszkach zanosi się od płaczu.
W tej chwili wchodzi cicho Pierrotte, prowadzi za sobą nowego lekarza, sławnego doktora Brun, który starannie bada chorego. Przygląda się uważnie Chudziakowi, ostukuje go na wszystkie strony, bierze za puls, bada oczy, język — wreszcie, zwracając się do Pierrotta:
— Cóż mi to pan prawiłeś, — rzecze — toż ten chłopak już uleczony.
— Uleczony! — powtarza poczciwy Pierrotte składając ręce.
— I to tak dalece, że można wyrzucie ten lód za okno, a dać choremu skrzydełko kurczęcia i naparstek starego wina. No, no, niech się już panienka nie smuci; za osiem dni ten młody pogromca śmierci będzie na nogach, ja za to ręczę... Tylko pozostawić go tymczasem spokojnie w łóżku; żadnych wstrząsień: to warunek główny, niezbędny... Resztę zostawić naturze, która sobie z woli Bożej lepiej niż wy i ja poradzi.
Tak przemówiwszy, sławny doktór poklepał po ramieniu pogromcę śmierci, uśmiechnął się do Kamilli i oddalił żwawym krokiem, odprowadzony przez Pierrotta, ocierającego łzy radości i powtarzającego nieustannie: — Ach, panie doktorze, to właśnie pora powiedzieć... — to właśnie pora powiedzieć...
Po ich wyjściu Kamilla usiłuje namówić pacyenta do snu, ale ten broni się energicznie:
— Nie, nie odchodź, proszę cię panno Kamillo; nie zostawiaj mnie samego... Jakże chcesz żebym spał w tym okropnym smutku?
— Tak, tak, musisz spać Danielu... spoczynek ci potrzebny, doktór zalecił. Bądź rozsądny, postaraj się... Zamknij oczy i nie myśl o niczem... Niedługo przyjdę do ciebie i jeżeli się prześpisz, posiedzę przy tobie długo, długo.
— Już śpię... już śpię... — mówi Chudziak, zamykając oczy. Potem, po namyśle: — jeszcze jedno słówko panno Kamillo, — dodał, — co to za czarna suknia, którą tu widziałem przed chwilą?...
— Suknia czarna?...
— No tak, wiesz przecie!... ta suknia czarna co ją widziałem z robotą tam pod oknem... Teraz już jej niema, ale widziałem ją przecież, jestem pewny, że ją widziałem...
— Mylisz się Danielu... To ja szyłam tu cały ranek z panią Tribou, wiesz tę, twoją przyjaciółką, panią Tribou, którą nazywałeś damą wielkich cnót. Tylko pani Tribou nie jest w czarnej sukni, zawsze nosi tę samą zieloną suknię... niema na pewno żadnej czarnej sukni w całym domu... musiało ci się przyśnić chyba... no, idę już, śpij dobrze!...
To mówiąc panna Pierrotte wybiega zmieszana, jak gdyby popełniła kłamstwo.
Chudziak zostaje sam jeden, ale nie zasypia. Maszyna myślenia ze wszystkiemi kółkami i kółeczkami na nowo pędzi, pracuje w jego mózgu. Nitki jedwabne znów krzyżują się i plączą... On myśli o tym swoim ukochanym co spoczywa na zielonem wzgórzu Montmartre[14], myśli o czarnych oczach także, — które zdawało się, Opatrzność umyślnie dla niego zapaliła, — a które teraz może utracić...
Tymczasem drzwi powoli się uchylają, jak gdyby ktoś chciał wejść; lecz jednocześnie prawie słychać głos Kamilli przytłumiony: — O, proszę nie wchodzić... wzruszenie go zabije jeśli się obudzi!...
I oto drzwi zamykają się znów ostrożnie. Na nieszczęście rąbek czarnej sukni pozostaje ujęty w szparze, i rąbek ten Chudziak spostrzega...
Naraz serce mu się rwie w piersi; płoną źrenice, i podnosząc się na łokciach krzyczy co sił starczy:
— Matko, matko! czemuż nie chcesz przyjść mnie uścisnąć?...
Wnet rozwarły się drzwi szeroko, bo suknia czarna już się powstrzymać dłużej nie może, wpada do pokoju: ale zamiast zmierzać do łóżka chorego, kieruję się w stronę przeciwną z wyciągnionemi ramiony i woła:
— Danielku! Danielku! —
— Ależ nie tam, matko... krzyczy Chudziak, — tutaj, ja tu jestem!... czyliż mię nie widzisz?... Natenczas pani Eyssette na pół zwrócona ku niemu, macając wokoło siebie powietrze drżącemi rękami, odpowiada rozdzierającym głosem:
— Niestety! nie widzę cię, mój skarbie... I nie zobaczę cię już nigdy... jestem ociemniała!...
Zaprawdę, nic w tem tak nadzwyczajnego, iż po dwudziestu latach biedy i cierpienia, po utracie dwojga dzieci, ruinie ogniska rodzinnego i rozłące z mężem, smutne oczy zbolałej matki Eyssette wypaliły się i zagasły od łez wylanych... Dla Chudziaka ten cios straszliwy, może być ostatecznym, od tego umrze bezwątpienia...
Otóż nie!... Chudziak nie umrze. Bez niego, cóżby się stało z biedną ociemniałą matką? Skądby wzięła łzy na opłakanie śmierci tego trzeciego syna swego? Coby począł ojciec Eyssette, ta ofiara kupieckiego honoru? Któżby odbudował ognisko, to ciepłe ognisko rodzinne u któregoby oboje starzy ogrzali kiedyś biedne skostniałe ręce?... Nie, nie! Chudziak nie chce umrzeć. Przeciwnie, on pragnie żyć, czepia się życia wszystkiemi siłami... Powiedziano mu że, aby być zdrowym, nie trzeba myśleć, więc nie myśli; nie trzeba mówić, — więc nie mówi; nie trzeba płakać, — więc nie płacze. Aż miło patrzeć jak spoczywa teraz cicho, z pogodnem obliczem, spokojem w oczach zabawiając się, dla rozrywki, chwastem swojej kołdry.
Cały dom Lalouette jest na jego usługach. Pani Eyssette, z pończoszką w rękach, na brzegu łóżka, tuż przy jego nogach, spędza dni całe; dama wielkich cnót krząta się przy nim także; poczciwy Pierrotte zagląda co chwila przez drzwi.
A panna Pierrotte?... nie widać jej. Czyżby nie było jej w domu?... Owszem jest: tylko od czasu jak niebezpieczeństwo minęło, nie wchodzi prawie nigdy do pokoju chorego. A jeźli się ukaże to tylko chwilowo, aby ociemniałą zaprowadzić do stołu; do Chudziaka ani słówka... Jakże to odmienne od czasów pensowej róży! owych czasów, kiedy to czarce oczy otwierały się same jak dwa kwiaty, i mówiły mu o pięknej duszy, i kochającem sercu.
Chory wzdycha na wspomnienie minionego szczęścia. Widzi, że go już nie miłują, że go unikają, że obudzą wstręt; ale czuje że sam temu winien. Niema prawa się skarżyć. A jednak jakże słodko byłoby, wśród tylu smutków i takiej żałoby, módz się ogrzać przy gorąco współczującem sercu, popłakać na ramieniu przyjacielskiem!...
— Cóż począć! zło się stało! — mówi do siebie biedny Chudziak, — nie myślmy o tem, trzeba raz położyć kres marzeniom! Nie dla mnie szczęście na świecie; powinienem myśleć tylko o tem, abym spełnił mój obowiązek... Jutro rozmówię się z Pierrotem.
Jakoż nazajutrz, w chwili kiedy Seweńczyk ostrożnie, na palcach, przechodzi przez pokój aby zejść do magazynu, Chudziak, który już od świtu czyha na niego wzrokiem, z poza firanki woła słabym głosem:
— Panie Pierrotte! panie Pierrotte! —
Pierrotte zbliża się do łoża; natenczas chory bardzo wzruszony, nie podnosząc oczu mówi: — W krótce już będę zdrów zupełnie, mój dobry panie Pierrotte, muszę się z panem rozmowie stanowczo. Nie umiem podziękować ci za wszystko coś uczynił dla mojej matki i dla mnie...
Tu zacny ten człowiek przerywa z żywością: — Ani słowa o tem, panie Danielu, wszystko co uczyniłem było moim obowiązkiem, to było umówione z panem Jakóbem.
— Tak, przyjacielu, wiem że na każde słowo w tem położeniu masz zawsze tę samą odpowiedź. To też nie będę ci dziękował teraz... Przeciwnie, chciałem cię prosić o jedną przysługę... Wasz subjekt ma wkrótce odejść: otóż, czy nie chciałbyś mnie wziąć na jego miejsce?... O błagam cię panie Pierrotte, wysłuchaj mnie do końca... W domu tym jest ktoś, co znieść mojej obecności nie może, komu widok mój jest wstrętny... co jest zresztą zupełnie słuszne!... Jeżeli jednak tak się urządzę żeby mię nigdy nie widziano, jeżeli się zobowiążę nigdy nie wchodzić na górę, zawsze tylko siedzieć w magazynie, jeżeli będę przy domu, a nie w domu, jak ten pies folwarczny co nigdy do apartamentów pańskich nie wstępuje; czy na ta kich warunkach, nie mógłbyś mię przyjąć na tę posadę!...
Pierrotte ma ogromną ochotę pochwycić, w swe grube dłonie, kędzierzawą głowę Chudziaka i ucałować ją serdecznie, ale się powstrzymuje i odpowiada spokojnie: — Posłuchaj mnie, panie Danielu, zanim ci dam odpowiedź, muszę wprzód naradzić się z małą... Mnie osobiście twoja propozycya jest wcale na rękę; tylko nie wiem jak mała zechce... co ona powie... Obaczymy zresztą, pewnie już wstała... Kamillo! Kamillo!
Kamilla, ranny ptaszek, jest właśnie w salonie zajęta polewaniem krzew u ponsowej róży w wazonie, na kominku. Wchodzi w białej sukience, włosy ma zaczesane do góry na sposób chiński, świeża, wesoła, w nosi ze sobą zapach kwiatów.
— Patrzno mała, — mówi Pierrotte zwracając się do niej, pan Daniel pragnie zająć u nas posadę subjekta... ale, ponieważ sądzi że obecność jego byłaby ci zbyt przykra...
— Zbyt przykra, mnie!... przerwała Kamilla rumieniąc się mocno.
Nie powiedziała ani słowa więcej, oczy dokończyły reszty. Te same dawne oczy ukazały się Chudziakowi, głębokie jak noc, błyszczące jak słońce, serce biednego topnieje.
Pierrotte śmieje się w duchu i rzecze:
— Jest tu chyba jakieś nieporozumienie... które sami sobie najlepiej wyjaśnicie.
Poczem usuwa się, idzie do okna i poczyna bębnić po szybie urywki z jakiegoś seweńskiego tańca, a gdy sądzi, że dzieci mogły się już dostatecznie porozumieć, — dając im czasu zaledwie sekund parę — zbliża się i przypatrując się im bacznie:
— No i cóż — pyta?
— Panie Pierrotte, to, że ona jest równie dobra jak jej ojciec, — odpowiada Chudziak wyciągając do niego ręce. — Przebaczyła mi wszystko!
Odtąd rekonwalescencya postępuje jak gdyby miała siedmiomilowe buty... Nie dziw! słodkie oczy już nie opuszczają pokoju. Dzień schodzi na układaniu projektów na przyszłość. Mówi się o zaślubinach, o mającem się odbudować ognisku, i o tym kochanym Jakóbie, którego wspomnienie wywołuje łzy serdeczne.
Proszę nie sądzić, iż wśród tego szczęścia Chudziak zapomniał o swych obowiązkach. Jakkolwiek dobrze mu jest w tem miękkiem łożu, pod opieką pani Eyssette i słodkich oczu, on wzdycha do chwili w której będzie mógł wstać i zejść do magazynu. Nie żeby go tak bardzo nęciła porcelana; o nie! ale że pilno mu już rozpocząć życie pracy i poświęcenia, jakiego przykład pozostawił mu Jakób.
Co do Muzy — o tej już nie wspomina. Daniel Eyssette lubi poezye z wyjątkiem swoich, a kiedy księgarz znudzony ich trzymaniem odsyła mu 999 egzemplarzy jego „Komedyi Sielskiej”, nieszczęśliwy były poeta ma odwagę powiedzieć:
— Trzeba to wszystko rzucić w piec.
Pierrotte, praktyczniejszy, woła:
— Spalić to wszystko?... Doprawdy nie!... Wolę to wziąć do magazynu, znajdę na nie użytek... to właśnie pora powiedzieć... Akurat niezadługo przyjdzie wysyłać transfiliżanek do Madagaskaru. Podobno na tej wyspie, odkąd ujrzano żonę pewnego misyonarza angielskiego pijącą kawę z filiżanki, nikt nie chce pić jej inaczej... Za pozwoleniem twojem panie Danielu, książki twe posłużą do zawijania moich filiżanek.


...A teraz, nim zakończę moję opowieść, chcę raz jeszcze wprowadzić czytelnika do żółtego salonu. Było to w niedzielę, po południu, w piękną zimową niedzielę. Powietrze chłodne, suche, przy jasnem słońcu. Cały dom Lalouette weseli się. Chudziak zdrów zupełni, wstał właśnie poraz pierwszy. Już z rana, na uczczenie radosnego wypadku, po powrocie z kościoła spożyto na śniadanie kilka tuzinów ostryg zakropionych białem burgundzkiem winem. Teraz wszyscy zebrali się w salonie. Ogień płonie na kominku, wszystkim ciepło i dobrze. Na zamarzłych szybach słońce rysuje srebrne krajobrazy.
Przed kominkiem, na taborecie, u nóg biednej ociemniałej matki siedzi Chudziak i rozmawia cicho z panną Pierrotte, różowszą od róży, którą ma we włosach. Nic dziwnego, siedzi tak blisko ognia!...
A gdzie jest pan Pierrotte?... O, pan Pierrotte jest tu także, niedaleko. Umieścił się tam we framudze okna, na pół ukryty i, żółtemi firankami. Zajmuje go jakaś robota od której aż się poci. Ma przed sobą okrągły stolik a na nim: cyrkle, ołówki, linie, węgielnice, tusz i pendzelki, w końcu duży arkusz białego papieru, na którym w milczeniu wykonywa jakieś szczególne rysunki podoba mu się wyraźnie. Co pięć minut podnosi głowę, pochyla ją na bok, to w jednę to w drugą stronę i uśmiecha się z upodobaniem do swego dzieła.
Cóż to za tajemnicza praca?... Zaraz się dowiemy. Pierrotte już skończył. Wychodzi ze swego ukrycia, zbliża się powoli, staje za Kamillą i Chudziakiem — potem naraz rozwija im przed oczami ogromny arkusz wołając:
— Hola, państwo narzeczeni, jak się to wam podoba! Dwa wykrzykniki odpowiadają jednocześnie:
— Ach, ojcze!
— O panie Pierrotte!
— Co to jest?... co takiego?... pyta zbudzona nagle biedna ociemniała.
— To, proszę pani, to właśnie pora powiedzieć... to jest model nowego szyldu który, zawiesimy nad naszym sklepem za kilka miesięcy... No, panie Danielu, osądźmy jak to brzmi... Przeczytaj nam to głośno.
Chudziak w głębi duszy roni ostatnią łzę pożegnalną swym „Niebieskim motylom”[15], i wziąwszy w obie ręce arkusz czyta głośno ów szyld sklepowy, gdzie przyszłość jego stoi wypisana łokciowemi głoskami.

PORCELANY i KRYSZTAŁY
dawna firma Lalouette
EYSSETTE & PIERROTTE
sukcesorowie.




  1. czytaj „Ejset”.
  2. Perrache, zasłużony obywatel miasta, który w zeszłem stuleciu, za pomocą grobel przy ujściu Saony do Rodanu miasto Lyon rozszerzył i ku południowi posunął.
  3. W zakładach francuzkich uczniowie, aby nie przerywać ciszy w czasie nauki, proszą o pozwolenie wyjścia z klasy przez podniesienie ręki.
  4. „Dzielnica łacińska” po lewej stronie Sekwany, część miasta zamieszkana przeważnie przez studentów. Tam się znajdują najgłówniejsze instytucye naukowe: Sorbonne, College, de France, Ecole polytechnique etc.
  5. Trzewiki z drzewa — wyrabiane przez włościan.
  6. Część Paryża zamieszkała przeważnie przez stare rodziny arystokratyczne.
  7. Przywódca royalistów w czasie Restauracyi.
  8. W niektórych krajach katolickich jest u ludu, podanie, jakoby wszystkie dzwony w Wielki Czwartek uciekały do Rzymu, a wracały w wieczór Wielko Sobotni z błogosławieństwem Papieża.
  9. Akademia Francuska, instytucya założona przez Kardynała Richelieu 1685, za Ludwika XIII, składa się z 40 członków wybieranych wśród pierwszorzędnych pisarzy fr.
  10. Mundur Akademicki, zielony frak z haftowanemi złotem liśćmi wawrzynu.
  11. Akademik francuski 1803 — 1870 autor nowel: „Colomba”, „Carmen” i t. d.
  12. Ogród przy pałacu Luxemburg, bardzo uczęszczany gdzie codziennie grywała muzyka wojskowa. Pałac Luxemburg wzniesiony przez Katarzynę Medicis wdowę po Henryku IV królu fraucuskim w pobliżu Saint-Germain de Près. Obecnie zajęty przez Senat.
  13. Za czasów swego aktorskiego życia, zapewne w skutek wyrzutów sumienia, Daniel był trapiony przez powtarzający się całą noc sen straszny. Ukazywał mu się brat jego, Jakób, blady i umierający, widział też Kamillę stojącą przed dużą, żelazem okutą szafą, chcącą z niej wydostać całun, lecz nie mogła szafy otworzyć albowiem nadmiar łez pozbawił ją wzroku.
  14. Jeden z cmentarzy paryzkich.
  15. Tytuł jednej z jego pieśni





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.