<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Bal w Ratuszu. — Kontramarkarnia. — Złośliwość losu. — Wypadek w Łukowie. — Dziwy. — Konkurs krakowski. — Rodzina Pempuchonów. — Impresaryo z Krakowa. — Przytulisko i żywe obrazy. — Portrety w Musze. — Piąta maskarada.

Od czegóż zacząć, jeżeli nie od ostatniego balu w ratuszu? Odbył się i udał w całem znaczeniu tego wyrazu. Było wszystko: świetne towarzystwo, świetne ubiory, piękne kobiety, światła, muzyka, upał, ścisk, a nakoniec koła tańczące tak zaciskane mnóstwem widzów, że kadryl odbywał się na szerokości dwóch kroków, a kontredansowe balanse były prostem przestępowaniem z nogi na nogę, jakby z powodu bólu odcisków.
Na dole bawiono się, robiono «kurę» damom, rozmawiano po francusku, tańczono, gnieciono, obrywano, wachlowano, szeptano miłe słówka, a odbierano milsze jeszcze uśmiechy. Strojne damy w obłokach gazy, tiulu, koronek i atłasu, iskrzące brylantami, zarumienione, z falującą piersią i jasnemi oczyma, obok zbite szeregi młodzieży; nad tem wszystkiem potoki światła; gorąca atmosfera balowa, ruch, gwar, a wreszcie wśród gwaru i nad gwarem pół smętne, pół poetyczne tony walca — oto i bal piątkowy.
Ale to wszystko działo się na dole. Na dole bawiono się — na górze pocono się i obmawiano. Tualety dam! Cóż to za niewyczerpana kopalnia rozmów, uwag i złośliwych krytyk. Toż to będą się schodziły dobre znajome i udzielały sobie wzajemnie spostrzeżeń? A ileż to wywiąże się z tego powodu sprzeczek? Czy pani M. lub S. miała podpięcia z kwiatów czy z koronek? a jak pani X. była wygorsowana — czy zanadto, czy nie? — i co mianowicie jest zanadto, a co w samą miarę? jakie szarfy zdobiły suknię pani Z. — lila czy niebieskie? Otóż lila! Otóż niebieskie! Ależ mylisz się, duszko. Ależ pozwól, kochanie. Mężu, powiedzże sam! Aniołku, powiedz i ty! Że też ten mężyczek nigdy nic nie wie! Że też ten aniołek zawsze o czem innem myśli! — i t. p. Podczas balu, na galeryi widzieliśmy młodą panienkę, zapisującą w podręcznym katalożku, jak która z pań była ubrana. Do tej więc osóbki, a raczej do jej katalożka, jako do dzieła źródłowego, odsyłamy nasze czytelniczki.
Piątkowy bal miał jednak i swoją stronę odwrotną. Tą stroną odwrotną była kontramarkarnia. Widocznie wesołość, panująca w sali głównej, udzieliła się pod postacią niedobitków z butelek mężom pilnującym rzeczy w przedsionkach. Lica tych dostojników pokryły się rumieńcem, rozjaśniły się ich wejrzenia, rozwiązały się języki, a niestety rozwiązały się i rzeczy, których mieli pilnować. W sali głównej brzmiała muzyka, a w kontramarkarni poczęły się śpiewki. Wiadomo, że kiedy człowiek jest w dobrym humorze, to mu się czasem i chce zaśpiewać. Zresztą, że tam sobie ktoś mruknie przez zęby: «Wiwat kawalerski stan», albo: «Sułtanem być to jest los», to znowu nic złego. Gorzej już, gdy na pytanie: — Gdzie moje futro? — odbiera się odpowiedź: — Niech mi pan głowy nie zawraca! — A podobno trafiało się i tak. Zresztą przy wyjściu był prawdziwy zamęt. Moje futro! a mój paltot! a moje kalosze; a laska! a parasol! Takie coraz rozpaczliwsze okrzyki wydzierały się z piersi wychodzących. Jeden nic nie dostał, drugiemu ofiarowano zamiast paltota salopę damską. Innemu dostał się w podziale jeden tylko kalosz, a gdy nieszczęsny dopominał się o drugi, odebrał odpowiedź: Czy ja panu stworzę kalosz? Istotnie! Stworzyć kalosz niełatwo, zwłaszcza po pijanemu; ale w jednym kaloszu chodzić, zwłaszcza po trzeźwemu, nie uchodzi. Byli jednak i tacy szczęśliwi, którym ad libitum podawano po dziesięć futer, ale takich było niewielu. Wogóle wszczął się płacz i zgrzytanie zębów. Ojcowie córkom, mężowie żonom, narzeczeni oblubienicom nie mogli dostać ani futer, ani okryć, ani szalów, ani żadnej rzeczy, która ich była, przynosząc za to z łatwością bardzo wiele rzeczy, które nie ich były. Damy nie chciały owych rzeczy przyjmować; stąd nieukontentowanie, stąd suche uwagi, że są czasem między mężczyznami istoty tak niezaradne, że nawet, kiedy idzie o rzeczy — nie można na nie rachować; stąd rozpaczliwe usiłowania, stąd powiększenie zamętu, stąd hałaśliwe zajścia, stąd dygotanie od zimna, i — utinam sim falsus vates! stąd gorączki, bóle gardła etc. etc. etc.
Los okazał się, jak zwykle, dziwnie złośliwym. Widziano mężczyzn przypominających wzrostem grenadyerów pruskich, wracających do domu w paltocikach, przypominających długością kurtki myśliwskie. Wiatr szarpał na ulicy zwieszone smutnie i niczem nie nakryte, a widoczne z pod krótkich kaftaników, poły ich fraków; o jakże szarpał je, jak kręcił niemi, jak rozdzierał je i łączył lub podnosił niby żagle, dmąc w nie swobodnie! Przyczyniało się to może do szybszego powrotu do domu; ale co było chłodno, to chłodno. Małych oczywiście tenże sam złośliwy los obdarzył paltotami, które im miejsce szlafroków zastąpićby mogły, a że było ślizko — łatwo więc wystawić sobie, że takie asyryjskie szaty, przydeptujące się za każdym krokiem, nie przyczyniły się wcale do silniejszego trzymania się na nogach. Ale powoli gmach ratuszowy począł opróżniać się coraz bardziej; coraz mniejsza liczba nieszczęśliwych poszukiwała swoich ubrań, aż wreszcie ucichło wszystko, światła pogasły, ciemność otuliła gmach cały, i na pobojowisku pozostało kilka tylko podobno mundurów z wojska, kaloszy i jakich kilka futerek, których właściciele się nie znaleźli.
Właściwie mówiąc, czy właściciele się nie znaleźli, czy właściciele ich — to jest tych rzeczy nie znaleźli, to kwestya, ale już mniejsza o to. Po każdym balu pozostają takie niewytłómaczone pozostałości. Zresztą od czasu jak w jednem znakomitem mieście naszego kraju, mianowicie w Łukowie (proszę się nie śmiać), po walnym balu, danym przez... nie pamiętam kogo, na korzyść nie pamiętam czyją, lokaj zamiatający na drugi dzień salę balową, znalazł zgubiony — frak, wyraźnie: frak! — od tej, powiadam pamiętnej chwili, nie warto się dziwić nikomu. Zgubić krawat — no! takie rzeczy zdarzają się, równie jak np. zdarzyło się jednemu z młodzieży z pod Zakroczymia, że na balu w Warszawie zjadł fiksatuar leżący u pani domu na gotowalni, sądząc, że zjada czekoladę. Zgubić rękawiczki — to trafia się jeszcze częściej, ale zgubić frak i wyjść niepostrzeżonym, i nie zwrócić niczyjej uwagi, to rzecz, która w rocznikach balowych trafiła się zapewne raz jeden i ostatni.
Co do mnie, wolałem nie łamać sobie głowy i nie dociekać, w jaki się to sposób zdarzyć mogło; jest bowiem wiele tajemnic niedocieczonych na świecie. Gdyby wam kto np. powiedział, czytelnicy, że Gedymin za dni swoich zrobił majątek na cukrowniach, zapewne ze stanowiska historycznego trudnoby wam było w to uwierzyć; a jednak jest podobno jeden dramat, między nadesłanymi na konkurs do Krakowa, gdzie napisano to czarno na białem.
A teraz pozwólcie mi, czytelnicy! powiedzieć parę słówek. Zawsze lubiłem Warszawę; mimo naszych bruków, mimo latarń i omnibusów, mimo sił wokalnych naszej opery, mimo brzydkich kobiet, mimo starej i młodej prasy, mimo pseudo-pozytywistów i pseudo-idealistów, mimo amatorów-prelegentów i amatorów-koncertantów, mimo utworów niektórych naszych autorek, mimo broszurek w sprawie emancypacyi kobiet zatytułowanych: «Kilka słów etc.», albo: «Jeszcze słówko w sprawie etc.», albo «Kilka uwag etc.» — mimo dowcipów niektórych naszych humorystów, słowem: mimo tego wszystkiego, co jest u nas najrozpaczliwsze, nigdym nie żałował, żem się tu wychował, i że się tu kołaczę — nigdy, z wyjątkiem chwili obecnej.
Wiecie dlaczego? Oto w chwili obecnej w Krakowie jest konkurs dramatyczny. Boże! gdy spojrzę okiem felietonisty na całą nieprzebraną kopalnię felietonicznego materyału, jaki zawierają owe nadesłane na konkurs utwory, a przynajmniej większa ich część, gdy spojrzę na to wszystko, i gdy pomyślę, że pisząc tam, cytowałbym, trawestował, że napisałbym nie wiem ile daleko lepszych niż niniejszy felietonów — żal mnie ogarnia — «serce boleść czuje». W Krakowie, wiedziałbym treść wszystkich tych utworów, w Warszawie dowiedziałem się treści jednej tylko sztuki, ale i tą pośpieszam się z moimi czytelnikami podzielić.
Otóż rzecz się ma tak, jak następuje: Onemi czasy (właśnie nie wiem dobrze jakiemi) istniał, a może istnieje dotąd, jeden z najznakomitszych, najbogatszych i najbardziej historycznych rodów — ród Pempuchonów. Przedstawicielem rodu tego, w chwili, o której opowiada sztuka, był stary kasztelan Pempuchon (dziwne to czasem bywają nazwiska!), pan dumny jak król i ceniący przedewszystkiem swoje nazwisko. (Nie to ładne, co ładne etc.). Otóż o pannę Pempuchonównę, córkę kasztelana, począł się starać pewien młodzieniec, absolutnie źle urodzony. Naturalnie, ojciec panny ani rusz nie chce pozwolić! (inaczej nie byłoby tragedyi). Idź precz! (powiada), człowieku źle urodzony. Gdybyś to miał miliony, to co innego! idź precz! Tak powiedział kasztelan. Panna w płacz, on (ten młody) w płacz, ale potem ociera oczy i idzie (imaginujcie sobie państwo) do zbójców, aby zdobyć wymagane dwa miliony. Węzeł dramatyczny, zawiązany okropnie, ale rozwiązanie jeszcze okropniejsze. Oto jedzie się starać o pannę książę Gedymin, który zrobił ogromny majątek na cukrowniach (o czem już było). Młody człowiek (źle urodzony) napada na niego, zaczynają się bić. (A a!). Nadbiega kasztelan, nadbiega jego córka, wszyscy się zabijają; kto się nie zabija, ten bierze i umiera; sam sufler, bierze i ucieka ze strachu, a publiczność bierze i płacze.
Taki to jest ten okropny dramat. Czy myślisz, czytelniku, że to żarty! Dramat przysłany przecie na konkurs! Alboż to zresztą jeden taki? Jest tam i drugi, w którym św. Stanisław Szczepanowski nie zostaje zabity, bo jest potrzebny na końcu sztuki, jest tam zapewne i więcej podobnych, wobec czego doniesienie Kuryera Warszawskiego o impresaryu, przybyłym tu z Krakowa, nie ma w sobie nic nieprawdopodobnego. Impresaryo ów przybył tu, celem namówienia którego z artystów do wystąpienia w rolach gościnnych, w pewnym dramacie, w którym czarny charakter dostaje dwieście kijów na scenie. Przynajmniej istnienie takiego dramatu ma być najzupełniej autentyczne.
O takiej to sztuce można przedewszystkiem powiedzieć, że «na raz sztuka», zdaje się bowiem, że artysta, któryby sumiennie chciał się z roli czarnego charakteru wywiązać, wywiązałby się z niej raz na zawsze, i choćby najserdeczniej wywoływany, nie potrafiłby się pokazać publiczności.
A propos publicznych przedstawień, przewidzieliśmy w zaprzeszłym felietonie, że przyjdzie nam się spotkać z przedstawieniem Przytuliska. Tym razem będą to żywe obrazy, a że przeszłym i zaprzeszłym razem były także żywe obrazy, więc zdaje się, że aż do końca będą to żywe obrazy. Do końca? ale do jakiego końca? Tak jest, to złe wyrażenie. Miłosierdzie tej wysoce filantropijnej instytucyi jest bez końca, dopominania się o ogłaszanie szczegółowych sprawozdań drukiem publicznie powtarzało się także bez końca, żywe obrazy będą bez końca, więc chyba jedna cierpliwość publiczności... ale nie! i ta jest także bez końca! Przepraszamy za wyrażenie.
Układem obrazów zajmie się p. W. Gerson, i swoją drogą będzie to pewno rzecz ładna. Oby się lepiej udały, niż np. portrety Musze! Tekst Muchy jest dowcipny; ryciny wewnętrzne i na ostatniej karcie również niezłe; ale co do portretów na karcie tytułowej, to już drugi wcale się nie udał. Nie bez pewnej słuszności powiedział ktoś, że portret p. R. Popielówny przedstawia nie twarz, ale potwarz, ozdobioną (?) śmiałym pod względem formy wierszem, którego początek brzmi jak następuje:

Tę artystkę oblewa wielkich pochwał topiel,
I kto żyje ten uwielbia Romanę Popiel.

Co lepsze? sens czy kadencya? Przypomina to trochę: «wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę». Cenimy Muchę, jako pismo, po pierwsze, redagowane z talentem, a powtóre z godnością; ale swoją drogą co brzydkie, to brzydkie zawsze i wszędzie. Lepiej już było zostawić miejsce na twarz próżne, niechby czuły widz w swej duszy ją dośpiewał, albo dorysował. Lepiej, ponieważ to czas maskarad, było dać maskę; niechby czuły widz mocą wyobraźni ją odchylał. Ale tak, jak jest, to istotnie nie twarz, ale potwarz.
Wspomnieliśmy o maskach, powiedzmy więc cokolwiek i o piątej maskaradzie. Tak! tak! już piąta; karnawał ucieka, a blady post stoi za pasem. Na onej maskaradzie był taki stosunek kobiet do mężczyzn, że na jednego mężczyznę przypadała jedna trzydziesta kobiety. Gdybyż przytem te ułamki, w których, jeżeli mowa o posagu, mianownik jest zawsze większy od licznika, t. j. zawsze ów posag większym mianują, niż się go można doliczyć, — gdybyż powtarzam te ułamki obdzielały przynajmniej równo zgromadzonych. Gdzie tam! Iluż to młodzieńców napróżno przebiegało salę, wyglądając jakiego maskowego zmiłowania. Inni za to cieszyli się dwiema i trzema naraz intrygantkami. Jacy to byli — czyż trzeba mówić. Jak byli intrygowani? To inna kwestya. — Tak mnie (opowiadał jeden z wybrańców) jakaś maska intrygowała. — Cóż ci powiedziała? — Między innemi, żem ograniczony. — No, a tyś coś odpowiedział? — Mnie bardzo zadziwiła jej przenikliwość.
Na ogół: niedowcipnie było jak zwykle, nudno jak zwykle, ale pusto i zimno niezwykle.

Gazeta Polska, 1875, Nr. 24 z dnia 1 lutego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.