Chwila obecna/Część I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Chwila obecna | |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX | |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego | |
Data wyd. | 1903 | |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Pisma
Henryka Sienkiewicza
TOM LVIII
WARSZAWA
NAKŁAD REDAKCYI TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO
(DODATEK BEZPŁATNY) 1903
Warszawa. Druk Piotra Laskauera i S-ki.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 13 Августа 1903 г. |
Niejedno dziewicze serduszko, niejeden spragniony uciech życia umysł młodzieńczy, spędzając smutne wieczory gdzieś na ustroniu wiejskiem, słuchając jednostajnego świstu wiatru, widząc przez okna piętrzące się zaspy śnieżne, zamarzy tęsknie o hucznym karnawale warszawskim, o jaśniejących światłem salach balowych, o strojnych wdziękach, o skocznej muzyce Lewandowskiego, o wesołym gwarze maskaradowym. Westchnie i pomyśli sobie: szczęśliwi ci Warszawianie, wszystko dla nich, oni się bawią, weselą; a dla nas co: krosienka, pasyans, lub maryasz z proboszczem.
Tak jest; zazdroszczą nam, uprzywilejowanym mieszkańcom wielkiego miasta, opływającym w zabawy i uciechy wszelkiego rodzaju. O! bo jest i czego pozazdrościć! Na szarem tle nędzy, dokuczliwym zwiększonej mrozem, odbija się jaskrawo kilka rozweselonych postaci, które za zadanie poczytują przechować u nas tradycyę o karnawale. Nie chcemy przecież, by nas pomawiano o zamiar strofowania tych, którzy pragną ubawić się — uchowaj Boże! Młodość ma swoje prawa, — próżność swe dążności, — lekkomyślność swe nałogi; a zresztą, wesołych i swobodnych chwil w życiu tak mało, że nie należy unikać tych, które się wydarzają.
A wszelako musimy zaznaczyć, że dawniejsza cecha zimy w Warszawie, skłonność do zabaw, powoli zacierać się zaczyna. O balach, wieczorach «tańcujących» i innych rozkoszach zimowych, mało słychać. Co się do tego przyczynia, czy brak środków, czy ogólny zwrot umysłów ku poważniejszym sprawom, czy przesycenie starszego pokolenia, a brak rzeźkości i młodzieńczości w młodszem? — tego rozbierać nie będziemy; dość, że okrzyczana z wesołości Warszawa tegoroczną zimę niemal za nieistniejącą uważa.
Więc nie bawią się tak, jak ongi. Znajdujemy się w położeniu człowieka, który lubo dotknięty organiczną chorobą, nie uważa na ostrzegające napady; podczas ich trwania leczy się na gwałt uśmierzającymi środkami, a skoro przeminą, na nowo życie różnorodnemi uciechami przeplatać zaczyna. Aż nareszcie wybija godzina fatalna, w której niemoc ogólna ogarnia; wtedy dopiero uznaje się konieczność radykalnego leczenia — ustają uciechy, wesele, rozkosze i rozpoczyna się sumienna auskultacya. Doszliśmy, jak się zdaje, i my do tej chwili,
czujemy w organizmie niedostatek. Braki i ułomności, spowodowane głównie anemią pieniężną, widoczniejszymi coraz się stają, a poczucie ich wprowadza nas w pewnego rodzaju marazm, który się w tej chwili na tegorocznym karnawale uwydatnia.
Biedne to młode pokolenie! Dotąd nic nie zawiniło; w grzechach społeczeństwa przeciwko oszczędności udziału nie brało, — pragnęłoby żyć i bawić się, tak jak starsi, za młodu, i żyli i hulali, — a tymczasem przychodzi pokutować za nieswoje winy. Może smutne to doświadczenie zbawiennie wpłynie na losy przyszłych pokoleń, którym obyśmy nie pozostawili w puściźnie przykrego naszego «Katzenjammeru!»
Z życia warszawskiego trudno zbierać materyały do felietonu, przeznaczonego na rozrywkę dla czytelnika, który szuka wytchnienia, po spożyciu więcej lub mniej poważnych kwestyi, w górnych strefach dziennika traktowanych. Wątpimy bowiem, by czytelników, za obrębem Warszawy zamieszkałych, bardzo interesować mogły sprawy obu Resurs, skoro nawet mieszkańcy miasta żadnego zajęcia nie okazują. Do odbycia bowiem, w końcu zeszłego roku, wyborów do komitetu Resursy Kupieckiej zebrała się szczupła bardzo liczba członków. Rezultat wykazał prawdziwość francuskiego przysłowia: L'on revient toujours à ses premières amours. Rzeczy do pierwotnego prawie wróciły się stanu, — co zresztą wszystko jedno; Resursa Kupiecka należy już bowiem do zabytków archeologicznych. Już dziś gmach resursy, wieczorem zwłaszcza, sprawia na przechodniu wrażenie dawnego, opuszczonego zamku, w którym coś przeszkadza.
Resursa Obywatelska mało daje znaków życia na zewnątrz. Instytucya ta nigdy nie miała pretensyi do znaczenia publicznego; uważać ją przeto musimy za stowarzyszenie czysto prywatnej natury; a jako takie, dla pióra felietonisty jest nietykalne.
Inaczej się rzecz ma z Towarzystwem Muzycznem, którego lista członków, co do obszerności, rywalizować może z księgami ludności miasta Warszawy. Wobec rozpowszechnionego zamiłowania do muzyki, znawstwa, zdrowego sądu o sztuce, szczerego zajęcia się nią, prawdziwego poświęcenia ze strony jej wyznawców, pomijania postronnych względów, z których to zalet Warszawa słynie — wobec tego wszystkiego, powtarzamy, Towarzystwo Muzyczne, a raczej jego Zarząd, podpada pod kontrolę opinii publicznej. Otóż, z przykrością przychodzi nam wyznać, że Zarząd Towarzystwa widocznie ciężko musiał zgrzeszyć, skoro ściągnął na siebie zarzuty grube w tegorocznym kalendarzu Jana Jaworskiego, zarzuty tem donioślejsze, że podpisane są przez jednego z członków Zarządu. Zła wola i niedołęstwo — oto co kalendarzowy członek komitetu Towarzystwa Muzycznego sformułował, nie wyjaśniwszy, czy wobec takich danych pozostał nadal w komitecie, czy też z niego wystąpił. Winniśmy to ostatnie przypuścić, — takby przynajmniej nakazywało proste i elementarne pojęcie o przyzwoitości, — inaczej bowiem, jeżeli kalendarzowy członek komitetu do składu jego nadal należy, cały ciężar sformułowanych zarzutów wyłącznie na siebie samego, jako ze świadomością działającego, przyjąć winien. Ale któż to o przyzwoitość dba? Utylitaryzm sui generis wykazał nicość tych zastarzałych przesądów!
Spostrzegamy się w tej chwili, że i my niezupełnie zastosowaliśmy się do wymagań warszawskiej przyzwoitości. Zapomnieliśmy bowiem rozpocząć pierwszy nasz tegoroczny felieton od powinszowania czytelnikom, a następnie, zwyczajem przyjętym, przystąpić do małego wstecznego przeglądu roku minionego. Lecz szarpniętych już dni jedenaście zwalnia nas od powyższego obowiązku, — z czego tem skwapliwiej korzystamy, iż, dalibóg! nie dużo pociesznych rzeczy przywieśćby wypadało.
Pozostawił nam upłyniony rok w puściźnie znaczną ilość niezałatwionych dotąd kwestyi. Na pierwszym planie stoi kwestya zapisu Staszica, w której liczne projekty podniesione zostały. Nie jest rzeczą felietonisty wdawać się w rozbiór projektów tych, — nie możemy wszelako nie wyrazić zdziwienia naszego, że w całej tej sprawie najmniej się uwzględnia głos, zdaniem naszem, najbardziej stanowczy, a mianowicie: głos zapisodawcy. Jego myśl, jego wola, tak jasno i zrozumiale określone, przedewszystkiem poszanowane być winny, zarówno dlatego, że potrzeby kraju równie dobrze, a może i lepiej, niżeli dzisiejsi szermierze, zrozumiał, — jak też i dla tej przyczyny, że fundusz pozostawiony stanowił jego własność, a więc rozporządzenia jego w żaden sposób krzyżowanemi być nie winny. Tylko w razie radykalnych zmian w stanie rzeczy, niemożności wykonywania rozporządzeń zapisami objętych, wreszcie i uznanej ich szkodliwości wolno społeczeństwu odstąpić od wykonania wyraźnego brzmienia zapisu, — gdzie zaś nie zachodzą okoliczności uniemożebniające wykonania, tam wola zapisodawców święcie poszanowaną być winna, — a nikomu nie służy prawo zmieniać przeznaczenia zapisów. Jest to przeciwne i moralności i pojęciom o nietykalnych prawach własności.
A tymczasem dyskusya jeszcze długo potrwać może, i pożytek z zapisu płynący na długie lata jeszcze się odroczy. Znowu kilka pokoleń wymrze; kapitał się wzmoże — co prawda, ale gdzież korzyść z niego?
Rok miniony, jeżeli dodatnich stron wiele nie przysporzył, to za to jedną z bardzo ujemnych silnie uwydatnił. Felietonista Gazety Warszawskiej, w przeglądzie roku zeszłego, mówiąc o działalności prasy peryodycznej, ze słusznem oburzeniem wspomniał o paszkwilach, które nazwał «trądem piśmiennictwa».
Tak jest! trąd ten, objawiający się sporadycznie, dziś już przybrał cechę choroby częstszej, coraz bardziej wpływem swoim społeczności zagrażającej.
Wiktor Hugo w dramacie «Le Roi s’amuse» wprowadza osobistość, która tylko w ustroju społecznym średnich wieków wyrodzić się mogła. Jest nią Saltabadil, najemny oprawca, którego rzemiosłem, za dobre wynagrodzenie wygadzać zemście lub widokom prywatnym. Ponieważ podówczas prasa peryodyczna jeszcze nie istniała, przeto Saltabadil obowiązki swoje wykonywał — w domu, na ulicy, na rynku publicznym, a nie będąc piśmiennym, używał sztyletu. Dramatu tego nie widzieliśmy na naszej scenie, ale treść jego znana jest publiczności, choćby z opery Verdiego «Rigoletto», w której opisana powyżej postać, pod nazwą Sparafucile, zgrozą słuchaczów przejmuje.
Minęły czasy średniowieczne, inny nastał porządek społeczny, kodeks karny i uorganizowana siła zbrojna, czuwająca nad porządkiem publicznym, zepsuły najzupełniej interesa takim Saltabadilom i Sparafucilom; ale złe namiętności przetrwały, i zdaje się, póty trwać będą, póki się ludzkość nie wyanieli, co zapewne nigdy nie nastąpi.
Saltabadilowie przeto zmuszeni byli szukać innej formy, z wymaganiami dzisiejszego stanu społecznego zgodnej, dla wykonywania swego zacnego a zapewne intratnego rzemiosła.
Cyncynat, jako prawy obywatel, zamienił miecz na lemiesz, i nie mogąc walczyć za kraj, uprawiał go. Saltabadil zaś, jako na drugim krańcu społeczności stojący, z najemnika przedzierzgnął się w spekulanta, schował sztylet i wziął pióro do ręki; a nie mogąc zabijać, obsługuje kundmanów swoich zniesławianiem bliźnich. I widocznie rzemiosło to musi być korzystne, skoro, rozgałęziwszy się szeroko po świecie, i u nas zwolenników znajduje. Smutna to rzecz, ale zdaje się, że nowy ten sposób do życia wielkie ma tutaj widoki powodzenia. Przy usposobieniu do wzajemnej podejrzliwości, stanowiącej coraz wybitniejszą cechę naszego społeczeństwa, każde szarpnięcie cudzego dobra i mienia, każde pokuszenie się na cudzą sławę, czy to piórem, czy ołówkiem, czy też na deskach scenicznych, znajduje poklask i uważane jest przez wielką część ogółu za dowód odwagi i bezstronności. Śmiejąc się z cudzej krzywdy, nikt nie pamięta, że sam każdej chwili pokrzywdzonym być może!
A jakąż wtedy opiekę znajdzie? gdzie się o krzywdę upomnieć zdoła? Czy na drodze satysfakcyi honorowej? — trudno! albowiem zadosyćuczynienia honorowego żądać można tylko od ludzi kierujących się poczuciem honoru, — a do tych Saltabadile nie należą. Czy na drodze prawa? jest to droga niepewna, gdyż w materyi tak drażliwej, jak honor, pojęcia kodeksowe do ustanowienia istoty czynu nie wystarczają; jest to droga długa, gdyż, jak nam wiadomo, są sprawy o potwarz, które ciągną się rok przeszło; jest to wreszcie droga niebezpieczna, gdyż pokrzywdzony a skarżący, przy przedstawieniu sprawy, skazany jest na milczenie, wtenczas gdy oskarżony ma obronę swobodną i do wyrządzonych zniewag jeszcze nowe dorzucić może!
Cóż więc na to robić? Czy milczeniem pogardy zbywać takie obrzucanie błotem? Nie, stokroć nie! paszkwil jest brudem społecznym, a kto milczeniem pogardy pomija brud, sam wkrótce przezeń opanowanym zostaje. Wymieść ten brud, tępić wszelkimi środkami ohydne robactwo, które, zagnieździwszy się u nas, coraz szerzej się rozsiada, — coraz zuchwałej głowę podnosi, — dla którego wszystko, co jest zacnem, uczciwem, jest tylko przedmiotem do oplwania dla zarobku, a które siedząc w brudnej kałuży, uważa ją za zwierciadło, odbijające świat i jego stosunki.
Paszkwile należy karcić; i wszyscy uczciwi ludzie, pragnący uchronić społeczność od wkradającej się gangreny, powinni poczuwać się do solidarnego obowiązku karcenia tych zuchwałych i bezczelnych objawów. Jeżeli uczciwi ludzie zdołają należycie upomnieć się o swe prawa, to pierwszy omłot da miarę dalszej wydajności panów paszkwilistów.
Ślizka to droga, po której oni postępują, a pomimo to żaden dotąd szwanku nie poniósł, gdy tymczasem, na ulicach warszawskich, któremi ludzie najniewinniejsi są zmuszeni chodzić i jeździć, codziennie prawie wydarzają się wypadki. Niedawno kronika miejscowa Gazety Polskiej obejmowała opis nieszczęśliwego zdarzenia, któremu uległy niektóre osoby, od tego czasu znowu kilka ofiar przybyło, a zaradzić temu dotąd się nie dało. Pocieszamy się myślą, że u nas jeszcze nie tak źle, jak n. p. w Paryżu, gdzie w zeszłym tygodniu, gdy mróz niespodzianie wszystkie chodniki gołoledzią pokrył, naliczono kilkaset złamanych nóg, rąk i obojczyków.
Za tyle zmartwień Paryżanie dostali nową Operę, w której mogą szukać pociechy. Nam zaś dostała się w udziale niepocieszna Opera Włoska, która może w tym roku ostatecznie wyleczy nas z upodobania w słuchaniu muzyki niewłoskiej, wykonanej na sposób nowowłoski, t. j. bez głosów. Słusznie ktoś zauważył, że publiczność warszawska corocznie zadowalać się musi trupą, składającą się z artystów, albo jeszcze nie umiejących, albo już nie mogących. Chodzimy na operę po to, by odgadywać przyszłość, lub domyślać się przeszłości, ale teraźniejszości, któraby łączyła w sobie umiejętność z możnością, nigdy doczekać się nie możemy. Si jeunesse savait, si vieillesse pouvait!
Mówiąc o operze, możemy śmiało, bez ubliżenia zasadom harmonii stylowej, przejść do koncertów, tem bardziej, że wypada nam odeprzeć niesłuszny zarzut, uczyniony przez jedno z tutejszych pism humorystycznych znakomitemu artyście, panu Mikołajowi Rubinsteinowi, dyrektorowi konserwatoryum w Moskwie. Kuryer Świąteczny pomawia go o przybycie do Warszawy dla podniesienia rocznego podatku, jaki od lat kilku na Warszawę nakłada. Otóż Kuryer grubo zbłądził. Pan Mikołaj Rubinstein przyjechał raz jeden tylko do Warszawy, przed dwoma laty, i przyjechał umyślnie po to, by dać koncert na korzyść rodziny ś. p. Moniuszki. Dochód przeto z koncertu tego otrzymany, nie był, jak Kuryer Świąteczny twierdzi, podatkiem na rzecz p. Rubinsteina ściągniętym, ale pozostał w kraju i posłużył na ulżenie bytu rodziny nieodżałowanego mistrza naszego. Odtąd pana Rubinsteina nie słyszeliśmy tutaj; a zatem zaśpiewaćby można Kuryerowi Świątecznemu to, co Bartolo w Cyruliku Sewilskim do wychowanicy swej śpiewa: «Więc skłamała Rozyneczka!» My tego nie śpiewamy, bo lubimy wyrażenia oględne, — ale cytujemy dla uwydatnienia ukrytej naszej myśli.
Skończywszy sprawozdanie nasze z wrażeń w obecnej chwili odniesionych, pragnęlibyśmy, dla zaokrąglenia formy, użyć formuły na końcu wszelkich sprawozdań i protokółów używanej, a która brzmi: «Na tem protokół ukończono». Jeżeli więc czytelników formuła ta zbytecznie nie razi, gotowiśmy, jak na dzisiaj, korzystać z niej, i oświadczamy, że «na tem dzisiejszy felieton ukończono».
Doszła mnie z Paryża przerażająca ze względu na rozpoczęty sezon karnawałowy wiadomość. Oto ni mniej ni więcej miał być zniesiony na wieki wieków kotylion.
Jeden z humorystów francuskich napisał nawet mowę pogrzebową, której wyjątki, o ile zapamiętałem, przytaczam: «Żegnaj (mówi ów humorystyk), o ty najgłupszy z tańców! Byłeś tem w sztuce przebierania nogami, czem operetka w sztuce dramatycznej. Dziś przeżyliście się oboje. Tobie przeznaczono iść za nią — żegnamy cię więc: idź do dyabła!»
Na szczęście, nekrolog okazał się zbyt wczesnym. Nie umarła ani operetka, ani kotylion. O tak, mili czytelnicy, nie umarło ani jedno, ani drugie — żyją. Tak jedno jak drugie nadto jest głupie, aby mogło umrzeć w naszych czasach.
Dziś zabawy godne Niniwy więcej cenimy, niż zabawy godne Aten. Taki nasz gust i cała rzecz. Dowcip nie stanowi najcelniejszego przymiotu zabaw. Dowcip to rzecz bardzo przyjemna, ale ma tę niedogodność, że wymaga pewnego natężenia umysłu, a właśnie cechą naszego wieku jest, że nie lubi natężać umysłu. Otóż czy np. «Życie paryskie« jest dowcipne? — nie, ale żyje i żyć będzie, bo jest dostatecznie niedorzeczne. Więc bądźcie spokojne, o piękne czytelniczki, i o kotylion. Francuski humorysta ożenił go z operetką najsłuszniej w świecie. Czyż od aryi: «Na plecach lufcik ma», od szwajcarskich admirałów, od generałów sardyńskich z pudełkami od sardynek zamiast orderów, nie proste przejście do orderów kotylionowych, do pukających cukierków, do ineksprymabli z angielskiej bibuły, do głów oślich, lisich i kocich, w które kotylion tak chętnie ubiera głowy tancerzy, że, spojrzawszy po sali, może się nam wydawać, że jesteśmy w menażeryi. A przytem ileż to wątku do rozmów, które zyskały nawet osobną nazwę kotylionowych! Wyobraź sobie, czytelniku, salę balową, pełną światła, przepychu, pięknych kobiet, francuszczyzny, białych krawatów, matek siedzących na kanapach, i wszystkiego tego, co właściwie istotę balu stanowi.
Posłuchajmy, o czem rozmawiają w chwilach odpoczynku pary tańcujące. Ach, niemasz nic trudniejszego, niż rozmawiać z tancerką, którą się pierwszy raz w życiu widzi; ale kotylion wszystko ułatwia. Oto dowody:
— Ach, pani — mówi młodzieniec, przybrany w oślą głowę z angielskiej bibułki. — Te wyroby, te ordery, te cacka kotylionowe, my na nieszczęście sprowadzamy z Berlina, nie z Paryża. Wszystko to niemieckie wyroby.
— Francuskie daleko lepsze? — pyta dama.
— Bez porównania — mówi dalej młodzieniec. — Naprzykład ktoby poznał, że ta głowa, którą mam na sobie, ma wyobrażać osła?
— Ach, poznać jednak można.
— Z trudnością — odpowiada młodzieniec. — Przecież wiem dobrze, jak wygląda prawdziwy osieł — dodaje, spoglądając ukradkiem w zwierciadło. — Doprawdy, mam to ochotę zdjąć: sądzę, że będę lepiej wyglądał.
— Ależ przeciwnie, bardzo z tem panu do twarzy! — kończy dama.
I takiemi lub podobnemi rozmowami brzmi cała sala. Umysł nie potrzebuje się wysilać. Milczenie, owo milczenie kłopotliwe, zapadające w zwykłych rozmowach między młodzieńczem pytaniem: «Czy pani lubi tańczyć?» a dziewiczą odpowiedzią; «O tak, panie!» — owo milczenie, podczas którego młodzieniec kręci szapoklak, robi sobie w duszy uwagę, że wypada coś jeszcze powiedzieć, i poprzestaje na tej uwadze, zastępując słowa uprzejmem chrząkaniem, przy kotylionie się nie zdarza. Niechże więc żyje ten taniec, ułatwiający na gruncie zoologicznym stosunki płci obojej, dekorujący papierowymi orderami klapy fraków i sprowadzający Offenbachiadę ze scen teatralnych do salonów!
Od operetek przechodzimy do obecnie nam śpiewającej opery włoskiej. Autor Pokłosia w ostatnim numerze Kłosów wspomniał, że skutkiem mrozów, jakie panowały u nas w ostatnich czasach, Włochom pozamarzały głosy. Może być w tem część prawdy, choć z drugiej strony inne wieści głoszą, że właśnie personelowi owej opery winniśmy ustanie mrozów. Jak wiadomo, panuje u nas zwyczaj wyliczania łysych dla zawstydzenia mrozu; otóż pomiędzy wyliczonymi miało się znajdować kilku kochanków tejże opery, co miało szczególnie podziałać skutecznie na zmniejszenie się zimna; mróz bowiem zawstydzony tu był potrójnie: raz, że mroził łysych, jako łysych; drugi raz, że mroził łysych, jako synów Italii, do cieplejszego przyzwyczajonych klimatu; a nakoniec, że mroził łysych kochanków, którzy młodość swoją i łysiny swoje i talary swoje oddają na usługi naszej sceny.
Mróz więc sfolgował; śnieg taje, na ulicach jeziora, a sanki jeżdżą po gołych kamieniach. Ma to jednak swoje dobre strony. Jak wiadomo, w ostatnich czasach szczególnie weszła w modę hydropatya; otóż teraz nie potrzebujemy wyjeżdżać do zakładów hydropatycznych za granicą, ani nawet do Nowego Miasta nad Pilicą, mamy bowiem u siebie, w domu, w naszej poczciwej Warszawie ogólną, bezpłatną kuracyę wodną. Może być nawet, że hydropaci innych krajów do nas wysyłać będą swoich pacyentów. Dość, niech chory wyjdzie na ulicę, pierwszą lepszą, jaka mu się będzie podobała, i przejdzie chodnikami kilkadziesiąt kroków, a za kołnierz tyle mu naleci najzimniejszej w świecie wody, że wystarczy to na uśmierzenie choćby najuporczywszej gorączki. Że zaś czasami z wodą zleci mu z wysokości trzeciego piętra na głowę jaki kawałek lodu, ważący koło czterdziestu funtów, albo mniej więcej pół fury śniegu — no, to przynajmniej cierpienia jego skończą się raz na zawsze.
Woda, woda i woda wszędzie: mokro nam w głowę, mokro nam w nogi, a niezadługo mokro nam będzie nawet i w krzesłach teatralnych, woda bowiem zdołała się podobno i tam dostać! Jak się to stało?... A ot tak, sobie!... poprostu przez dach. Zaczęło lecieć i leci. Ot cała rzecz. I kto tu winien? Pewnie, że nie zarząd gmachu teatralnego. Naturalnie! Owszem. Sam zarząd długo nawet zastanawiał się nad tą kwestyą, czy winien śnieg, dlatego że stopniał, czy dach, dlatego że był dziurawy? Kwestyę poddano nawet dyskusyi publicznej, boć raz trzeba przecie, żeby w logice było coś pewnego. Wprawdzie woda tymczasem będzie leciała: «A deszcz jak pada, tak pada», jak mówi Szekspir, ale z czasem znajdzie się i na to rada. Już nawet zaczęto zrzucać śnieg z dachów, a zresztą czyż to zima wieczna? Przyjdzie słońce i wszystko wysuszy.
Mają wreszcie te wszystkie kąpiele jedną dobrą stronę: oto chłodzą, a dla nas to potrzebne i bardzo potrzebne. Kto wie, może skutkiem tych zimnych kuracyi ustaną kłótnie i spory, wstrząsające łona rozmaitych naszych instytucyi.
Może ustaną! Ale nim ta chwila błoga nadejdzie, ileż się jeszcze przeleje atramentu! Dziś wojna i wojna wszędzie. W Towarzystwie Muzycznem, po staremu, więcej zaciętych rozpraw, niż prawdziwej muzyki; w teatrze stare kwasy i zawiści, a nakoniec w niektórych kolonijkach piśmienniczych — paszkwil uznano już stanowczo za roślinę, której uprawa najlepiej się opłaca.
Według nas, paszkwil jest rośliną pastewną. Możnaby o niej powiedzieć to, co humorysta Prus mówi o humorze: «Kaleczy dobrze uformowaną gębę, ale niezmiernie smakuje osłom». Nie wiemy i nie chcemy przesądzać, ilu znajduje się w naszem społeczeństwie amatorów na nowo wprowadzony specyał; zaznaczyć jednak musimy, że podaż jego coraz się zwiększa. Oto świeżo pewne towarzystwo śmieszków, które do tej pory żyło sobie ot tak po cygańsku, wyduszonemi z przechodniów za rozmaite sztuczki dziesiątkami, rozpoczęło teraz uliczną sprzedaż tej smakowitej zieleninki po 5 kopiejek porcya. Dodać należy, że ci biedni ludzie mają władze umysłowe tak słabo rozwinięte, że nie umieją nawet rozeznać, czem handlują, i pytają wszech wobec: czy i to także paszkwil? Tak jest, biedacy! tak! I to paszkwil, tylko w najlichszym gatunku. Jak to! czy już nie umiecie inaczej na chleb zarobić, tylko handlując podobnemi rzeczami? Ależ to rzecz niegodna porządnych, a zwłaszcza uczciwych i szanujących siebie śmieszków, za jakich chcieliście uchodzić dotychczas! Handel paszkwilem to szpetna rzecz. Usłuchajcie powyższych, łagodnych słów, a zdołacie jeszcze niejednego rubla z naszych kieszeni wyłowić.
Ach, to wyławianie rubli, jakże ono teraz rozwielmożyło się na całym świecie! Do czegoby to nawet doszło, tak u nas jak wszędzie, trudno i wyobrazić sobie; na szczęście jednak, znaleźli się obrońcy, którzy nas strzegą od wyławiania rubli przez pozarogatkowych przybłędów. Świeżo mieliśmy dowód takiej gorliwej obrony naszych rubli z okazyi wystąpień pana Rubinsteina. Patrzcie: przyjechał i wyławia ruble! Wprawdzie za owe ruble dał nam swój talent, dał nam potężną muzykę, dał nam promienne i nieopłacone chwile oczarowań i uniesień; wprawdzie cała Warszawa biegła na wyścigi na jego koncerty; wprawdzie krytyka odzywała się o nim z zachwyceniem, ale to wszystko marność! Wyławia nasze ruble, więc hajże na niego, bo przyjechał z daleka. Wszakże i za granicą bronią się unguibus et rostris od przyjezdnych. Donoszą nam nawet z rozmaitych miast o organizujących się tam krucyatach przeciwko obcym artystom. W Paryżu oburzają się na Mierzwińskiego za śmiałe targnięcie się na tamtejsze franki. W Londynie zwołany jest podobno mityng, dążący do zabronienia Antoniemu Kątskiemu polowania na funty. Ale co najgorsza, że w Wiedniu i Berlinie piorunują przeciw amatorom obrazów Brandta i Gierymskiego, ośmielającym się wydawać pieniądze za dzieła obcych artystów. Podobno promotorowie tych demonstracyi domagają się przyznania im koron obywatelskich.
Co do nas, byliśmy dotąd zdania, że wyławiaczami rubli i franków można nazywać tylko szarlatanów, nie dających za ruble nic prócz bezczelności i blagi, ale nie prawdziwych i genialnych artystów, Przeciwko pierwszym wyławiaczom powstawaliśmy zawsze i obiecujemy sobie powstawać do śmierci; przeciwko mistrzom — uderzamy się w piersi, mówiąc: mea culpa — nie powstawaliśmy dotąd nigdy i przyznajemy się, mówiąc jeszcze raz mea culpa, że z tego rodzaju zatwardziałością w grzechu niepodobna nam będzie się rozstać.
Że wreszcie w naszej poczciwej Warszawie co krok trzeba się chwytać za kieszeń, o to nie myślimy się spierać; przyznajemy również chętnie, że karnawałowe mrozy, mgły i odwilże najsilniej na epidemiczne szerzenie się kieszeniowych suchot wpływają. Istotnie czas karnawałowy jest dla kieszeni fatalny: klęska jednak uderza w nas na dobre dopiero wtenczas, kiedy zaczyna się bawić miłosierdzie. Niemasz wyrazów, przejmujących większą trwogą ojców i mężów, niż dwa te maleńkie wyrazy: bawiące się miłosierdzie. Bal na dobroczynność! — jakże tu żonom odmówić; bal matek chrześcijańskich — jakże tu wymagać, aby córki chrześcijańskie nie wyhasały się na takiem zebraniu; bal na szpital dziecinny — czy to bilety takie drogie? Ee! Ee! dzieciństwo: wcale nie drogie! Żywe obrazy: oj! oj! już były tyle razy. Hola! hola! Wreszcie i nie żal wydać pieniędzy, gdy cel piękny i ludzki, a choćby i było żal, nie podobna odmówić. Gdyby to bilety były sprzedawane w kasach, no, to można nie pójść; ale rozprzedają się zupełnie inaczej. Przychodzi kuzynek domu, albo jaki ktoś znajomy, z takich poważniejszych znajomych: człowiek miły, poważany, i tak sobie ot, zwyczajnie zaczyna rozmowę o przyszłym najbliższym balu, a potem mimochodem dodaje: — Ach! wklepali we mnie aż dziesięć biletów do rozprzedaży. (Tu ojciec familii chrząka niespokojnie). Opierałem się... wiecie państwo, to taka przykra rzecz zmuszać kogoś, a z drugiej strony... Tak... rzeczywiście bal będzie świetny, młodzieży mnóstwo (tu dwie córki domu zaczynają słuchać uważniej, mówiący zaś wydobywa z kieszeni bilety i zaczyna się nimi bawić), całe dystyngowane towarzystwo się wybiera (tu matka domu rzuca na ojca domu znaczące spojrzenie), tak jest! ale państwo... — dodaje gość podniesionym głosem — ale państwo pewno nie znajdziecie na to czasu?
— Hm, hm! — mówi na to ojciec domu.
— Tak, to jest, hm, hm! — dodaje matka.
Rzecz napozór się kończy. Gość chowa bilety i mówi o czem innem.
Po chwili jednak, młodsza z panienek podchodzi do papy i całuje go w rękę.
— Czy chcesz czego, moje dziecko?
Nie; ona nie chce niczego; ona tak sobie!... Przyszła się popieścić... koteczka! Ona zupełnie niczego nie chce... ale sama nie wie, skąd jej przyszła myśl... że ten bal, o którym właśnie pan wspominał... to pewno będzie bardzo ładny. Nie prawda, papo?
Tu gość uśmiecha się tryumfalnie, ojciec wzdycha, starsza córka podbiega z drugiej strony i całuje drugą rękę papy.
Zapewniam was, czytelnicy, że rzecz jest skończona!
Z kawalerami robi się, oczywiście, dziesięć razy mniej zachodu. Poprostu pani domu, której powierzono bilety, wydobywa je i mówi:
— Pan zapewne będzie?
— O tak, pani. Z największą radością. E! he! he! he! z największą przyjemnością. (Tu zaczyna się gorączkowe dotykanie dłoniami wszystkich kieszeni). Z największą przyjemnością... ale to jest... zdaje mi się... bo to właśnie...
— O już to drobnych pan u mnie nie znajdzie. Z góry zapowiadam, że reszty nie zdam.
— A to ja jutro chyba odeszlę.
— Naturalnie, wszystko jedno.
Zapewniam was, czytelnicy, że rzecz jest skończona.
W taki to sposób, sługa wasz, pełniący zaszczytne i wysokie obowiązki felietonisty, był na czwartkowem przedstawieniu w teatrzyku dobroczynności. Tak kazały fata, uosobione w matce nie dwóch, ale aż trzech pięknych córek. Fata te zwyciężyły nawet pustki jego portmonetki, w której na razie, prócz biletów ban... chciałem powiedzieć: wizytowych, biletu towarzystwa muzycznego, kartki posłańca, papierosów i całej tej miłej, prawdziwie felietonicznej rozmaitości, znajdowało się tylko... Eh! nie warto o tem mówić.
Zresztą czwartkowe przedstawienie warte było wydatku. Amatorowie i amatorki, wprawiwszy się na pierwszem przedstawieniu, grali pewniej, bieglej i daleko lepiej. Gra p. Kotarbińskiego, jakkolwiek wykazywała nie dość wprawne jeszcze stosowanie teoryi, zresztą wyborowych teoryi w praktyce, oznaczała się jednak tak wysokimi przymiotami, że mógłby mu ich pozazdrościć niejeden rzeczywisty artysta. Powierzchowność młodego amatora przyjemna, głos pełny, głęboki, dźwięczny, składały razem wzięte do wysokiego stopnia pokaźną całość. Drugi amator, grający w tej samej sztuce, pan Piramowicz, przewyższał nawet poprzedzającego rutyną. Równie doskonałą, a zarazem do wysokiego stopnia inteligentną, była gra pani D., bohaterki sztuki. Wogóle, w pierwszej sztuce przemagały wdzięki, w drugiej talenty, w obu zaś litością zdejmowały serca dekoracye. Boże! cóż za dekoracye! Nie wiem, czy w Pacanowie, gdzie kozy kują, w Kiernozi, gdzie jest środek ziemi, i w Łysobykach, sławnych z jarmarków na gęsi, są teatry; ale gdyby były, niezawodnie dekoracye miałyby lepsze. Panie nie mogły wychodzić przez drzwi. W pierwszej sztuce topole, otaczające dom, nie dochodziły do cylindra kochanka Zdzisława; dom Orgona wyglądał jak budka strażnicza; kurtyna wreszcie, w chwili, gdy ją przed drugą sztuką podnoszono, podniosła się na łokieć! i dalej ani rusz. Publiczność widziała cztery pary nóg, poruszające się niespokojnie i kawałek podłogi. Poczęły się śmiechy. Dopiero wspólne usiłowania służby, a może i członków dobroczynności, zdołały skłonić staruszkę, że skrzypnąwszy, stęknąwszy, namyśliła się okazać oczom publiczności nietylko buty i trzewiczki, ale i głowy grających. Oto ważniejsze sprawy tygodnia.
Nakoniec słówko jeszcze o wczorajszej maskaradzie. Tradycya głosi, że za szczęśliwego panowania króla Ćwieczka, maskarada była zebraniem się osób, zwykle do wyższych warstw społeczeństwa należących, wykwintnych i dowcipnych. Dowcip w takiem zebraniu miał tryskać na wszystkie strony, skrzyć się i błyszczeć. Cięte szyderstwa krzyżowały się wzajemnie jak szpady, sypały się słynne bons-mots, powtarzane później przez całe miasto, a czasem pod czarną maską szukała szczerszej chwili miłość — czy to zbyt lękliwa, czy nie wyznana jeszcze, czy zabroniona, czy to nakoniec niewzajemna.
Dziś się czasy zmieniły. Dziś maskarada jest zebraniem, na którem się popychają, gniotą, łokciują, depczą, pocą i nakoniec nudzą. Tak zwane «towarzystwo», a przynajmniej damy z towarzystwa, zarzuciły tego rodzaju zabawy, co też odebrało im dawny wykwintny i elegancki charakter. Dziś nawet dobrze wychowani mężczyźni niewiele sobie robią z zaczepiających ich masek. Bo zresztą i pocóż robić ceremonie, gdy dama, która cię intryguje, może być dziewczyną z restauracyi, w której jadasz obiad, albo twoim własnym, przebranym za damę fryzyerczykiem, który cię co rano goli? Francuszczyzny coraz mniej daje się słyszeć na tych zebraniach; to jednak wcale nie dowodzi, aby damy nasze, przejęte poczuciem obowiązku mówienia po polsku, porzuciły nadsekwańską mowę. Damy z «towarzystwa» parlują po dawnemu, a damy maskarady po dawnemu parlować nie umieją! Co większa, często i polszczyzna maskaradowa, a zwłaszcza sposób wymawiania kuleje na obie nogi: — Kogo szukasz, piękna maseczko? — pyta maski przechodzący młodzieniec. — Czebie — brzmi uprzejma odpowiedź.
I cóż można więcej o wczorajszej maskaradzie powiedzieć? Tłok, gorąco, brak dowcipu, brak ożywienia i nudy — oto jej cechy. Ale nic to nowego. Tak było przeszłego roku, tak będzie przyszłego, tak było na trzeciej, na której przyrzekliśmy sobie, że już póki życia na maskaradę nie pójdziemy, i tak będzie na czwartej, na którą wybieramy się na przyszłą niedzielę.
Zwyczajem felietonistów, którzy do ostatniej chwili natchnienia szukają, i wtedy dopiero biorą się do pisania, gdy ich spotka poważne, lecz goryczą nacechowane wypomnienie dyspozytora drukarni, lub gdy sumienie ich ruszy pod naciskiem łzawego i pełnego niemych wyrzutów wejrzenia zecera, który także pragnąłby przy niedzieli zobaczyć, jak tam świat Boży wygląda, — zwyczajem więc, powtarzam, tradycyonalnych leniuchów, w których poczet, niestety! i ja się zaliczam, zabrałem się onegdajszego wieczoru do roboty. Szukałem zaczęcia, a raczej zacięcia, bo o to zwykle najtrudniej, gdy nagle drzwi z łoskotem się rozwarły, i wpadł chłopak z drukarni, blady, drżący.
— Co się stało? mów czemprędzej!
— Panie, pękła!
— Kto pękł? gadaj żywo, bo głowa mi pęknie!
— Klisza tytułowa pękła, dziś, przy biciu gazety.
— Co! mój piękny, nowy tytuł, taki wdzięczny, zaokrąglony, trochę na bakier z fantazyą ustawiony, pękł? Co za nieszczęście! O znikomości rzeczy ludzkich! Zaledwie dni kilka nowem cieszył się życiem, dumny był z naczelnego stanowiska, jakie mu losy od urodzenia przeznaczyły. Poznał mróz, poznał błoto, a przed pierwszym powiewem wiosennym marnie zginął. Nie zdołał znieść dłuższego nacisku prasy. Codziennie mu dokuczała, parła go, gniotła; wychodził codziennie zwycięsko, aż tu przyszła chwila słabości, nie mógł dłużej się oprzeć — i już go niema! Biedny ty mój tytule, dziecię dziewiczej mojej fantazyi, czemuż to nie zdołałem natchnąć cię moją wytrwałością, moją siłą oporu, mojem przekonaniem, że ciśnienie wszelkie, a zwłaszcza prasy, jest tylko przemijającą rzeczą, potrzebną, a nawet konieczną do dokładnego a trafnego rozpowszechnienia myśli! Tak pięknie jaśniałeś i błyszczałeś, póki cię czarną nie powlekli farbą: to cię zraziło, straciłeś wiarę w siebie, i z żałości pękłeś. Bierz cię licho! już cię nie żałuję — brzydzę się mazgajami, którzy ofiarą własnej słabości padają!
Tak deklamując, zapomniałem o obecności chłopaka z drukarni, który przysłuchiwał się z rozdziawioną gębą, aż nareszcie, korzystając z przerwy, zapytał nieśmiało: co dalej robić?
— Ha, wrócić do dawnego tytułu, niema rady!
Oto, mili czytelnicy, macie usprawiedliwienie zmiany, jakiej wierzch gazety uległ. Zmiana ta, zapewnić was mogę, pozostanie bez wpływu na położenie polityczne Europy; kurs listów zastawnych i innych papierów publicznych ani się podwyższy, ani spadnie, giełda żadna się nie zachwieje, — co najwyżej, ważny ten fakt spowoduje spłodzenie kilku mniej lub więcej udatnych konceptów, posłuży za przedmiot kilku mniej lub więcej życzliwych uwag po cukierniach, a może zaintryguje niektóre badawcze umysły i każe im szukać myśli ukrytej pod tą nagłą zamianą łuku na linię prostą. Łuk — i linia prosta — dalejże panowie koncepciarze! — jest się czem popisywać; zrzekam się pomysłu na waszą korzyść.
Będzie przeto gadania nieco przez jedną dobę, a potem wszystko pójdzie w zapomnienie, i okrągły tytuł gazety zaliczy się do minionych rzeczy.
Gdyby to wszystko tak łatwo przeminąć mogło, bez pozostawienia po sobie śladów i wspomnień przykrych; gdyby wspomnienia były pozostałością tylko przyjemnych wrażeń, jakżeby dola ludzkości szczęśliwą była! Ale ponieważ tak nie jest, przeto rzeczy należy brać jak są. Tak więc i tegoroczny karnawał bierzemy w dzisiejszym jego objawie. Objaw ten jest bardzo ciekawy i dowodzi nowego zupełnie zwrotu w pojęciach o zabawie, nawet przeniesienia siedliska tych pojęć do innych sfer, niekoniecznie wyższych, — raczej znacznie niższych, fizycznie rzeczy biorąc. Karnawał, z przeznaczenia historycznego, jest epoką szału ludzkości, która krępuje przez rok cały swe namiętności, poddając je pod regularną organizacyę społeczną; ale za to raz jeden do roku, tak, jak wszystkie machiny, czuje potrzebę podniesienia klapy bezpieczeństwa i wypuszczenia na świat nagromadzonej w ciągu dziesięciu miesięcy pary, wydobywającej się z przyciśnionych namiętności. Precz przeto w epoce szału z rozumem, wszystkie ruchy, myśli, porywy i żądze w karby biorącym! Precz z przeszkodami, tamującemi wybryki usposobienia ludzkiego! precz z przymusowemi formami, które jak okowy swobodę ruchu ścieśniają! I dziwny objaw ta swoboda przybrała! Wówczas, gdy maskę, pod którą życie codziennie nasze upływa, zdzieramy, — wówczas maską twarz zasłaniamy; — czyliżby to miało oznaczać, że indywidualność się zaciera, lecz za to górę bierze ogólna cecha ludzkości, a mianowicie pewna skłonność do bezrozumnego szału? (Proszę nas nie obwiniać o przechylanie się ku Darwinizmowi). Bądź co bądź, indywidualizm, chcący brykać, ukrywa się pod wspólną całemu rodowi maską, — godność osobista się salwuje, a powstrzymane przez cały rok szanowaniem siebie samego muskuły ruchami skocznymi odrywają się od padołu płaczu, choćby na chwilę, choćby na tyle czasu, ile trwa blask błyskawicy.
Wszystko to nie stosuje się wprawdzie do Warszawy, w której zwykle szał karnawałowy stosunkowo bardzo niewinne objawy przybiera. Cóż to za szał? — tańczyć, choćby do upadłego, dowodzi ruchliwości, sprężystości w nogach, ale nie namiętności; — pójść na maskaradę dowodzi bezsenności, albo upodobania w złej kolacyi w towarzystwie jakiejś Karmen lub innej karoterki, ale to jeszcze nic wspólnego z namiętnością nie ma; — wybrać się na bal do Tiwoli lub któregokolwiek z przyjacielskich miejsc, dowodzi złego gustu i głowy na podrabiane szampańskie wino wytrzymałej, — ale gdzież ta namiętność! Nie wiem, co się dzisiaj dzieje z maskaradami i przyjacielskimi balikami: może tam dawny splendor się utrzymał; — w domach prywatnych zaś wielka w roku tym zaszła zmiana. Powiedzieliśmy, że szał karnawałowy zmienił siedlisko: miał on je w głowie, a obecnie przeniósł je... nie do serca — do żołądka! Tak jest — le grand chic w tym roku jest — nie tańczyć, ale jeść!
Balów, wieczorów «tańcujących» niema, ale za to codzień obiad, codzień saturnalie żołądkowe. To już ostatni cios, zadany poezyi życia warszawskiego. Rozogniona mazurem, rozmarzona walcem, wreszcie rozkołysana kadrylem tancerka, z biciem serca, ze wzruszeniem słuchała szeptów miłosnych tancerza, w którym wir tańca wszystkie uczucia spotęgował! Było życie w tańcu, była poezya, ale jakże to będzie z obiadami! O szóstej zbierają się balownicy, wszyscy znudzeni, bo głodni, — w duszy wyklinają każdego spóźniającego się. Nareszcie nadchodzi upragniona chwila, — gospodyni podaje rękę najbardziej siwemu, łysemu lub najbardziej udekorowanemu gościowi, gospodarz zaokrągla ramię i podaje je najpokaźniejszej damie, — inni goście muszą się kojarzyć, nie podług woli, życzenia i sympatyi, ale tak, jak im nieubłagane fatum przez usta gospodyni nakazało.
Serce przeto musi milczeć i ustąpić miejsca żołądkowi. Ale gdyby nawet los przychylny obdarzył sąsiedztwem zachwycającej partnerki, to i wtedy trudno odezwać się sercu wobec rozgorączkowanej działalności żołądka. Czyż podobieństwo słodkie słówka półgłosem do ucha pięknej sąsiadki wpuszczać, kiedy w tej chwili lokaj również słodziutkim głosem do ucha szepce: «Lafitte, czy Yquem?» Czyż uchodzi powiedzieć komplement o łabędziej szyi i śnieżnej białości ramionach, kiedy jednocześnie półmisek, objęty w lokajskie szpony, nicianemi rękawiczkami okryte, przedstawia zgłodniałemu oku jakiś suprême de volaille aux truffes? Po obiedzie zaś romansować nie można: kawa, likiery i cygaro rozdzielają dwie połowy rodzaju ludzkiego. Ostatni kłąb dymu z ust wypuszczony zwiastuje początek trawienia; jakże tu kochać, kiedy chciałoby się drzemać? Słowem, obiady karnawałowe zupełnie chybiają celu. Ale ponieważ są przyjęte, ponieważ w tym roku są na dobie i zastępują tańce, przeto należałoby nadać im pewną formę, przypominającą zwykłe dzieje balowe. Dobrzeby było tego rodzaju rozmowy obiadowo-balowe zaszczepić:
— Czy pani raczy nie odmówić mi następnej kuropatwy?
— Przepraszam, kuropatwę już przyrzekłam, ale combrem służyć mogę.
— Stokrotnie pani dziękuję, więc comber ze mną.
Albo:
— Panie X., chcesz być moim vis à vis do Château Margaux?
— Do wszystkich czerwonych win już jestem zamówiony, ale chętnie będę służył do wszystkich białych.
— Zgoda; do likierów zaangażował mnie pan Alfons, który jest niezmordowany.
Panie mogłyby używać tabliczek do notowania zamówień, dla zapobieżenia nieporozumieniom i wyniknąć stąd mogącym krwawym spotkaniom.
Na takiej tabliczce dałoby się czytać: «Zupa z hrabią O., ryba z panem Adolfem, poncz rzymski z księciem; jarzynka — chciałabym z panem Adolfem, ale to za dużo — coby świat powiedział?
Podczas obiadów odbywałyby się w miarę zamówienia: chaîne de dames, chassé croisé, do kieliszka cavalier seul. Możeby się i niejednej obiadniczce wydarzyło usłyszeć takie np. zdanie: «Pani! wspomnienie tego łososia nigdy w sercu mem nie wygaśnie», albo też: «O, gdybym wiecznie przy boku pani mógł taki salmis aux truffes zjadać!» Tym sposobem zastąpienie tańców karnawałowych jedzeniem nie wydałoby się kochliwej młodzieży zbyt dotkliwem. Karnawałby istniał — w innej formie, lecz z takiemi samemi następstwami, — i niejednoby małżeństwo pod wpływem żółwiowej zupy skojarzyć się dało.
Dotąd tak jeszcze nie jest, i zabawa towarzyska na tem cierpi. Panie się nudzą, a panowie rozmawiać z niemi nie chcą, czy też nie umieją. Wrócić trzeba czemprędzej do dawnego sposobu bawienia się, bo na tej drodze zatraci się tradycya miłości, której epoka karnawałowa zawsze najobszerniejsze przedstawia pole.
Nie przesądzam zresztą kwestyi — może i na tej drodze dojść można do upragnionego dla serca celu. Wszak przysłowie mówi, że wszystkie drogi wiodą do Rzymu. Czy tak jest w istocie, nie wiem; ale co pewna, że jeżeli drogi te podobne są do linii komunikacyjnych warszawskich, to z pewnością życie ludzkie na dojście do Rzymu nie wystarczy. Jest to jedna z oryginalności warszawskich, że ulice, któremi największy ruch się odbywa, należą do najciaśniejszych. Senatorska od placu Teatralnego do Zygmunta, Wierzbowa, Żabia i Graniczna, są głównemi arteryami ruchu miejskiego, tamtędy wloką się wszystkie wozy, powózki, furmanki, fury z drzewem, z ciągłymi przystankami. Dla mieszkańców zaś Warszawy, którzy koniecznie tamtemi ulicami za interesami swymi zdążać muszą, przebycie wymienionych ulic jest rzeczą prawie niemożliwą. Nie mówię o wyjątkowym czasie, gdy lody rozrębują po odwilży, bo wtedy wszelkie usiłowanie przejazdu przez jedną z rzeczonych ulic jest połączone z niebezpieczeństwem życia; ale i w zwykłej, normalnej epoce, każdy Warszawiak, dbały o drogi czas, poświęcony jest dla pierwszego lepszego «chama», któremu to dogadza wlec swoją furę najkrótszą drogą. Inne ulice, szerokie, wygodne, przez cały dzień nie usłyszą skrzypnięcia kola; wszystko sznurem idzie tamtędy, gdzie najciaśniej. Na to jeden tylko sposób: dla wszelkich transportów, tranzytowo na kołach przez Warszawę idących, powinny być wskazane ulice, któremi im iść nie wolno; co zaś do furmanek i wozów, które szeregiem idąc, ładunek swój odbierają lub składają w mieście, tym winno być nakazane zachowanie odstępów dostatecznych dla przejścia lub przejechania pomiędzy nimi. Zdarza się bowiem często, że na skręcie ulicy, do czterdziestu furmanek nieprzerwanym szeregiem się wlecze, a biednemu mieszczuchowi nic innego nie pozostaje, tylko upatrywać chwili, w której bez narażenia się na szwank na drugą stronę przedrzeć się zdoła.
Najgorszym punktem jest bez wątpienia Senatorska ulica od Miodowej do Zygmunta. Tam zawsze pełno fur, wozów, omnibusów, karet; czasem przyjdzie czekać i kwadrans, a może i pół godziny, zanim się przedostać można. Przy projektowaniu nowych komunikacyi miejskich czyżby nie racyonalniej było ulicę Miodową przedłużyć do Krakowskiego Przedmieścia, aniżeli tworzyć ulicę Włodzimierską, którędy raz na miesiąc zaledwie ktoś przejeżdża? A jakieżby stąd nadzwyczajne wynikło udogodnienie dla ruchu miejskiego, koncentrującego się w tych okolicach!
Może w bieżącym roku rozmaite niedogodności usunąć się dadzą. Już dawno obiegają pogłoski o rozszerzeniu ulicy Wierzbowej, przez zniesienie oficyn pałacu Brühlowskiego; ponawia się wieść o zniesieniu szpetnych pawilonów na placu Saskim — a nawet, — do jakiego to stopnia fantazya nowiniarzy się rozbujała! — mówią o przebudowaniu gmachu, przez komendanturę zajętego, na teatr przeznaczony dla opery i baletu. W takim razie dzisiejszy Wielki teatr mieściłby w sobie dramat i komedyę, a sala Rozmaitości obróconąby została na dogodną salę koncertową.
Tymczasem w teatrze Wielkim produkuje się dotąd Opera włoska, która nareszcie ożywiła się nieco przybyciem pani Casanova-Cepeda. Jest to nietylko dobra śpiewaczka, ale i artystka. Wprawdzie głos jej nie odpowiada wysokim partyom, w jakich pani C. tu występuje. Ma ona mezzosopran, i dlatego siła cechująca śpiew w średnim rejestrze, zupełnie znika, gdy wypada przenieść się w wysokie strefy. Dramatyczności pani Cepeda posiada dużo, intonacya pewna, i słucha się jej z tym błogim spokojem, jaki wzbudza przekonanie, że się ma przed sobą wytrawną artystkę. Ale reszta personelu, — żal się Boże! Oprócz pana Pavaniego, który się świetnie oszczędza i panny Meeoeei, której zasoby od zeszłego roku gwałtownie się rozwinęły, wreszcie oprócz pana Sovestre’a, któryby się bardzo spodobał, gdyby go można dosłyszeć, cały pozostały skład trupy mógłby śmiało znaleźć pomieszczenie w tutejszych chórach. Szkoda rzeczywistej i sumiennej pracy tak zdolnego dyrektora, jak pan Trombini!
Dla takiego składu opery, zawsze z wyjątkiem wymienionych indywidualności, jedna tylko pozostaje szansa: wyjechać na prowincyę i dawać tam przedstawienia. Możeby to się już i zrobiło, gdyby nie przykra wiadomość, że z powodu nagromadzonych śniegów i zepsucia dróg, komunikacye z prowincyą przerwane; albowiem, jak pisma donoszą, kuryerki przestały chodzić. Wiadomość ta, źle zrozumiana i źle tłómaczona, okropne wrażenie na niektóre umysły wywarła. Sam zaczepionym zostałem przez jednego jegomości, który z najżywszym niepokojem zapytał mnie:
— «Panie, czy to prawda, co pisało o kuryerkach?
— «Najzupełniejsza prawda.
— «I to te śniegi i odwilże temu winny — ktoby się tego był domyślił! To chyba chłopaki latać nie mogą po mieście, bo drogi zepsute.
— «Co za chłopaki?... nie rozumiem.
— «A — te — roznosiciele!
— «Cóż u Pana Boga, co za związek między roznosicielami a kuryerkami?
— «Jak to?... to pan chyba w kantorze prenumerujesz — mnie chłopak codzień do domu przynosi. Ale teraz, — tu westchnął — kiedy kuryerki przestały wychodzić, to już nic nie będę czytał».
Wyjaśniło się qui pro quo. Uspokójcie się, czułe dusze! Śniegi miną, błoto się ulotni, wiosna ulice i drogi wysuszy — a póki gród nasz stać będzie, nie przestaną kursować kuryerki, które stanowią najważniejszą komunikacyę umysłową dla mieszkańców Warszawy.
Od czegóż zacząć, jeżeli nie od ostatniego balu w ratuszu? Odbył się i udał w całem znaczeniu tego wyrazu. Było wszystko: świetne towarzystwo, świetne ubiory, piękne kobiety, światła, muzyka, upał, ścisk, a nakoniec koła tańczące tak zaciskane mnóstwem widzów, że kadryl odbywał się na szerokości dwóch kroków, a kontredansowe balanse były prostem przestępowaniem z nogi na nogę, jakby z powodu bólu odcisków.
Na dole bawiono się, robiono «kurę» damom, rozmawiano po francusku, tańczono, gnieciono, obrywano, wachlowano, szeptano miłe słówka, a odbierano milsze jeszcze uśmiechy. Strojne damy w obłokach gazy, tiulu, koronek i atłasu, iskrzące brylantami, zarumienione, z falującą piersią i jasnemi oczyma, obok zbite szeregi młodzieży; nad tem wszystkiem potoki światła; gorąca atmosfera balowa, ruch, gwar, a wreszcie wśród gwaru i nad gwarem pół smętne, pół poetyczne tony walca — oto i bal piątkowy.
Ale to wszystko działo się na dole. Na dole bawiono się — na górze pocono się i obmawiano. Tualety dam! Cóż to za niewyczerpana kopalnia rozmów, uwag i złośliwych krytyk. Toż to będą się schodziły dobre znajome i udzielały sobie wzajemnie spostrzeżeń? A ileż to wywiąże się z tego powodu sprzeczek? Czy pani M. lub S. miała podpięcia z kwiatów czy z koronek? a jak pani X. była wygorsowana — czy zanadto, czy nie? — i co mianowicie jest zanadto, a co w samą miarę? jakie szarfy zdobiły suknię pani Z. — lila czy niebieskie? Otóż lila! Otóż niebieskie! Ależ mylisz się, duszko. Ależ pozwól, kochanie. Mężu, powiedzże sam! Aniołku, powiedz i ty! Że też ten mężyczek nigdy nic nie wie! Że też ten aniołek zawsze o czem innem myśli! — i t. p. Podczas balu, na galeryi widzieliśmy młodą panienkę, zapisującą w podręcznym katalożku, jak która z pań była ubrana. Do tej więc osóbki, a raczej do jej katalożka, jako do dzieła źródłowego, odsyłamy nasze czytelniczki.
Piątkowy bal miał jednak i swoją stronę odwrotną. Tą stroną odwrotną była kontramarkarnia. Widocznie wesołość, panująca w sali głównej, udzieliła się pod postacią niedobitków z butelek mężom pilnującym rzeczy w przedsionkach. Lica tych dostojników pokryły się rumieńcem, rozjaśniły się ich wejrzenia, rozwiązały się języki, a niestety rozwiązały się i rzeczy, których mieli pilnować. W sali głównej brzmiała muzyka, a w kontramarkarni poczęły się śpiewki. Wiadomo, że kiedy człowiek jest w dobrym humorze, to mu się czasem i chce zaśpiewać. Zresztą, że tam sobie ktoś mruknie przez zęby: «Wiwat kawalerski stan», albo: «Sułtanem być to jest los», to znowu nic złego. Gorzej już, gdy na pytanie: — Gdzie moje futro? — odbiera się odpowiedź: — Niech mi pan głowy nie zawraca! — A podobno trafiało się i tak. Zresztą przy wyjściu był prawdziwy zamęt. Moje futro! a mój paltot! a moje kalosze; a laska! a parasol! Takie coraz rozpaczliwsze okrzyki wydzierały się z piersi wychodzących. Jeden nic nie dostał, drugiemu ofiarowano zamiast paltota salopę damską. Innemu dostał się w podziale jeden tylko kalosz, a gdy nieszczęsny dopominał się o drugi, odebrał odpowiedź: Czy ja panu stworzę kalosz? Istotnie! Stworzyć kalosz niełatwo, zwłaszcza po pijanemu; ale w jednym kaloszu chodzić, zwłaszcza po trzeźwemu, nie uchodzi. Byli jednak i tacy szczęśliwi, którym ad libitum podawano po dziesięć futer, ale takich było niewielu. Wogóle wszczął się płacz i zgrzytanie zębów. Ojcowie córkom, mężowie żonom, narzeczeni oblubienicom nie mogli dostać ani futer, ani okryć, ani szalów, ani żadnej rzeczy, która ich była, przynosząc za to z łatwością bardzo wiele rzeczy, które nie ich były. Damy nie chciały owych rzeczy przyjmować; stąd nieukontentowanie, stąd suche uwagi, że są czasem między mężczyznami istoty tak niezaradne, że nawet, kiedy idzie o rzeczy — nie można na nie rachować; stąd rozpaczliwe usiłowania, stąd powiększenie zamętu, stąd hałaśliwe zajścia, stąd dygotanie od zimna, i — utinam sim falsus vates! stąd gorączki, bóle gardła etc. etc. etc.
Los okazał się, jak zwykle, dziwnie złośliwym. Widziano mężczyzn przypominających wzrostem grenadyerów pruskich, wracających do domu w paltocikach, przypominających długością kurtki myśliwskie. Wiatr szarpał na ulicy zwieszone smutnie i niczem nie nakryte, a widoczne z pod krótkich kaftaników, poły ich fraków; o jakże szarpał je, jak kręcił niemi, jak rozdzierał je i łączył lub podnosił niby żagle, dmąc w nie swobodnie! Przyczyniało się to może do szybszego powrotu do domu; ale co było chłodno, to chłodno. Małych oczywiście tenże sam złośliwy los obdarzył paltotami, które im miejsce szlafroków zastąpićby mogły, a że było ślizko — łatwo więc wystawić sobie, że takie asyryjskie szaty, przydeptujące się za każdym krokiem, nie przyczyniły się wcale do silniejszego trzymania się na nogach. Ale powoli gmach ratuszowy począł opróżniać się coraz bardziej; coraz mniejsza liczba nieszczęśliwych poszukiwała swoich ubrań, aż wreszcie ucichło wszystko, światła pogasły, ciemność otuliła gmach cały, i na pobojowisku pozostało kilka tylko podobno mundurów z wojska, kaloszy i jakich kilka futerek, których właściciele się nie znaleźli.
Właściwie mówiąc, czy właściciele się nie znaleźli, czy właściciele ich — to jest tych rzeczy nie znaleźli, to kwestya, ale już mniejsza o to. Po każdym balu pozostają takie niewytłómaczone pozostałości. Zresztą od czasu jak w jednem znakomitem mieście naszego kraju, mianowicie w Łukowie (proszę się nie śmiać), po walnym balu, danym przez... nie pamiętam kogo, na korzyść nie pamiętam czyją, lokaj zamiatający na drugi dzień salę balową, znalazł zgubiony — frak, wyraźnie: frak! — od tej, powiadam pamiętnej chwili, nie warto się dziwić nikomu. Zgubić krawat — no! takie rzeczy zdarzają się, równie jak np. zdarzyło się jednemu z młodzieży z pod Zakroczymia, że na balu w Warszawie zjadł fiksatuar leżący u pani domu na gotowalni, sądząc, że zjada czekoladę. Zgubić rękawiczki — to trafia się jeszcze częściej, ale zgubić frak i wyjść niepostrzeżonym, i nie zwrócić niczyjej uwagi, to rzecz, która w rocznikach balowych trafiła się zapewne raz jeden i ostatni.
Co do mnie, wolałem nie łamać sobie głowy i nie dociekać, w jaki się to sposób zdarzyć mogło; jest bowiem wiele tajemnic niedocieczonych na świecie. Gdyby wam kto np. powiedział, czytelnicy, że Gedymin za dni swoich zrobił majątek na cukrowniach, zapewne ze stanowiska historycznego trudnoby wam było w to uwierzyć; a jednak jest podobno jeden dramat, między nadesłanymi na konkurs do Krakowa, gdzie napisano to czarno na białem.
A teraz pozwólcie mi, czytelnicy! powiedzieć parę słówek. Zawsze lubiłem Warszawę; mimo naszych bruków, mimo latarń i omnibusów, mimo sił wokalnych naszej opery, mimo brzydkich kobiet, mimo starej i młodej prasy, mimo pseudo-pozytywistów i pseudo-idealistów, mimo amatorów-prelegentów i amatorów-koncertantów, mimo utworów niektórych naszych autorek, mimo broszurek w sprawie emancypacyi kobiet zatytułowanych: «Kilka słów etc.», albo: «Jeszcze słówko w sprawie etc.», albo «Kilka uwag etc.» — mimo dowcipów niektórych naszych humorystów, słowem: mimo tego wszystkiego, co jest u nas najrozpaczliwsze, nigdym nie żałował, żem się tu wychował, i że się tu kołaczę — nigdy, z wyjątkiem chwili obecnej.
Wiecie dlaczego? Oto w chwili obecnej w Krakowie jest konkurs dramatyczny. Boże! gdy spojrzę okiem felietonisty na całą nieprzebraną kopalnię felietonicznego materyału, jaki zawierają owe nadesłane na konkurs utwory, a przynajmniej większa ich część, gdy spojrzę na to wszystko, i gdy pomyślę, że pisząc tam, cytowałbym, trawestował, że napisałbym nie wiem ile daleko lepszych niż niniejszy felietonów — żal mnie ogarnia — «serce boleść czuje». W Krakowie, wiedziałbym treść wszystkich tych utworów, w Warszawie dowiedziałem się treści jednej tylko sztuki, ale i tą pośpieszam się z moimi czytelnikami podzielić.
Otóż rzecz się ma tak, jak następuje: Onemi czasy (właśnie nie wiem dobrze jakiemi) istniał, a może istnieje dotąd, jeden z najznakomitszych, najbogatszych i najbardziej historycznych rodów — ród Pempuchonów. Przedstawicielem rodu tego, w chwili, o której opowiada sztuka, był stary kasztelan Pempuchon (dziwne to czasem bywają nazwiska!), pan dumny jak król i ceniący przedewszystkiem swoje nazwisko. (Nie to ładne, co ładne etc.). Otóż o pannę Pempuchonównę, córkę kasztelana, począł się starać pewien młodzieniec, absolutnie źle urodzony. Naturalnie, ojciec panny ani rusz nie chce pozwolić! (inaczej nie byłoby tragedyi). Idź precz! (powiada), człowieku źle urodzony. Gdybyś to miał miliony, to co innego! idź precz! Tak powiedział kasztelan. Panna w płacz, on (ten młody) w płacz, ale potem ociera oczy i idzie (imaginujcie sobie państwo) do zbójców, aby zdobyć wymagane dwa miliony. Węzeł dramatyczny, zawiązany okropnie, ale rozwiązanie jeszcze okropniejsze. Oto jedzie się starać o pannę książę Gedymin, który zrobił ogromny majątek na cukrowniach (o czem już było). Młody człowiek (źle urodzony) napada na niego, zaczynają się bić. (A a!). Nadbiega kasztelan, nadbiega jego córka, wszyscy się zabijają; kto się nie zabija, ten bierze i umiera; sam sufler, bierze i ucieka ze strachu, a publiczność bierze i płacze.
Taki to jest ten okropny dramat. Czy myślisz, czytelniku, że to żarty! Dramat przysłany przecie na konkurs! Alboż to zresztą jeden taki? Jest tam i drugi, w którym św. Stanisław Szczepanowski nie zostaje zabity, bo jest potrzebny na końcu sztuki, jest tam zapewne i więcej podobnych, wobec czego doniesienie Kuryera Warszawskiego o impresaryu, przybyłym tu z Krakowa, nie ma w sobie nic nieprawdopodobnego. Impresaryo ów przybył tu, celem namówienia którego z artystów do wystąpienia w rolach gościnnych, w pewnym dramacie, w którym czarny charakter dostaje dwieście kijów na scenie. Przynajmniej istnienie takiego dramatu ma być najzupełniej autentyczne.
O takiej to sztuce można przedewszystkiem powiedzieć, że «na raz sztuka», zdaje się bowiem, że artysta, któryby sumiennie chciał się z roli czarnego charakteru wywiązać, wywiązałby się z niej raz na zawsze, i choćby najserdeczniej wywoływany, nie potrafiłby się pokazać publiczności.
A propos publicznych przedstawień, przewidzieliśmy w zaprzeszłym felietonie, że przyjdzie nam się spotkać z przedstawieniem Przytuliska. Tym razem będą to żywe obrazy, a że przeszłym i zaprzeszłym razem były także żywe obrazy, więc zdaje się, że aż do końca będą to żywe obrazy. Do końca? ale do jakiego końca? Tak jest, to złe wyrażenie. Miłosierdzie tej wysoce filantropijnej instytucyi jest bez końca, dopominania się o ogłaszanie szczegółowych sprawozdań drukiem publicznie powtarzało się także bez końca, żywe obrazy będą bez końca, więc chyba jedna cierpliwość publiczności... ale nie! i ta jest także bez końca! Przepraszamy za wyrażenie.
Układem obrazów zajmie się p. W. Gerson, i swoją drogą będzie to pewno rzecz ładna. Oby się lepiej udały, niż np. portrety Musze! Tekst Muchy jest dowcipny; ryciny wewnętrzne i na ostatniej karcie również niezłe; ale co do portretów na karcie tytułowej, to już drugi wcale się nie udał. Nie bez pewnej słuszności powiedział ktoś, że portret p. R. Popielówny przedstawia nie twarz, ale potwarz, ozdobioną (?) śmiałym pod względem formy wierszem, którego początek brzmi jak następuje:
Tę artystkę oblewa wielkich pochwał topiel,
I kto żyje ten uwielbia Romanę Popiel.
Co lepsze? sens czy kadencya? Przypomina to trochę: «wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę». Cenimy Muchę, jako pismo, po pierwsze, redagowane z talentem, a powtóre z godnością; ale swoją drogą co brzydkie, to brzydkie zawsze i wszędzie. Lepiej już było zostawić miejsce na twarz próżne, niechby czuły widz w swej duszy ją dośpiewał, albo dorysował. Lepiej, ponieważ to czas maskarad, było dać maskę; niechby czuły widz mocą wyobraźni ją odchylał. Ale tak, jak jest, to istotnie nie twarz, ale potwarz.
Wspomnieliśmy o maskach, powiedzmy więc cokolwiek i o piątej maskaradzie. Tak! tak! już piąta; karnawał ucieka, a blady post stoi za pasem. Na onej maskaradzie był taki stosunek kobiet do mężczyzn, że na jednego mężczyznę przypadała jedna trzydziesta kobiety. Gdybyż przytem te ułamki, w których, jeżeli mowa o posagu, mianownik jest zawsze większy od licznika, t. j. zawsze ów posag większym mianują, niż się go można doliczyć, — gdybyż powtarzam te ułamki obdzielały przynajmniej równo zgromadzonych. Gdzie tam! Iluż to młodzieńców napróżno przebiegało salę, wyglądając jakiego maskowego zmiłowania. Inni za to cieszyli się dwiema i trzema naraz intrygantkami. Jacy to byli — czyż trzeba mówić. Jak byli intrygowani? To inna kwestya. — Tak mnie (opowiadał jeden z wybrańców) jakaś maska intrygowała. — Cóż ci powiedziała? — Między innemi, żem ograniczony. — No, a tyś coś odpowiedział? — Mnie bardzo zadziwiła jej przenikliwość.
Na ogół: niedowcipnie było jak zwykle, nudno jak zwykle, ale pusto i zimno niezwykle.
Jeszcze tylko jedna doba, jeszcze dwa wieczory — i skończy się wszystko. Karnawał r. 1875 zginie w «oceanie zapomnienia». Niechaj was ten «ocean» nie zrazi, mili czytelnicy, — wprowadziłem go jedynie dla przebłagania niektórych z pomiędzy zacnych moich kolegów pióra, którzy stanowczo uważają mnie za intruza w dziedzinie publicystyczno-literackiej, — dlatego głównie, iż brak mi pretensyi do wyrównania im pod względem formy. Pochlebiam sobie, że «oceanem zapomnienia» zdołam ich przejednać, gdyż użycie komunału stylowego wzniesie mnie do wysokości poziomu, przez surowych arystarchów zajmowanego.
A zatem, wracając do wielkiej i pięknej myśli, — karnawał już... — jak się wysłowić, bo wyrazy «dogorywa» lub «kona» już obiegły wszystkie felietony, przeto z mojej strony byłyby tylko plagiatem. Więc nie dokończę zdania — czytelnicy już się domyślą sami, co się z karnawałem dzieje.
A był on sobie dosyć mizerny w tym roku; poznać to było można po zwarzonej minie Lewandowskiego, którego dzielny i ożywczy smyczek tej zimy w pochwie rdzewieje. W sprzeczności ze słowami poety:
Kto miłości nie zna, ten żyje szczęśliwy,
I noc ma spokojną etc. —
Lewandowski twierdzi, że niespokojne noce i bezsenność szczęście stanowią. Silne więc musiały być pobudki odrętwienia Warszawian, skoro ono nie ustąpiło nawet przed Orfeuszowskimi dźwiękami naszego mazurowego Straussa. Nawet liczne zastępy pielgrzymów, które z rozmaitych stron przybyły tutaj dla poznania zimowych rozkoszy nadwiślańskiej Kapui, nie zdołały rozbudzić gwarnego i gorączkowego życia, którem dotychczas ukochany Syrenopolis wrzał.
Wszakże znajdowały się wyjątki. Oprócz kilku balów większych rozmiarów, które, że tak powiem, całe życie tej zimy w sobie skoncentrowały, — wydarzają się tu i owdzie, cichaczem odbyte pląsy półświatkowe, którym łatwość pożycia i niepotrącanie się o legalność stosunków widocznie szczególnego powabu dodają. Opowiadano mi, że na jednej z takich «agap» odznaczał się szczególną wesołością młodzieniec świeżo z prowincyi przybyły. Znajomy Warszawianin, spotkawszy się z nim, zapytał go, co w Warszawie porabia.
— A widzisz, mój drogi, ożeniłem się zeszłego tygodnia i przyjechałem do Warszawy na miodowe miesiące.
— A gdzież żona?
— Żonę zostawiłem w domu przy matce.
Praktyczne to pojmowanie miodowych miesięcy może się rozpowszechni, przy coraz więcej rozkrzewiającem się zapatrywaniu na małżeństwo ze strony wyłącznie utylitarnej. Czy to zapatrywanie się jest wytworem nowoczesnym, czyli też ono i dawniej istniało, trudno określić. Zdaje się wszelako, że zrozumienie małżeństwa wyłącznie jako kontraktu cywilnego, lub też jako operacyi, wszelkie inne cele prócz sercowych mającej, nie jest pomysłem nowym. Ograniczało się dawniej tylko w pewnych sferach i na pewnych zasadach. Extra-sercowe pobudki do małżeństwa były albo polityczne, albo zachowawcze. Przy kojarzeniu związków miano na względzie koligacenie rodów i konserwowanie lub powiększenie istniejących majątków rodowych. Tak bywało w arystokratycznych rodzinach. Na Zachodzie, w wielkich rodzinach kupieckich, łączono się także związkami małżeńskimi dla utrzymania majątku pracą długoletnią nabytego, lub wniesienia nowych zasobów, do podtrzymania dawno istniejącej firmy potrzebnych. W domu kupieckim, zdolny, pracowity i uczciwy subjekt, już z samego porządku rzeczy był pretendentem do ręki córki pryncypała; albo też dwie firmy zlewały się w jedną, przy błogosławieństwie kościoła, lubo serce wcale do rady nie należało. Zdarzały się nawet dziwne pod tym względem wypadki. Kupiec, dajmy na to w Hamburgu, liczący sobie dużo konsolacyi, rozesławszy synów w świat dla szukania karyery, wyglądał z niecierpliwością konkurenta dla starszej córki, dobiegającej już do pruskiej pełnoletności.
Zgłasza się do niego usłużny pośrednik małżeński z propozycyą:
— Panie mam zięcia dla pana.
— Kogo? jak się nazywa?
— Tego jeszcze nie wiem, ale jest to człowiek młody, przystojny, z uczciwego podobno gniazda. A co większa, dorobił się już pięknego majątku.
— A gdzież jest? tutaj w Hamburgu?
— Nie, on teraz jest w Berlinie, gdzie od kilku lat pracuje u bankiera X, który go obecnie do współki przypuścił.
— A niechże pana wszyscy dyabli wezmą, żeby mi proponować własnego syna dla własnej córki!
Więc, mówiliśmy, że dawniej żeniono się dla konserwowania. Dziś zaś konserwacya nie ma przedmiotu, i ludzie chcą się żenić dla zyskania. Małżeństwo jest interesem, jest współką, do której jedna strona, żona zwykle, wnieść ma kapitał, druga zaś — osobę i zdolności. Panna uważana jest najczęściej za nieunikniony dodatek do posagu, malum necessarium; tak przynajmniej zrozumiał ów czuły narzeczony, który na oświadczenie teścia, że córkę chętnie odda, ale posag zabezpieczy na hypotece, odrzekł:
— Lepiejbyś ojciec oddał mi pieniądze, a córkę na hypotece ubezpieczył.
Kto takiemu stanowi rzeczy winien, Bóg wiedzieć raczy! Kobiety w strojach dochodzą do przesady i tłómaczą się coraz większą wybrednością mężczyzn. Mężczyźni zaś twierdzą, że kobiety myślą tylko o strojach i zabawie, i dlatego zachodzi potrzeba szukania dużych pieniędzy na zaspokojenie łokciowych rachunków. Mógłbym tu dla ubarwienia felietonu, przytoczyć kilka firm odznaczających się przesadzonemi likwidacyami, — ale lękam się być posądzonym o reklamę, i rozbudzić drażliwości rozmaite. Gdybym bowiem, wyliczając zakłady, które, okrywając żony, zdzierają mężów, zapomniał wymienić jeden albo drugi, — wnetby się upomniano o pokrzywdzenie; bo żaden z modnych warsztatów nie pragnie uchodzić za tani, u nas, gdzie drogość popłaca, — gdzie nietylko wytwornym i gustownym sprawunkiem, ale głównie wysoką ceną pochwalić się wypada. Panie mniej może dbają o prawdziwą gustowność, niż o autentyczność najświeższej mody, a cechę autentyczności nadaje tylko pochodzenie — i cena!
Tak więc, jak głoszą kandydaci do małżeństwa, najbardziej zatrważającym szczegółem, który największą trudność w utrzymaniu żony stanowi, są stroje. Wszystko inne da się z góry obliczyć. Wydatek na lokal, na opał, światło, — na sztukamięs, chleb i pieczyste, wszystko to da się wziąć pod kredkę i w pewne granice zamknąć; — ale stroje — stroje — ten wydatek nigdy się nie da z góry obrachować, ani ograniczyć, — nie zawisł on bowiem od naszej woli, ale od konkurencyi. Jakże tu bowiem powstrzymać małżonkę od rywalizowania z przyjaciółkami i znajomemi, któreby ją zaćmić mogły? Tem trudniej, że przedmiotem tej szlachetnej emulacyi jesteś ty, o mężu drogi! Tobie się pragnę przypodobać, — w twoich to oczach pragnę być najpiękniejszą, — bo inaczej, — widok innej, ozdobniejszej, piękniejszemi koronkami okrytej, większą ilością «dżetu» ugarnirowanej, mógłby cię ująć, zachwycić, sprowadzić z drogi miłości i wierności, o którą tak dbają. Gdybyś ty w zapałach dla prawej towarzyszki ostygł, — cóżby się z nią stało? — ona twą miłością tylko żyje, oddycha, — i dlatego — płać rachunki, kochanku!
Na tej drodze możnaby dojść do oryginalnego wniosku: że wielkiem ułatwieniem do zawierania małżeństw byłby zupełny brak miłości ze strony żony dla męża. Żona, obojętna dla męża, nie dba o przypodobanie się jemu, a że moralność nie dozwala przypodobania się innym, przeto wszelkie preteksty do strojenia się upadają. Radziłbym wszelako powyższego wniosku zbyt na seryo nie brać. Rachuby ludzkie są bardzo mylne, i pod tym względem łatwoby można było dostać się na bezdroża.
Czy dla tych, czy dla innych powodów, o małżeństwach naszych w Warszawskiem «highlife» nic nie słychać; jakkolwiek, podług dochodzących nas wieści, zima tegoroczna sprowadziła do nas kilka dość pokaźnych cyfr posagowych. Konkursy otwarte, kandydatów dużo, wyścigi z przeszkodami rozpoczęte, — wszelako chorągiewka u mety dotąd ani drgnęła, i być może, że wyścigowce się ochwacą, zanim do mety dojdą.
Za to mieliśmy kilku obcych nababów w Warszawie, którzy niemałą sprawili sensacyę. Wiem, że z ciekawością ich oglądano i najprzeróżniejsze o nich opowiadano sobie dziwy. Zdarzyło się, że jedna z pań, — oczytanych, — a tem samem posiadających literacką ogładę, pytała znajomego o pochodzenie przybyłego do nas Monte-Christo. Otrzymawszy objaśnienie, może mylne, że to Grek, — zapytała, dla pokazania eruducyi:
— Grek, — ale wszakże nowożytny?
Biedaczka, — może i jej w Arkadyi pierwszy dzień zabłysnął, i dlatego, spragniona widoku jakiego pięknych i klasycznych form Alcybiadesa, bo do mitologicznych postaci pewno nie sięgała, nie mogła się oswoić z widokiem nowożytno-greckiego skrzywionego nosa i prozaicznego fraka w miejscu purpurowej chlamidy. (Zaznaczam tutaj, że «purpurowa chlamida», pierwszy raz przeze mnie do felietonu wprowadzona, jest ściśle literacką, — i liczę na uznanie moich krytyków, jeśli wyraz «chlamida» nie jest przypadkiem dla nich obcy).
Ale tak to bywa, — czas poezyi minął z nastaniem cywilizacyi; — Alcybiadesi zamienili się na wykrochmalonych zdechlaczków, — szyszaki na sprężynowe kapelusze, — miecze na parasole, — rydwany na dorożki, — saturnalie na baliki przyjacielskie, — Olimpiady na igrzyska z Ujazdowskiego placu, — filozofowie na dziennikarzy. Tych ostatnich zwłaszcza starożytność nie znała, i to się przyczyniło do przechowania ówczesnych pojęć we właściwem i bezstronnem świetle, tak, jak w rzeczywistości istniały i w ówczesnem się krzewiły społeczeństwie. Czybyśmy mogli mieć tak dokładne wyobrażenie o ideach w świecie greckim panujących, gdyby podówczas pisywano artykuły o rzeczach społecznych «na obstalunek», w kierunku zamówionym, taki np., jaki zdarzyło się nam przeczytać w onegdajszym Wieku w materyi ubezpieczeń od ognia. Wiek uważał za potrzebne odezwać się w tej kwestyi, którą Gazeta Polska poprzednio traktowała, — a to naturalnie z przeciwnego zupełnie punktu widzenia. Nie dlatego podobno, żeby takie były przekonania Wieku, — bo skądże wziąć przekonania w przedmiocie, którego się nie zna? — ale że tym sposobem można było stanąć w obronie zasady wzajemności, zasady bardzo sympatycznej; a tu idzie koniecznie o trafienie w strunę sympatyczną, — cela fait bien dans le paysage — i może się opłacić. Zrobił się też artykuł, w którym, z toni komunałów, wyszło kapitalne zdanie, że erudycya w materyi ekonomicznej, będącej od lat wielu przedmiotem ścisłych badań, jest zupełnie zbyteczną. Że w istocie zupełny brak erudycyi w pisaniu nie przeszkadza, przekonał nas artykuł Wieku.
Wszystko dotąd dobrze; ale skąd ten zwrot od kwestyi ogólnej do Gazety Polskiej, — skąd ta dbałość szanownego pisma politycznego, literackiego i społecznego o stanowisko naszej gazety wobec opinii; skąd ta troskliwość o zasłonienie nas od snujących się domysłów? Czy Wiek chce nam służyć za przyjaciela i orędownika? Niech nas Bóg od tego chroni! Timeo Danaos! Domysłów, które snuć może złośliwość, zawiść współzawodników, lub też głupota ludzka, nie lękamy się; szanujemy opinię, lecz pomimo to wyzyskiwać słabostki i dąć w popularną trąbę nie naszą stanowi specyalność. Niech używają tego środka ci raczej, którzy widzą się zniewoleni krzyczeć w niebogłosy, że się kierują tylko bezinteresownością, szlachetnością, z pominięciem osobistych korzyści.
Wszystko ma swój czas, — blaga obecnie popłaca, ale i to minie, a prawda, pomimo wrzawy, krzyki i oszczerstwa, wiecznie prawdą będzie!
Co prawda, pragnęlibyśmy polemiki, tak potrzebnej do rozjaśnienia wielu kwestyi, które dotąd należycie roztrząsanemi nie były — ale pragnęlibyśmy ją znaleźć przyzwoitą, uczciwą i na dobrej wierze opartą; — lecz widocznie o to u nas trudno, więc trzeba się jej wyrzec i poprzestać na odpieraniu zaczepek, czysto osobistością tchnących. My stanowczo uchylamy się od udziału w grze do puli z prenumeratorami, w której zdaniem grających, kozerą jest schlebianie, a sztuką oszczerstwo.
...Po napisaniu powyższego ustępu, przekonałem się, żem jeszcze nie dorósł do wysokości moich krytyków. Nie znalazły się bowiem pod piórem mojem owe jaskrawe, dosadne, straganiarskie wyrażenia, któremi ciż łaskawi krytycy tak hojnie szafować umieją. Może dlatego, żem się ujął za słuszną sprawą, która broniąc się sama, nie wymaga wysileń stylistycznych.
Ale za to potrzeba wysilenia dla wynalezienia zręcznego zwrotu od spraw tylko Gazetę Polską obchodzących, do spraw ogólnych i więcej się kwalifikujących do felietonu. Zdaje się, że tam, gdzie przejść nie można, należy przeskoczyć. Więc przeskakuję też wręcz do rozrywek postnych, na których czele ma stać teatr amatorski w sali Dobroczynności. Próby już się odbywają; reżyseryą zajęli się pani Modrzejewska i p. Leszczyński, a zatem spodziewać się można, że teatr, jakkolwiek amatorski, nie będzie zbytecznie amatorstwem zatrącał. Co dalej będzie, niewiadomo dotąd, ale przy urządzaniu koncertów na cel dobroczynny, na których z pewnością zbywać nie będzie, czyżby nie należało także pomyśleć o koncercie dla instytucyi, najpraktyczniej, zdaniem naszem, dla ubogich działającej. Mówimy tu o biurze dla nędzy wyjątkowej, które bezpośrednio i natychmiastowo ulgę nędzy, choć chwilowo przynosi. Wiemy, że są miłosierne osoby, które datkami zakład ten wspierają, ale dlaczegóżby nie dać mu choć raz na rok większego funduszu do niezwłocznego rozdziału. Pomoc taka, doraźnie i z umiejętnością zastosowana, niejednemu nieszczęściu zapobiedz zdoła. Dziś umiera ktoś z głodu, a jutro lub pojutrze może znajdzie sposobność uczciwego zarobku; trzeba mu przecież dopomódz, żeby dziś z głodu nie umarł.
Dawniej wołano: Panem et circenses! — dziś wołać należy: Panem per circenses! Wołamy więc: Chleba dla biednych, choćby przez zabawę! — bo tu w istocie powiedzieć można, że cel uszlachetnia środek. Jeżeli więc zarząd biura nędzy wyjątkowej może potrzebować pośrednictwa Gazety Polskiej, czy to do urządzenia koncertu, czy to do pobierania składek, znajdzie nas chętnymi i gotowymi do usług.
Mówiąc o «circensach», wypadałoby wspomnieć coś o budującym się przy ulicy Włodzimierskiej cyrku, ale niestety! przyszłość tej końskiej akademii dotąd mrokiem pokryta. Kiedy cyrk będzie gotowy? co w nim za cuda zjawiać się będą? — tego dotąd nie wiemy. Co do składu trupy, tyleśmy dotąd usłyszeli, że wspaniała skarogniada klacz zaangażowaną została, jako primadonna assoluta haute école; sławny rumak pułkownika Zubowicza, który z Wiednia do Paryża bez wytchnienia podróż odbył, zamówiony na primo tenore di forza do Wagnerowskich dzieł; ogier Trakeński jako baritono, a stary biały koń na basso profondo. W orkiestrze ma być przywrócony dawny kamerton, dla przekonania, że zaangażowani artyści — przepraszam — konie, o pół tonu wyżej od innych skakać potrafią. Chóry będą składały się z wyranżerowanych dorożkarskich szkap. Warunki kontraktowe świetne: Prima donna otrzymywać będzie cztery garnce owsa dziennie, tenor i baryton po trzy garnce tylko i trochę siana. Basso profondo dostanie po garncu owsa i siana do woli. Zaś dla chórów sprowadzają się ogromne zapasy otrąb żytnich.
Wyczerpawszy tym sposobem cały zapas wiadomości, widzę, że mi pozostaje tylko pożegnać czytelników i życzyć im wesołych ostatków.
Napróżno łamię sobie od niejakiego czasu głowę, dlaczego wielcy mandaryni z komitetu Resursy kupieckiej, którzy, łącznie z ruchliwszymi kolegami swymi, wydali najwyraźniejszy rozkaz, zabraniający palenia cygar i papierosów w bufecie tejże resursy, teraz sami przestępują własne swe rozporządzenia. Powaga i konsekwencya ojców mandarynów powinny być przynajmniej tak wielkie, jak senność sklejająca ich oczy na przydługich posiedzeniach komitetowych; nie wypada więc im przestępować własnych przykazań. Z drugiej strony, dym zaciemniający powietrze, jakkolwiek może być bardzo budującą wskazówką, że wszystko na świecie, a zatem i resursa, jest marnością, nad którą nie warto sobie głowy łamać; niemniej przeto tamuje swobodny oddech i może spowodować zawrót głów mandaryńskich, gdy tymczasem, raczej działanie wprost przeciwne byłoby zarówno zbawienne jak pożądane.
Co do mnie, nie wątpiłem ani na jedną chwilę, że np. pewne pismo, które za życia Chęcińskiego nie zostawiło na nim suchej nitki, ma prawo po jego śmierci oznajmić, jako pierwsze podnosiło zawsze jego zasługi. Od czasu, jak baron Brambeus w podziemnych podróżach swych odkrył krainy, w których ludzie chodzą na głowach, nie na nogach, i wszystko dzieje się nawspak naszemu światu, prawdopodobieństwo istnienia logiki, używanej przez wspomnione pismo, nie może być dłużej zaprzeczane. Że zaś podobne pismo wychodzi w Warszawie, nie w krainach Brambeusowych, jest to wprawdzie fakt dość dziwny, ale nie należy on do rzeczy; dość, że przyjąwszy raz ową brambeusową logikę, pismo powyższe ma prawo trzymać się jej na zawsze, i dlatego to nie jest moim zamiarem podawać owych praw w wątpliwość.
Nie śmiem jednakże przypuszczać, aby i logika dostojnych mandarynów była nie z tego świata; wolałbym raczej popełnić każde inne wykroczenie, niż pozwolić, aby podobna myśl choć na chwilę postała w mojej głowie. Na nieszczęście, moje przypuszczenia nie sprawią, ażeby dym, napełniający dolną salę resursy, dlatego tylko był wonniejszym i mniej gryzącym, mniej pobudzającym do kichania i kaszlu, że wychodzi z dostojnych nozdrzy i ust członków komitetu resursy, których zresztą Towarzystwem braci śpiących ani mi się śniło nazywać. Z tem wszystkiem, otwartość nakazuje mi wyznać, że odpowiedź dostojnych członków, którzy zapytani: dlaczego palą? odrzekli uspokajając troskliwość pytających, że mogą palić, bo są już po kolacyi, — owo, że odpowiedź powyższą uważam za zbyt podmiotową, żeby nie powiedzieć: jednostronną.
Nie lubię, gdy ktoś we mnie wmawia (co przy moim zawodzie felietonowym trafia się dość często) rzeczy, których nigdy nie mówiłem i mówićbym się nie ośmielił. Inna jest rzecz myśleć, inna mówić. Gdyby ktoś naprzykład wmawiał we mnie na głos, że «Wit Stwosz», którego podobno niezadługo ujrzymy na scenie, nie jest takiem arcydziełem, za jakie sztukę tę ogłoszono, nie zabrałbym głosu w jej obronie, choćby dlatego, ażeby nie zostać w dyskusyi pobitym, jak mi się to już raz trafiło, gdym w pewnem towarzystwie walczył w obronie wyższości reżyseryi dzisiejszej nad dawniejszą. Nie ja, niech mnie Bóg broni! ale przeciwnik mój, a zarazem i zwycięzca twierdził, że dawna reżyserya dawała co tydzień sztuki nowe, kiedy dzisiejsza daje także co tydzień, ale odgrzewane; dalej dziwił się, że dzisiejszą za sztuki odgrzewane wszyscy chwalą, kiedy na dawniejszą, jak na pochyłe drzewo skakały wszystkie kozy z brzega. Prócz tego przeciwnik mój stawiał wiele innych zarzutów, których nie powtarzałbym z pewnością, gdyby nie nadzieja, że reżyserya pomoże mi do zemsty nad przeciwnikiem i dostarczy mi dowodów na swoją stronę, którymi zbrojny będę mógł odnowić walkę i powetować fatalną klęskę, w jej obronie poniesioną.
Pokrzepiony tą nadzieją, mogę przejść do innej reżyseryi, której z pewnością nie będę potrzebował bronić przed nikim, to jest do reżyseryi Teatrzyku dobroczynności. Na samym wstępie muszę nadmienić, że wybór sztuk był niżej wszelkiej krytyki; ale wybór sztuk, ile wiem, nie zależał od tych artystów, którzy podjęli się wyuczyć amatorów. Bądź co bądź, nauka nie poszła w las, amatorowie bowiem wywiązali się ze swych ról, jak prawdziwi artyści. Pierwsza sztuczka pod tyt.: «Niepokój domowy», była odegrana przez pp. Kotarbińskiego, Piramowicza i przez pannę K. M. koncertowo. Wybuchy mężowskiego oburzenia, przekleństwa papy pułkownika, ale przedewszystkiem grymasy młodej żony, były tak naturalne, jakby każde z tych trojga amatorów całe życie nic innego nie robiło. Środkowa operetka liryczna, której libretto stanowi znany poemacik Coppée’go «Przechodzień», ma, mówiąc nawiasem, prześliczną muzykę, i gdyby jeszcze wszystkie arye Zanetta występowały tak dokładnie, jak jego muskuły z pod obcisłego średniowiecznego kostiumu, całe przedstawienie nie pozostawiałoby nic do życzenia. Wiele za to pozostawiała do życzenia nowa sztuka, nie ze względu na grę amatorów, która i tu, jak w poprzednich była bardzo dobra, ale ze względu na treść, która równie błaha jak w pierwszej, tem się jednak od niej różni, że jest do wysokiego stopnia mauvais genre.
Nie licowało to ani z aktorkami, ani z widzami; żałujcie bowiem, o czytelnicy, którzy wczoraj nie byliście w teatrzyku Dobroczynności, że nie widzieliście, jak dobrane, wypoliturowane, wyfraczone, wyrękawiczone i wykrawacone towarzystwo zbiera się od góry do dołu na owe przedstawienie. My tam nie rozmawiamy inaczej tylko po francusku lub, co jeszcze lepiej, po angielsku, tą piękną angielszczyzną, którą, kiedy pewien galicyjski hrabia, a raczej niepewien jako hrabia, właśnie dlatego, że galicyjski, powitał jednego ze znakomitych mężów stanu angielskich, ten ostatni powstawszy z kielichem w ręku, w zamiarze wypowiedzenia mówki dziękczynnej, wyraził przedewszystkiem żal, że nieznajomość polskiego języka nie pozwoliła mu zrozumieć słów hrabiego. Ale bądź co bądź, angielszczyzna ta na nasze krajowe potrzeby jakoś od biedy wystarcza, i zresztą w każdym razie podobniejsza jest do prawdziwej angielszczyzny, niż śpiew prymadonny bawiącej obecnie w Warszawie psiej opery, do narodowego hymnu angielskiego.
Nakoniec, skoro taka moda, dlaczegobyśmy nie mieli utworzyć sobie takiego żargoniku angielskiego, do jakiego np. dostarczył materyału naszym Żydom język niemiecki? Zresztą naszym Żydom należy oddać głęboką sprawiedliwość, że niektórzy z nich powoli zaczynają przekonywać się, jak śmiesznie i niedorzecznie jest mówić tak obrzydliwym żargonem, złożonym z niemieckiego, hebrajskiego i polskiego języka — i starają się mówić i pisać czystym i pięknym językiem... niemieckim. — Niemieckim?! Tak: niemieckim! Jest to szyk wrocławsko-berliński. Ileż to zaproszeń na rozmaite uroczystości widziałem drukowanych na eleganckim papierze i zaczynających się, ot tak np.: Hesene X giebt sich die Ehre Sie etc. Twarde — Strasle. Jak to zaraz po europejsku wygląda! — Czy to zaproszenie na wesele? Tak, oczywiście: pan i panna młoda będą mówili po niemiecku; purece, które zrodzą się z tej pary, także po niemiecku; no! a jeżeli znajdą się czasem w jakiem polskiem towarzystwie i oświadczą, że «jeszonowe» powietrze nie bardzo służy ich zdrowiu, toć to przecie nic tak wielkiego.
Czyby choć rubel przybył im do kieszeni, gdyby mówili: jesień, zamiast: «jeszeń»? — «poco to jemu?» Tacy Żydzi wolą się uczyć od Niemców, a tymczasem są rzeczy, których Niemcy od nas uczyć się powinni, a przynajmniej które od nas przejmują. I ktoby to z nas odgadł, co mianowicie od nas przejmują? Oto bruki. Nie krzyczcie ze zdziwienia, o czytelnicy! może wy myślicie, że wezmą sobie nasze bruki raz na zawsze, że nie będziecie już mieli na czem wykręcać nóg, przewracać się w zimie, dziurawić obuwia — nie! — bądźcie spokojni, a raczej nie bądźcie spokojni! Naszych bruków kamiennych nie wziąłby nikt na świecie, choćbyśmy je darowali; chodzi tu o nasze bruki żelazne, które ma zamiar założyć u siebie Hamburg, jako tanie, trwałe i wygodne. Zawsze to dla nas zaszczyt niemały. Daliśmy przykład Europie! hę! Posiadamy rzecz taką, jakiej żadne miasto nie posiada. O bogi! przychodzi mi myśl, że my i więcej takich rzeczy posiadamy, i że to ja pierwszy zwracam na to uwagę. Czyż jakakolwiek stolica europejska posiada np. takie konie, jak te, które chodzą w naszych omnibusach, a które podobniejsze do widm lub szkieletów, nie zdolnych napozór do dźwigania samych siebie, dźwigają jednak ogromny ekwipaż, wraz z siedzącemi we środku osobami? Czyż posiada jakie miasto takie brudne omnibusy? czyż posiada tak dużo projektów kanalizacyi i asenizacyi? czy posiada takie towarzystwo gazowe, które, czuwając nad moralnością mieszkańców, każe latarnie gasić na ulicach jak najprędzej, aby dobrzy obywatele nie mogli włóczyć się po nocach, ale spali raczej w domach swoich, na łóżkach swoich, i na poduszkach swoich, i pod kołdrami swemi? (styl biblijny, w który zawsze wpadam, ile razy się rozrzewniam). Czyż posiada jakie miasto taką spółkę jedwabniczą? taki zakład, jak pana Łojki, któryby umiał tak szczęśliwie połączyć naukę rzemiosł z tajemnicą? — takie stowarzyszenie spożywcze, któreby, spożywszy co rok tyle gorzkich pigułek od prasy i własnych członków, umiało jednak je strawić w tej nadziei, że tem właśnie najlepiej dowiedzie wysokiego stopnia swojej spożywności? Czyż nakoniec istnieje pod słońcem miasto, któreby posiadało — «coby tu jeszcze znaleźć?» — takie służące, jakie posiada Warszawa?
Złośliwość to bowiem, tylko języki twierdzą, jakoby w Warszawie ludzie nie posiadali wcale służących. Złośliwcy ci utrzymują, że są w Warszawie dwie tylko kategorye służących: jedna, która co słowo wzywa dyabła, i ta kategorya za sługi dyabła i dyabła warte uważana być może; drugą zaś kategoryę stanowią tercyarki, które, w gruncie rzeczy warte tyle, ile poprzednie, mienią się same sługami bożemi. Są więc sługi boże i dyabelskie, tylko ludziom nie ma kto usługiwać.
Może nowo założona szkoła pani Ziemęckiej potrafi temu brakowi zaradzić?
Uf! tyle pochwał wypowiedziałem o Warszawie, że obawiam się, czym nie obraził którego z miast prowincyonalnych, jak mi się to zdarzyło w przedostatnim felietonie, w którym poruszyłem historyę fraka, zgubionego na jednym z balów, wydanych w Łukowie. Łuków zawrzał gniewem i postanowił dać mi uczuć swoje oburzenie, delegując jednego ze swych najwaleczniejszych rycerzy do skarcenia mnie, jak na to zasługuję. Owo więc pierwszy cios, jaki mię dosięgnął, ma postać listu, który leży w tej chwili przede mną, i którego błędy językowe poprawiłem najstaranniej czerwonym ołówkiem. — Cóż to? myślicie sobie, czytelnicy, że Łuków można lekceważyć? Jeżeli tak myślicie, to posłuchajcie tylko, kto jest rycerz, który się za Łukowem ujmuje. Oto naprzód wymienia dawne swe czyny i zasługi. Jeszcze w 72 roku pisał do naszego pisma korespondencyę. (Uważacie!). Ale nie rozumie, dlaczego korespondencya ta została obcięta. (Przypuszczenie, że powodem obcięcia były poprawki językowe, byłoby zuchwalstwem). Ale niewiele on sobie z tego robi, bo nie lubi się chwalić. Tu idzie o frak.
— W którym roku zginął frak w Łukowie? — mówi, przyciskając mnie do muru. — Odpowiadam: Nie wiem. — Ha! rozmówmy się więc sylogizmem. — Albo (mówi rycerz z Łukowa) zginął frak w roku bieżącym, albo nie w bieżącym. (Cóż mogę na to odpowiedzieć?). — W bieżącym (mówi rycerz z Łukowa) frak nie zginął, więc wieść jest przestarzała, i ogólna niespokojność, jaką doniesienie o tym fakcie wywołało, jest fałszywym, a co najmniej spóźnionym alarmem. Znaleziono wprawdzie po balu frak w sali, ale nie w sali ogólnej, bo «sala łukowska do zabaw (styl majestatyczny) nie jest Salą Murzynów (cóż to my sobie myślimy!), bo ma prócz pokojów damskich, trzy męskie». (To nie tak, jak u nas w Warszawie). «W jednym więc z takich pokojów pewien obywatel włożył żakiet i pojechał was (nas) przywitać, a zostawił frak».
Tak się kończy najbardziej dla mnie zabójczy ustęp listu, traktującego o historyi zaginionego fraka w Łukowie. Cóż mam teraz czynić? Oto, zważywszy, że rozpuszczona przeze mnie lekkomyślnie pogłoska o zgubionym fraku w Łukowie, mogłaby niekorzystnie oddziałać na tutejszą giełdę, sprowadzić nawet popłoch, a przez to dotknąć pośrednio wszystkich innych targów europejskich, — dalej, zważywszy na ogromną wagę poruszonej lekkomyślnie przeze mnie kwestyi i słuszne oburzenie Łukowa, oświadczam publicznie, że rzecz z frakiem miała się tak, jak to chce mieć mój przeciwnik. Że przytem «pewien obywatel zdjął frak, a włożył żakiet i pojechał nas przywitać» — jest to wieść ze wszechmiar dla nas radosna, za którą rycerzowi z Łukowa składam w imieniu mojem i czytelników publiczne dzięki. W dowód zaś uznania, oznaczam konkurs na zrozumienie pewnego ustępu jego listu. Ustęp ten brzmi jak następuje:
«Drobiazg Łukowski osądził także przy swym prowincyonalnym rozumie, że pisma warszawskie, przytaczając zgubione na swych (pism?) balach dwa damskie fartuszki, chciały mieć complices facti w zgubionym fraku, że są niesprawiedliwe i faryzeuszowskie, nie bawiąc się jak kot z myszą, w swoim niedawnym czasie, faktem dobrowolnego wykradzenia jednej z panien».
Ktoby z czytelników zgodził się odnaleźć zaginiony sens słów powyższych i z tego herkulesowego zdania potrafił się szczęśliwie wywiązać, otrzyma oryginał listu, z którego wyjątek przytoczyłem. Wyjątek ten przypomina ów sławny wiersz z «Pięknej Heleny»: «Gdy łańcuchy, świetne zbroje» i coś tam dalej jeszcze: «Muchy..., Troję...» czy coś podobnego.
A propos pięknej Heleny: niezadługo już podobno i bardzo nawet niezadługo, ujrzymy «Córkę pani Angôt». Pan Chodźko czyli: «obcy przybysz», jak go, nader niedorzecznie nazywa jedno z pisemek tutejszych, dokłada wszelkich usiłowań, ażeby przedstawienie przyśpieszyć i raz wreszcie przekonać swoich najserdeczniejszych, że owej pensyi, którą mu tak owe pisemko wymawia, nie bierze za darmo.
Mówiąc nawiasem, na przedstawieniu «Córki pani Angôt» będziesz się wcale dobrze bawił, czytelniku. Wśród powodzi poważnych prelekcyi, jakiemi zawsze post nas karmi, będzie to niby wesoły uśmiech słoneczny. Prelekcye... koncerty... i post. Ach, ten post!! Do widzenia na «Córce Angôt» czytelniku!
— Czy pan dobrodziej dużo tańczył w tym karnawale? — spytałem niedawno znajomego mi wieśniaka na raucie u państwa X.
— Ja, panie, — odrzekł nie bez pewnej dumy — nie zwykłem gdzieindziej tańczyć, tylko w towarzystwie, a ponieważ towarzystwo tego roku się nie bawiło, więc nie tańczyłem.
— To jest... właściwie... o jakiem pan chce mówić?
— Towarzystwo jest tylko jedno i nie może być ich więcej.
«Aha! — myślę sobie: — wieśniak! wioskę ma odłużoną, więc i Towarzystwo mu w głowie».
— He! he! he! — począłem się śmiać — to możeś pan dobrodziej koło Towarzystwa tańcował, i to zapewne nie jeden raz. Takie to teraz czasy!
— Co pan przez to rozumiesz?
— Rozumiem przez to, kochany panie, że teraz prawie wszyscy obywatele tańczą koło Towarzystwa.
— A ja panu powiadam, — odrzekł, marszcząc się, wieśniak — że nie rozumiem pana. Ja zwykłem tańczyć w samem towarzystwie, nie zaś koło towarzystwa, he!
— I! to wszystko jedno!
— Przepraszam, to wielka różnica! — odrzekł.
— Chyba się nie rozumiemy?
— O jakiemże — spytał mnie — towarzystwie pan mówisz?
— Ja mówię o Kredytowem Ziemskiem.
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się wieśniak.
— A o jakiemże u licha pan mówiłeś? przecie nie o Kredytowem Miejskiem?
— Nie! Ja mówiłem o «towarzystwie», jakby tu powiedzieć?... No, pan wiesz, co to jest towarzystwo... Ale nie żadne kredytowe. Jest to, jakby tu powiedzieć, jest to poprostu «świat».
Aha! rozumiem: Świat? O czytelniku! rozumiem doskonale, ale nie wiem, czy ty rozumiesz? Istotnie, tak zwane towarzystwo nie jest to ani Towarzystwo Kredytowe Miejskie, ani wiejskie, jakkolwiek zarówno mieszkańcy wsi, jak miast do niego należą i jakkolwiek tak jedni, jak drudzy nader często do kredytu odwoływać się muszą. Otóż żeby do tego towarzystwa należeć, potrzeba wiedzieć, co robić; czyli popierwsze: nic nie robić; po wtóre: niewiele sobie z każdego bliźniego robić; a potrzecie: wiedzieć, czego nie należy robić. Ostrzegam cię więc, że jeżeli po zjedzeniu zupy kładziesz łyżkę na podstawce obok noża i widelca, a nie zostawiasz jej w talerzu; jeżeli lody jesz łyżeczką, co jest niewygodnie; jeżeli nie wiesz, że gdy kto przyjdzie do ciebie, grzeczniej jest odpowiedzieć mu: żeby sobie poszedł, niż przyjąć go i ugościć; jeżeli nie wiesz, że wychodząc skąd, modniej jest nie kiwnąć głową gospodarzowi ani gospodyni, niż pożegnać ich uczciwie; jeżeli sądzisz, że frak można wziąć przed zachodem słońca; jeżeli tajemnicą dla cię jest, że nowy rok stanowi pod tym względem wyjątek; jeżeli nieszczęsny wdziałeś kiedy ineksprymable ciemniejszego koloru od tużurka; jeżeli nie pogardzałeś bliźnim, który wdział je; jeżeli barbarzyństwo twe posuwa się aż do nietłuczenia skorup od jaj po ich spożyciu; jeżeli mówiłeś zawsze czysto po polsku i każdej rozmowy nie kończyłeś wyrazem: enfin, choćbyś po tem enfin miał głupstwo powiedzieć — tedy jesteś prostakiem, i proszę cię bardzo nie kłaniaj mi się w miejscach publicznych. Nie należysz do towarzystwa, i prawdopodobnie nie widziałeś go nigdy, choć mógłbyś je widzieć, gdybyś był, nie dalej szukając, poszedł na żywe obrazy pani Robaczewskiej, na dochód Przytuliska. Było tam towarzystwo w całem znaczeniu tego wyrazu, i wszystko było w dobrym tonie, bo nawet nudzono się obrazami w sposób zarówno dystyngowany, jak i uprzejmy.
Obrazy były jednak swoją drogą bardzo piękne: Semiramis ciągnięta przez lwy od Pawłowskiego wyglądała wspaniale; biała chrześcijanka, tuląca się do krzyża, zdawała się być jakąś wizyą skrzydlatą; szatan ubrany w kąpielowy kostium ostendzki, a przebity włócznią św. Michała leżał zupełnie jak nieżywy wielbłąd w obrazie; Mahomet był nawet daleko lepszy, niż prawdziwy, bo miał przynajmniej dwa razy dłuższą szyję, o całości zaś, chyba ostatni złośliwcy mogli twierdzić, że przypominała muzeum Gassnera. To nie prawda!
Żarty pominąwszy, układ obrazów istotnie był piękny, nawet tak piękny, że niektóre mniej piękne szczegóły, jak naprzykład nankiny plantatora w uwolnieniu murzynów, nie raziły zbytecznie i nie psuły harmonijnej całości. Inna rzecz, że tego rodzaju obrazy z konieczności muszą być trochę jaskrawe, że oświecenie gazowe odejmuje im koloryt naturalny i prawdziwy. Tych trudności nie zdoła nikt przezwyciężyć. Autor obrazów i amatorowie uczynili co mogli, uczynili nawet bardzo wiele, i z tego względu należy im oddać wszelką sprawiedliwość.
Na zakończenie pani Rakiewiczowa wygłosiła wiersz Grajnerta pod tytułem: «Natura ciągnie wilka do lasu», poczem wreszcie natura, która z powodu długości przedstawienia (od 1 do 4) dawno już o swe prawa dopominać się poczęła, pociągnęła wszystkich, nie do lasu wprawdzie, ale do Boketów, Stępkowskich, lub do obiadów, przy domowych ogniskach zgotowanych.
Z tem wszystkiem widowisko nie było zbyt liczne. Obrazy opatrzyły się i stały się sposobem zużytym. Nie wiem przytem, czy kiedykolwiek łacińskie przysłowie: Per angusta ad augusta sprawdziło się dokładniej, niż przy wejściu do przedsionka, w którym zostawia się futra. Przejście to, i tak wązkie, zastawione było dwoma stolikami, na których sprzedawano afisze. Na próżno, o czytelniku! starasz się zamieszać w tłum, prześliznąć, ukryć; napróżno udajesz krótkowidza, napróżno podnosisz kołnierz futra lub paltota, ironiczny głos: «Proszę afisz!» dojdzie cię, zatrzyma, uchwyci; dama, która sprzedaje afisze, jest twoją znajomą, przypomina cię sobie tak łatwo, jak nigdy; starałeś się zawsze uchodzić w jej oczach za gentelmana; niema więc rady: wyjmujesz portmonetkę, składasz grosz wdowi, i dopiero w przedsionku folgujesz swym wezbranym uczuciom i życzeniom, które gdyby się sprawdziły, wówczas losy Herkulanum i Pompei, w porównaniu z losami Przytuliska, byłyby dziecinną igraszką.
A jednak, co ci winno Przytulisko, zawzięty człowieku? Że nie wiesz co i kogo ono przytula, to jeszcze nie powód do gniewów, bo i ja nie wiem, a mimo to instytucyi tej nie życzę nic złego. Że Przytulisko nie drukuje szczegółowych i dokładnych sprawozdań, to także nie racya; bo naprzód, iluż to — nie już instytucyi, ale i autorów, nie drukuje tego, co pisze, a powtóre są ludzie, którzy wolą poglądy ogólne nad nudne szczegóły. Nareszcie, jeżeli ci tak o ten druk chodzi, toć Przytulisko drukuje afisze, które cię właśnie w tak zły humor wprowadziły!
O jakże słodko jest bronić dobrej sprawy. Takiego uczucia doznaję właśnie w tej chwili, a doznaję go zawsze, ile razy ktoś z lekceważeniem odezwie się o Przytulisku. Przystaję wprawdzie na opinię, że np. Biuro wyjątkowej nędzy jest instytucyą mniej na pokaz, a sto razy więcej pożyteczną; niemniej przeto rozumiem, że dwie te instytucye wygodnie obok siebie pomieścić się mogą. Że włosy naprzykład są częścią organizmu mniej użyteczną od innych, nie idzie za tem, aby je strzydz przy samej skórze. Nosi się je dla ozdoby, na pokaz. W społeczeństwie, jak i w poszczególnym człowieku, musi też być coś zawsze na pokaz.
Co jednak mnie pociesza w dolegliwościach losu mego, to fakt, że stawając często w obronie różnych niewinnie krzywdzonych instytucyi, uważam, iż poczynam sobie zjednywać sympatyę bądź tychże instytucyi, bądź ludzi solidarnie z niemi związanych. Gdybym miał tak mało do roboty, jak miała dotychczas, np. spółka jedwabnicza, albo tak lubił dużo a niepotrzebnie rozprawiać, jak członkowie Towarzystwa muzycznego, wymieniłbym z łatwością kilkanaście takich kółek, w których felietony moje zyskały sobie jakie takie uznanie. Na nieszczęście, nie mogę się pod żadnym względem porównywać do Towarzystwa muzycznego, chyba pod tym względem, że w bilansie moim rocznym tak jest, jak zapewne wkrótce będzie i w bilansie Towarzystwa, to jest rozchody przewyższają zawsze dochody. Ale to ludzka rzecz! a zresztą niema się czem chwalić, i właściwie nie o tem zacząłem mówić.
Zacząłem mówić o pewnych sympatyach, jakie apologie moje mi zjednały. Otóż z prawdziwem rozczuleniem dowiedziałem się, iż zyskałem sobie prawdziwych przyjaciół w osobach niektórych członków komitetu Resursy Kupieckiej. Zrozumieli ci mężowie, że nazwa mandarynów, jaką ich ochrzciłem, a raczej ochińczyłem, a która, ile mi wiadomo, przyjęła się już na dobre, nie była żadną aluzyą, ale miała tylko na celu uczczenie ich powagi, którą zawsze uznawałem i uznaję, oświadczając zarazem, że nie ostatni to raz stanąłem w ich obronie i że ilekroć razy będą mnie potrzebowali, tylekroć pióro moje i skromne zdolności zawsze znajdą gotowe na usługi.
Ta sama chęć bronienia zasługi i prawdy powoduje mnie w tej chwili do wystąpienia w obronie przeciwników tamy Daniszewskiego, z których nie wiem dlaczego podrwiwa sobie obecnie kto chce i nie chce. Jeżeli, jak wiadomo choćby z Heleny de la Seiglière, mógł Napoleon I odnosić zwycięstwa wprost przeciwne wszelkim zasadom strategii i taktyki, mogła i tama Daniszewskiego nie rozpłynąć się wbrew wszelkim naukowym teoryom, które przez to nie tracą jeszcze nic na powadze. W każdym razie, wina to tamy, nie uczoności moich przyjaciół, bo jeśli woda zdołała oderwać od niej (od tamy, nie od uczoności) kilkanaście kamieni, tak samo mogła oderwać kilkadziesiąt, kilkaset, a wreszcie zabrać i całą tamę. Tama idzie w kierunku tylko trochę ukośnym pod wodą, uczoność zaś moich przyjaciół poszła wprost pod wodę; nic więc dziwnego, że nie tama, ale uczoność z wodą popłynęły.
Ale my to zawsze jesteśmy skłonni do jednostronności. Wiemy teraz wszyscy i cieszymy się, że grunt koło tamy już się zupełnie zamulił, a nikt nawet nie spyta, nikt nie chce zbadać, jak dalece mogą być zamulone umysły moich przyjaciół, daleko pierwej jeszcze niż tama. Audiatur et altera pars! Nigdy nie sądźcie o czytelnicy moi, z pozorów, bo jak wam tego na wielu przykładach dowieść mogę, prawie zawsze przyszłoby wam się omylić.
I tak, naprzykład, głoszą wszyscy jak najęci, że kiedy każde prawie większe miasto w Europie ma swój ogród zoologiczny, służący zarówno do celów naukowych, jak i do rozrywki, my nie mamy nic podobnego. Krzyczą dalej, iż p. Bartels, który już początki ogrodu własnym kosztem założył, niezawodnie prowadziłby i większy zakład tego rodzaju doskonale. Z drugiej strony wiemy, że jeśli sami czegoś nie zrobimy, nikt za nas z pewnością nie zrobi. Dalej łatwo zrozumieć, że gdyby rozpisać składki, gdyby każdy pośpieszył choć z małym datkiem, ogródby stanął, a dalej utrzymywałby się, w znakomitej przynajmniej części z opłat za bilety wejścia. Otóż wiemy to wszystko i cóż? Poprzeć ogród, czy nie poprzeć!?
Napozór rozumną i słuszną zdaje się rzeczą poprzeć, ale z drugiej strony, czy wiecie też, za ile wam rocznie zjadają wilki inwentarza w każdej gubernii? Oto mniej więcej za sto tysięcy rubli rocznie.
«No, i proszę acana... — mówił pewien obywatel z pod Płońska, miasta słynnego z inteligencyi mieszkańców, jak starożytna Abdera — no i proszę acana, i ja będę jeszcze płacił, żeby mi rozmaite bestye po ogrodach trzymali, kiedy człowiek i tak swoich rodzonych cieląt nie pewny?!» Prawda, jakie szczęśliwe połączenie faktów i jak się to ma blizko jedno do drugiego? Otóż i druga strona medalu. Poprostu: zamorskie wymysły!
Wreszcie, gdyby się nawet uformowało jakie towarzystwo, popierające myśl założenia ogrodu, i gdyby nasza wrażliwa publiczność ruszyła się do podpisów na członków, czy wiecie, coby było? Oto w drugim miesiącu trzecia część członków jużby nie wniosła opłaty, a w trzecim miesiącu jużby tylko trzecia część wniosła. Kto nie wierzy, niech się o te rzeczy spyta w Tow. osad rolnych, w Tow. muzycznem, albo w jakiemkolwiek innem do wyboru. Cóż robić! taka już nasza fantastyczna natura. Unikamy pedanteryi, gdzie możemy i jak możemy. Zresztą dlategośmy wymyślili przysłowia, żeby przecie coś znaczyły, a czyż to nie mamy przysłowia: «Mądry Polak po szkodzie!»
Nie wadzi jednak czasem być mądrym i przed szkodą.
Jak zaś dalece rozmaite franty wyzyskują tę poszkodową mądrość naszą, podam jeszcze jeden fakt na zakończenie niniejszego felietonu. Oto niejaki pan Breslauer, wydawca wielu pięknych dzieł, jak np. Izabela, Eugenia, i tym podobne, zarówno artystyczne, jak i budujące utwory, zamierza puścić w świat nową seryę podobnych romansów, których treścią główną będą zbrodnie kryminalne. Pan Breslauer ma nadzieję, ze zaprawione na Izabeli i Eugenii umysły będą teraz smakowały w podobnej, lubo zapewne pieprzniejszej jeszcze strawie. Czy będą smakowały? nie wiemy; sumienie jednak nakazuje nam ostrzedz, w interesie społeczeństwa, wszystkich, że w zakresie czytania niemasz nic bardziej szkodliwego, nic bardziej zgubnego dla moralności, niż podobne utwory. Z tych to powodów, o ile słyszeliśmy, uczciwe księgarnie mają nie przyjąć komisu, Kuryery nie załączą ogłoszeń; wszelkie zaś inne pisma dla wydawcy i promotorów tem mniej będą dostępne, im wyżej na schodach mieszczą się redakcye. Nie chodzi tu o wejście — ale właśnie o zejście, które zwłaszcza przyśpieszone, tem byłoby przykrzejsze, im z większej wysokości przedsiębrane.
Tyle na dziś.
Dawno słyszałem, i nie myślę się o to z nikim spierać, że artyści teatralni są najdrażliwszymi ludźmi pod słońcem; ale żeby publiczność posuwała nietolerancyę aż do takiego stopnia, do jakiego posuwa ją na przedstawieniach teatralnych, jest to rzecz zaiste dziwaczna. Mówię tu o zarówno nieusprawiedliwionych, jak i nagannych oznakach niecierpliwości i oburzenia, jakie ze strony mniej dbałej o dobry ton publiki spotykają co wieczór te osoby, które przychodzą w połowie pierwszego, a wychodzą w połowie ostatniego aktu granej sztuki. To trudno! Miło jest słuchać sztuki od początku do końca, ale trzeba umieć uszanować wolność ludzką. Chyba bardzo przewrócona nowoczesnemi zasadami i nawskroś przejęta demagogią głowa nie chce zrozumieć, że pani «Dziurdziulewiczowa» wraz z synem, młodym «Dziurdziulewiczem», i córką, panną »Dziurdziulewiczówną», nie może przychodzić do teatru o wpół do ósmej, to jest o tej godzinie, o której przychodzą zwykli śmiertelnicy, którym do Dziurdziulewiczów tak daleko, jak stąd do Krakowa. Choćbyśmy zresztą zapomnieli, że Dziurdziulewicze o mały włos nie są spokrewnieni z najznakomitszemi rodzinami kraju, pamiętać w każdym razie należy, że jak wiele innych równie świeżo wyprezesowanych, wydyrektorowanych i wogóle wyobywatelowanych rodzin, tak i Dziurdziulewicze reprezentowanie dobrego tonu uważają za swe dziejowe posłannictwo, — od posłannictwa tego nie odstąpią, choćbyście dziesięć razy jeszcze głośniej sykali, gdy wam przeszkadzają w zrozumieniu początku lub w dosłuchaniu końca sztuki. Wprawdzie, jeżeli nie zrozumiecie początku, nie będziecie rozumieli i dalszego ciągu, gdy zaś nie dosłuchacie końca, nie będziecie mogli zbudować serc i dusz waszych widokiem wynagrodzonej cnoty, a ukaranego występku; macie jednak za te wszystkie szkody znakomitą nagrodę, której dlatego nie cenicie, że się na niej nie umiecie poznać, lubo żeście jej nie warci. O wy, którzy siedzicie w krzesłach, sami powiedzcie, czy na wasze maniery nie wpłynie zbawiennie widok młodego Dziurdziulewicza, nakrywającego głowę i wychodzącego w chwili, w której kurtynie ani śni się jeszcze zapadać. Depce on wasze odciski, i odciski żon, i odciski córek waszych, to prawda; ale z jakąż to gracyą kołysze się całym korpusem, przeciskając między wyciągniętemi kolanami bliźnich swoich a parapetami! Z jakąż wytwornością i z jakimże akcentem, godnym samego Jardin Bullier, powtarza niezrównanie grasejowane: «pahdon», jeżeli wypadkiem postawi obcas buta swego na nodze któregokolwiek z siedzących. Dwa tygodnie tylko był w Paryżu, a już zepsuł sobie język w tak wykwintnie arystokratyczny sposób, że nawet do psa swego nie mówi inaczej, rzucając mu kawałek sucharka, jak: «Otwórz... jakże się tam nazywa?... otwórz guenbe». O ludzie, ludzie! czy wy myślicie, że młody gentleman Dziurdziulewicz dlatego tylko nosi głowę tak wysoko, że wedle praw natury części lżejsze w połączeniu z cięższemi, zajmują miejsca górujące? Wcale nie! Ale oto dlatego, że nikt nie ma tak głęboko wyciętych kołnierzyków, tak wązkich u góry, a tak szerokich u dołu ineksprymablów, i tak dokładnie angielskiego przekosmato-kosmatego paltota z patką na plecach i guzikami, któreby wygodnie, pod względem wielkości, spodki do filiżanek zastąpić mogły.
Ale to jeszcze nie wszystko: jeżeli bowiem wy, ze względu na to, że z młodego Dziurdziulewicza poznajecie dopiero, czem jest prawdziwa cywilizacya, nie powinniście się nań gniewać za małą dystrakcyę, jaką wam sprawia w teatrze — cóż dopiero mówić o córkach waszych i żonach waszych, które jeśli mają jakiekolwiek pojęcie o tem, co jest dobry ton i dobre ułożenie, winny to bezsprzecznie pani Dziurdziulewiczowej i pannie Dziurdziulewiczównie. Pani Dziurdziulewiczowa przychodzi wpół aktu: — prawda! Ach, czyż która z was, o czytelniczki moje! potrafi odsunąć drzwiczki loży z hałasem tak pełnym godności i przeświadczenia, że cały świat jest dla nas, a nie my dla niego? Jak to zaraz znać osobę, która należy do towarzystwa! Dalej zaręczam, że żadna z was nie zdoła o zakład narobić tyle szurgotania czterema nędznemi krzesłami, tyle szelestu dwiema sukniami, i nie wiem na pewne, — bo i skądże mógłbym wiedzieć? — ilu spódnicami! Tak, tak! moje panie! Chwila, w której p. Dziurdziulewiczowa sadowi wielmożność kształtów i obwodów swoich w ciasnościach loży teatralnej, jest szczytem wielkoświatowej elegancyi, jest chwilą, w której dobry ton podaje obie ręce wytworności, a niekłamany wdzięk rzuca się w objęcia nonszalancyi.
Uczcie się więc, o piękne panie, do rodziny Dziurdziulewiczów nie należące! Wprawdzie, żeby dojść do takiej doskonałości, niemało potrzeba; ale dobra wola i dobry przykład wiele mogą. Uczcie się więc, przypatrujcie, nie pozwólcie braciom, mężom i narzeczonym swym sykać w chwili, kiedy Dziurdziulewicze wam i im przeszkadzają, i nakoniec wykrzyknijcie wraz ze mną: Niech żyją Dziurdziulewicze!
A teraz pozwólcie mi, czytelnicy, że ponieważ przed chwilą mówiliśmy o teatrze, teraz powiem parę słów o pewnej komedyi, która nie dawniej niż wczoraj odegraną była, jeżeli nie na samej scenie, to przynajmniej blizko sceny, i którą nietylko że własnemi oczyma (dziś tak często ludzie patrzą cudzemi oczyma, że ten pleonazm się dozwala) widziałem, ale bezpośrednio wmieszany byłem między jej aktorów. Komedyi tej nadałbym tytuł: «Posiedzenie parlamentarne», gdyby nie to, że złośliwe języki posądzają mnie o bezustanną ironię, a w tym razie, wyrażenie: parlamentarne, istotnie na ironię wyglądaćby mogło. Rzecz dzieje się w sali ogrzanej do trzydziestu stopni Réaumura, przy powszechnem uderzeniu krwi do głowy; bohaterami zaś «Posiedzenia» są: Prezes, Komitet, Mówcy, Demos, Stołki, Kartki do głosowania. — «Posiedzenie» poczyna się ożywiać: Jeden z mówców proponuje (zresztą rozsądnie) oszczędności i kończy wnioskiem, by tych oszczędności nie robić na pensyi dyrektora, ponieważ obowiązki jego są ważne i trudne. Głos drugi: A czy dyrektor odpowiada swym obowiązkom? (Śmiechy, ogólna radość, Demos uszczęśliwiony bije brawo). Prezydujący: Demosie, nie śmiej się, albowiem jest to głupie i nieprzyzwoite. Demos: Brawo prezydujący! brawo! brawo!. — Po takim objawie radości Demos siada. (Brawo! brawo!). Jeden z mówców: Mówmy o oszczędnościach! Demos: Mówmy o oszczędnościach! Głos z lewej strony: Sądzę, że można skasować trzech woźnych, a miejsce ich zastąpić dwoma. Demos: I ja tak sądzę, skasować dwóch, zastąpić trzema. Głos z lewej: Ależ przeciwnie! Demos: A tak, przeciwnie. Głos z prawej: Mojem zdaniem dwóch to będzie za mało. Demos: I mojem zdaniem będzie za mało. Prezydujący: Demosie, zostaw to komitetowi, jesteś niekompetentny. Demos: Owszem, jestem kompetentny. Głosy z różnych stron: Tak! Demos jest kompetentny. — Nie jest! — Jest! — Nie jest! — Jest! Wrzawa, słychać głosy: Opozycyo, grupuj się!! Demos: Jestem kompetentny i dam tego dowody; niech mowcy mówią. Jeden z mówców: Ja sądzę czarno! Demos: I ja czarno! Drugi mówca: Ja biało! Demos: Hę!? co? i ja biało — Brawo! brawo! — Prezydujący: Demosie, siadaj! Głosy: Opozycyo, grupuj się! (Wrzawa, zamieszanie, widać mówców ruszających ustami, ale głosu ich nie słychać). Prezydujący: Demosie, ucisz się! (Wrzawa i ogólna pantomina mówców). Prezydujący: Demosie, zaklinam cię, ucisz się, inaczej będziesz siedział do wieczora bez obiadu, nim zdołasz co postanowić, Głosy: Jeść! Jeeeść! Prezydujący: A widzisz! a teraz słuchaj, jeżeli chcesz czarno, to wstań... (Demos wstaje). Prezydujący: ...ale jeżeli chcesz biało, to siadaj. (Demos siada). Prezydujący: Demosie, Demosie, na miłość boską, zdecyduj się! zdecyduj się! Opozycya: Panowie, grupujmy się! ty zaś, Demosie, powtarzaj za mną: no! czarno! Demos: czarno! Opozycya: czarniej! Demos: czarniej! Opozycya: Krzycz głośniej: najczarniej. Demos wrzeszczy: Najczarniej! najczarniej! najczarniej! brawo! brawo! Prezydujący: Demosie, kiedy więc mówisz czarno, dlaczegóż więc, kiedym ci zaproponował, żebyś usiadł, jeżeli chcesz biało — usiadłeś? Opozycya: Nie rozumiałeś pytania. Demos: Nie rozumiałem pytania. Prezydujący: A teraz rozumiesz? Opozycya: Tak! Demos: Tak! Komitet: Szanowny Demosie! przedstawiam ci tu projekt pewnych zmian w ustawie, bez których, jak ja przynajmniej sądzę, nie możemy dalej istnieć. Najgłówniejsza z tych zmian jest następująca: Wyrzeknij się, o Demosie, zjadania co piątek lekkich i słodkich wprawdzie, ale nie pożywnych blamanżów, które ci nie wychodzą na zdrowie, a ja wzamian będę ci dawał w miarę możności, co dwa tygodnie, uczty co się nazywa. Czy zgoda? Demos: Niech jaki mówca co powie. (Jeden z mówców wstaje, mówi długo, płynnie, i stara się namówić komitet, żeby dawał uczty co dwa tygodnie, ale blamanżów nie odbierał, albowiem, jakkolwiek same przez się nie dość może pożywne, przy posilniejszej jednak strawie służą i pomagają do strawności. Prezydujący: I cóż, Demosie!? Demos: Brawo, braaawo, brawo! Opozycya: Krzycz! krzycz! Demos: A! a! a! o! braaawo! Komitet: Demosie! służyłem ci jak umiałem, nie pobierając za to pensyi, ale ponieważ na blamanże nie mam, podaję się do dymisyi. Opozycya: Krzycz! Demos: Braaaawo! (Komitet wychodzi. Krzyki, wrzawa, zamieszanie, słychać dzwonek prezesa, ścisk, powinszowania. Powoli cichnie jednak coraz bardziej. Demos spogląda wokół siebie, poczyna się dziwić, stopniowo wpada w osłupienie i spogląda na drzwi, któremi wyszedł komitet). Demos: Hę! Co to? Co? Gdzie on poszedł? Co ja teraz będę robił? Aa! a! (poczyna płakać). Opozycya: Idź poproś go, żeby został, póki nie znajdziesz sobie kogo innego. Ja ci będę służyć. Ho! ho! ale nim mnie wybierzesz, idź poproś go.
Opozycya sama.
Opozycya: Ha! ha! ha! Zgrupowałam się! Ależ z tego Demosa można wszystko zrobić, jak z wosku. Poczciwina! poczciwina! No! teraz przyjdzie moja kolej! Poczciwy safanduła! Poczciwina! poczciwina!
Mówcy sami.
Pierwszy mówca: Mówiłem za Demosem i z głębi duszy jestem przekonany, że miałem słuszność, ależ to brawo komitetowi w chwili, gdy się podał do dymisyi, co za brak taktu! co za brak szlachetności! co za nizkość uczuć! Wiesz, że mnie to boli prawdziwie!
Drugi mówca: Młody jesteś, bracie, i nie miałeś jeszcze czasu zbadać serca Demosa, które on ma dobre, ale jeśli chcesz się przekonać, co warta głowa, przeczytaj co o nim mówi nieboszczyk Arystofanes w «Rycerzach», jeszcze w roku 425 przed Narodzeniem Pańskiem. Przeczytaj! co ci to szkodzi!
Zaciekawiony tą rozmową, a zwłaszcza jej zakończeniem, wróciwszy do domu, wyszukałem w literaturze greckiej wzmiankowanych «Rycerzy» i począłem ich czytać. Ciekawe to rzeczy! Były to czasy wojny Peloponeskiej; lud (demos) w Atenach, wodzony na pasku przez demagogów, szedł ślepo sam, dokąd go ci ostatni wiedli. I oto jak dwaj dymisyonowani wodzowie, przywódcy również niedawno dymisyonowanej partyi rządzącej, scharakteryzowali przed widzami swego Demosa:
»Otóż, panowie, mamy pryncypała
Gorączkę, mruka, wścieklca, świszczypała,
Starego głucha. — Demos skapryszony,
Wraz na ostatnim targu kupił sobie
Garbarza franta, co w swojej osobie
Wszystkie podstępy połączą i zdrady.
A gdy my z starcem nie możem już rady
Dać sobie, Kteon, ów garbarz przebiegły,
Zbadał go wkrótce, łasił się uległy,
Lizał się, schlebiał, widział w chwały blasku
I na rzemiennym głupca wodzi pasku».
Wczoraj w dniu 28 lutego odbyło się ogólne posiedzenie w Towarzystwie muzycznem warszawskiem. Komitet przedstawił zebraniu projekt, ściągający się do zmiany ustawy, który to projekt został ogromną większością głosów odrzucony. Skutkiem tego, dotychczasowy prezes, dotychczasowy dyrektor, a nakoniec i komitet podali się do dymisyi. Dymisyę tę przyjęto z większą skwapliwością, niż taktem. Teraz więc oczekiwane są w Towarzystwie muzycznem wielkie zmiany. Specyalny nasz sprawozdawca doniesie zapewne czytelnikom szczegółowiej o całym przebiegu sprawy; ja zaś muszę śpieszyć w obronie naszego pisma w inną stronę, skąd niewielkie wprawdzie grozi niebezpieczeństwo, niemniej jednak należy je zażegnać.
Myślę, że to zażegnanie, jako zażegnanie, tem będzie skuteczniejsze, że się ma do czynienia z dyabłem. Nie lękajcie się, czytelnicy! Jako dobrzy chrześcijanie, możecie dla odpędzenia owego wroga chrześcijańskiej religii położyć krzyżyk na czole, ale bać się niema czego, bo to, jak zobaczycie, wcale nieszkodliwe stworzenie. Cóż to naprzykład może szkodzić komu, że dyabeł ten tem się przedewszystkiem odznacza, że jest niezmiernie kontent z siebie, że lubi dużo mówić, i że mu się jego własne słowa wydają niezmiernie dowcipne, eleganckie, bystre i tym podobne? Nieszkodliwa choroba, i nietylko w piekle na nią chorują. Mój Boże! iluż to u nas choruje na nią miernotek, uchodzących na łonie rodzin za geniusze! a dlatego Warszawa stoi zawsze na jednem i tem samem miejscu! Co tu i mówić? Potrzebaby chyba powtarzać utarte przysłowia lub zdania — zawsze znane, a nie zawsze prawdziwe.
Są bowiem takie utarte zdania, które nie zawsze się sprawdzają. I tak: przywykliśmy wierzyć, że rozum i powaga zawsze przychodzą z wiekiem. Gdzie tam! Szanowne pismo polityczne, społeczne i literackie aż nadto nas przekonywa, że pomiędzy rozumem i powagą a Wiekiem czasem nic zgoła niema wspólnego. Oto jak było. Wiek zaczepił niedawno Gazetę Polską i dostał odprawę. Po trzech tygodniach głębokiego milczenia, Wiek, który może o odprawie zapomniał, gdyż, jak wiadomo, w pewnym «wieku» traci się pamięć i dziecinnieje się wielce, ponowił na nas atak w osobie felietonisty, przystrojonego w nazwę «Kulawego dyabła». Znakomity ten szermierz na polu literackiem ostrzega ludzkość przed stronnością Gazety Polskiej w traktowaniu prawie wszystkich kwestyi ekonomicznych, przemysłowych i handlowych, tyczących się kraju. Miejcież się na baczności czytelnicy, ilekroć tego rodzaju kwestya w Gazecie Polskiej poruszoną zostanie! Jeżeli pragniecie być spokojni, to szukajcie tego spokoju w szpaltach Wieku. Tak jest, my istotnie nie jesteśmy tak dalece bezstronni, abyśmy zawsze i wszędzie nasze własne zdanie umieli poświęcić dla jakiejkolwiek innej opinii, która na razie może się okazać korzystniejszą. Oprócz tego zarzutu, który stanowić miał najefektowniejszy wystrzał z bateryi, przez trzy tygodnie nabijanej, «Dyabeł kulawy», jak się sam chwali, a na co sumienie moje literackie zgodzić się nie pozwala — lekko i elegancko żartuje z Gazety Polskiej, której usuwanie się od gry do puli na prenumeratorów, kładzie na karb braku na stawkę i nieszczęścia w grze. Jakkolwiek, widocznie dla wdzięczności i rozkoszności formy, Dyabeł kulawy przemawiał do Gazety Polskiej w drugiej osobie liczby pojedyńczej, przecież nie będę z tej dogodności korzystał, bo poufałość mi nie do smaku. Gdybym przynajmniej miał przekonanie, że przemawia do mnie prawdziwy dyabeł, niechby sobie kulawy, łysy, ślepy czy zezowaty, byle prawdziwy — prędzejbym się na tak poufałe stosunki zdecydował. Ale niestety, wszystko mi się jakoś zdaje, że nie jest to prawdziwy dyabeł, ale ot: taki sobie zwyczajny pauvre diable, któremu niema co i rogów przycinać, bo mu Pan Bóg nie dał rogów.
Pauvre diable!
Zaglądając do cudzej kieszeni, czy ma za co grać do puli z prenumeratorami, czy nie ma, — rzecz niezręczna i nieprzyzwoita, niechaj pauvre diable przyjmie dobrą radę i nigdy tego nie robi; cały zaś Wiek wraz z kulawym nie dyabłem, ale felietonem, niechaj pamięta, że w najgorszym razie lepiej jest nie grać wcale, aniżeli grać na liczmany. Liczmany w żadnym czasie, ani w żadnym wieku nie znajdą kursu; kto zaś chce je za prawdziwą monetę podawać, ten sobie samemu winę przypisze, jeśli mu tą samą miarką ludzie odmierzą.
Tą starą prawdą kończę felieton dzisiejszy.
Od czasu, jak złość ludzka doszła już tego, że w jednem z większych miast pewna liczba «ultramontanizmem związanych owieczek», wyprzedaje się z ciepłych pledów zimowych dlatego tylko, że takie pledy są podczas zimy w modzie u zwolenników Przeglądu Tygodniowego, przestaję wierzyć w prawdziwy postęp na świecie, a przynajmniej mniemam, że napróżnoby było go szukać poza szpaltami tegoż Przeglądu. Z drugiej strony nie umiem się bronić przykrym przeczuciom co do przyszłości naszego społeczeństwa, które najcelniejszych kapłanów postępu, to jest zwolenników i współpracowników Przeglądu, wynagradza w ten sposób, że podczas zimy, kiedy cały świat otula się w futra lub watowane paltoty, oni, ci krzewiciele światła, ci ofiarnicy wiedzy, muszą za całe ubranie poprzestać na ciepłych pledach. W pledzie, w kapelusiku z małym termometrem zamiast kokardki, nie ma się wprawdzie nic wspólnego ze «zmurszałą» przeszłością, z «zapleśniałym murem przesądów», i z «ultramontanizmem owianemi owieczkami», owszem, wygląda się bardzo demokratyczno-zagranicznie, czyli nader postępowo; ale wszystko to jeszcze nie broni od zimna. Członki najpostępowszego w świecie męża tak samo marzną, jak i członki najsilniej zawianej wiatrem ultramontanizmu owieczki; czyż więc sprawiedliwą rzeczą jest, aby gdy ta ostatnia, to jest «zawiana owieczka», otula się ciepłem futrem — postępowy mąż kłapał zębami od zimna?
Od pledów Przeglądu Tygodniowego niech mi wolno będzie przejść do Towarzystwa muzycznego. Nie jest to tak wielki przeskok, jakby się komuś zdawać mogło, albowiem od czasu, jak w «Zwierciadłach» odbiła się bohaterska postać «pana Narwickiego», jedynego białego charakteru ze wszystkich, wchodzących w skład dawnego komitetu; od czasu, jak ta bezinteresowna i pełna poświęceń, uciśniona niewinność znalazła tak obronę, jak i zasłużoną apoteozę w bezstronnych i wolnych od wszelkiego nepotyzmu szpaltach pomienionego pisma — niektórzy twierdzą, że między redakcyą a Towarzystwem zaszedł związek daleko bliższy niż ten, jaki może zajść np. między wspomnionym bohaterem «Narwickim» a przyszłem dyrektorstwem w temże Towarzystwie muzycznem. Niektórzy chcieli nawet związek ten objaśnić stosunkiem kota do mleka, ale porównanie to odrzucam jako trywialne i nietrafne. Wiadomo, że jeżeli nawet redaktor piórem i słowem działał na czyjąkolwiek korzyść, to ani na swoją, ani na nikogo ze swoich; owszem, dawno nie widzieliśmy takiej bezstronności, z jaką redaktor popierał najzasłużeńszego p. «Narwickiego», bez względu na to, że między kandydatami do komitetu występował jego rodzony brat, który skutkiem tego o włos tylko co nie został przegłosowany. Ale tem większa to zasługa redaktora! Umieć poświęcić dla dobra ogółu nawet związki familijne było zawsze cechą dusz wielkich i wspaniałych, a podobnych przykładów sama tylko chyba starożytność dostarczyć może.
Ale wróćmy do samego Towarzystwa. Otóż wybory już skończone. Czytanie i spisywanie głosów odbyło się wczoraj, przy akompaniamencie niespokojnego bicia serc głosowanych kandydatów, przy mroku i rumianej zorzy wieczornej, zaglądającej do okien, i nakoniec przy akompaniamencie głodu, nie żartem dającego się uczuć wielu członkom komitetu wyborczego, którzy nie mieli czasu zjeść obiadu. Małe nieporozumienia, wzniecone przez osoby utrzymujące, jakoby głosy przy niektórych nazwiskach policzone zostały mylnie, przeciągnęły jeszcze posiedzenie. Bądź co bądź jednak, nowy komitet został już wybrany; pisma peryodyczne zapewne podadzą dość długą i dość potężną listę kandydatów, ja zaś kończę wzmiankę o Tow. muzycznem, życząc nowemu komitetowi lżejszego losu, niż miał dawny.
Ale kończę tę wzmiankę jeszcze i z innego powodu. Oto poprostu, z chwilą, jak Zosia i Juleczka, w rozmowie swej, drukowanej w Kuryerze Codziennym, z całą prostotą i naiwnością, właściwą młodym latoroślom, hodowanym po naszych pensyonatach, zgromiły moją równie zbyteczną, jak i naganną złośliwość — od chwili, jak przekonałem się, że nazwa «demos», którą ochrzciłem — przyznaję się — całe posiedzenie ogólne, wytłómaczona, lubo nie dość ściśle, przez tatę Zosi i Juleczce, oburzyła i zasmuciła te dwie gołębie duszyczki — od tego czasu, powtarzam, postanowiłem jak najmniej mówić o Towarzystwie muzycznem. Mogłem z całym spokojem znieść swego czasu ciężar gniewu mandarynów Resursy Kupieckiej, mogłem nie ugiąć się pod świeżymi ciosami Przeglądu Tygodniowego, mogłem wytrzymać niezbyt zresztą gwałtowny atak dyabła kulawego z Wieku; nie obalił mnie nawet zarzut wielce zagniewanej na mnie wykwintnej rodziny Dziurdziulewiczow, która jednozgodnie wyrzekła, że jestem mauvais genre, i która, chcąc pokazać, jak niewiele sobie ze mnie robi, po dawnemu spóźnia się do teatru — mogłem nakoniec, lubo z trudnością, unieść na barkach brzemię niezadowolenia opiekunki Przytuliska, którą tak długo napróżno nudziłem o rachunki tej instytucyi — mogłem, powtarzam, przenieść to wszystko, ale nie jestem tak niepoprawnym i zatwardziałym grzesznikiem, abym się nie miał cofnąć przed mąceniem spokoju dusz czystych, takich, jak Juleczka i Zosia. Dziewiczość ich, nieświadomość złego ni dobrego i prostota, które, mówiąc nawiasem, stanowią ich nieocenione kwalifikacye na współpracowniczki Kuryera Codziennego, poruszyły tak dalece uśpioną moją czułość, że odtąd postanawiam być zawsze raczej lirycznym niż złośliwym.
Pod wpływem tej czułości, gotów jestem nie pokropić już nigdy w życiu święconą wodą kulawego dyabła, tembardziej, że chodzą wieści, jakoby ostatni felieton w Wieku miał być prawie łabędzim śpiewem tego talentu. Redakcya Wieku, lubo zachwycona jego dotychczasową działalnością, postanowiła podobno jednak dla różnych innych przyczyn, prócz skołatanego jego zdrowia, odebrać mu felietony, a powierzyć natomiast bardziej zgodne z rodzajem jego talentu rubryki: «Przyjechali do Warszawy, Zmarli w Warszawie i Stan wody na Wiśle». Czy się wieść ta sprawdzi, czy nie? — dziś jeszcze na pewno nie umiem powiedzieć; na wszelki jednak wypadek pośpieszam wyrazić mu swe uczucia wraz z nadzieją, że i na tej drodze, jak i na poprzednich będzie pracował z równą chwałą, jak pożytkiem.
Co wyraziwszy, mógłbym przejść do innych faktów, gdybym miał ich tyle na każde zawołanie, ile plotek zdołają sobie w ciągu godziny wypowiedzieć dwie, dobrze ćwiczone w szkole opowiadania dewotki, lub ile niedorzeczności wypowiedzianych zostało na wszystkich zgromadzeniach ogólnych, które w ostatnich czasach się odbyły. Na nieszczęście, jeżeli nic ważniejszego nie stanie się w Warszawie, jeżeli żaden ważniejszy ewenement nie przerwie zwyczajnego życia miejskiego, wówczas chwilami czuję się w ambarasie. Choćbym doniósł czytelnikom moim, że trzy panny Epstein wyjechały z Warszawy, z zamiarem dania koncertu, dajmy na to, w Przytyku, albo w Garwolinie, nie sprawię tem wielkiego efektu, albowiem czuję, że wyjazd panien Epstein tyle obchodzi większą część mieszkańców Warszawy, ile magistrat to, że ktoś nie dojrzy godziny na ratuszu z powodu złego oświetlenia zegaru, lub że ktoś połamie sobie nogi na ulicy Daniłowiczowskiej z powodu braku na niej latarni.
Gdybym był płocczaninem, tj. gdybym mówił «jeich» zamiast: ich; umięso zamiast: mięso, i phiorun zamiast: piorun, dopierożbym rzucał phioruny na marnotrawstwo jeunesse dorée płockiej, która pannę Józefę Czapską uczciła na przedstawieniu «Córki pani Angôt» brylantami, wartującemi koło sześciuset rubli srebrem! Piękny podarek, ani słowa; ale któż ma sobie pozwalać podobnych wydatków, jeśli nie złota młodzież płocka, która nietylko słynie na cały świat z pięknej wymowy, ale, jak widzimy, i z wykwintnego smaku, umiejącego poznać się na tem, co prawdziwie piękne, i należycie uczcić przedmiot ogólnego zachwytu i podziwu. Tymi to tylko przymiotami, tą wykwintnością smaku, da się wytłómaczyć zamiłowanie do przesiadywania w handlach i zamiłowanie w śniadankach, a nakoniec nadzwyczajny pociąg do dobrych cygar, czerpanych obficie w otwartych zwykle na ścieżaj port-cygarach przejezdnych obywateli. Ci ostatni skarżą się nawet, że śniadanka i cygara warunkują zbyt sine qua non łatwość, a zwłaszcza pośpiech w załatwianiu interesów, za którymi przyjeżdża się do miasta. Skargi podobne jednak są to zwykle gadania ludzi, którzy nie rozumieją, że natury prawdziwie i nawskroś estetyczne mają swoje wymagania, swoje instynkty i swoje potrzeby, od których żadną miarą odstąpić nie mogą; jeżeli więc brutalna rzeczywistość do odstępowania od nich w zwykłych warunkach zmusza, chwytają pierwszą lepszą, lub pierwszą gorszą sposobność, żeby do nich powrócić.
Co do mnie, ponieważ owej pożądliwości na cygara i śniadania nietylko nie uważam za wadę, ale wykwintnością i wysokiem estetycznem poczuciem ją tłómaczę, niechaj mi więc będzie wolno powiedzieć, że przymioty te nietylko w Płocku panują, ale trafiają się prawie w równej sile we wszystkich naszych miastach, nie wyłączając i Warszawy. Śniadankowiczostwo stanowi cechę miejską, u nas tak wybitną, jak żadna inna. W ostatnich czasach, a raczej w ostatnim dziesiątku lat, piękna ta cecha zmniejsza się coraz bardziej; nie mniej przeto istnieje i wyróżnia nasze tego rodzaju sfery od zagranicznych. Jak smarujesz, tak jedziesz, mówi przysłowie. Trzymamy się go, trzymamy święcie. Ambicya i godność osobista podejmowanych i częstowanych na tem nie tracą, bo nikt nie może stracić lub zgubić (wedle greckiego przysłowia) tego, czego, jak naprzykład rogów, nigdy nie posiadał. Ambicya więc nie traci, a żołądek biorącego i interesa dającego zyskują. Po cóż więc starać się o zmianę.
Ale spostrzegam się, że zaczynam moralizować, a tymczasem panna Czapska dostała brylanty i kontenta. Zresztą lepiej jest być zbyt uprzejmym dla płci pięknej, niż za mało. Co do nas, po Francuzach jesteśmy najgrzeczniejszym narodem dla kobiet na świecie, i z tego nikt nie myśli się wyśmiewać. Ale jakże inaczej ma być, jeżeli nawet uczniowie gimnazyum, a już uczą się, jak to z płcią piękną, niby z porcelaną, należy się delikatnie obchodzić! Praktyczne tego rodzaju wykłady prowadzą się po naszych warszawskich dystrybucyach, w których młode panny, o kokach przechodzących zarówno moją, jak i twoją wyobraźnię, czytelniku, otoczone młodzieżą gimnazyalną, uczą ją należytej dla płci pięknej galanteryi. Przy dymie z papierosów i zapachu piżma, jaki wonią szaty tych rusałek, nabiera młodzież przytomności, pewności siebie; tu pierwszy raz doznaje lubych wzruszeń sercowych, tu pierwszy raz doznaje zawodów, zdrad i rozczarowań, tu poznaje, że «ona, która zdawała się być tak kochającą i wierną — ona tak niby niewinna... Boże! tak okropnie zdradziła!» Kobieto, puchu marny! A potem nieunikniony bajronizm siódmoklasowy i — pół dzika romantyczność szóstoklasowa, która jako z natury swej do najwyższego stopnia klasycyzmowi przeciwna, pociąga za sobą fatalne kolizye z profesorami łaciny i greckiego, a w następstwie nierównie jeszcze fatalniejsze krępowanie polotu rozmarzonych młodych dusz, dwuletnim pobytem w każdej klasie.
Ej rodzice, rodzice! baczenia więcej, przedewszystkiem baczenia na dzieci! Naukę da im, a przedewszystkiem ma dać szkoła; ale i wasze zadanie nie mniejsze. Do was należy wyrobić zasady, waszą rolą jest stworzyć charakter dzielny, godny prawdziwego męża, a jednolity, nie żaden zlepek jaskrawych strzępków, nie żaden omnibus.
Tak jest. Nie omnibus, a przedewszystkiem nie warszawskie omnibusy. Wierzajcie mi, że gorszych wehikułów niema na całym świecie. Nie unoście się dumą i nie cytujcie mi żelaznych omnibusów kolejowych, albowiem są one, prawda, wygodniejsze, ale za to daleko delikatniejszego zdrowia od zwyczajnych. Tym to stanem zdrowia tłómaczyć sobie należy nadzwyczajną ich kaprysność w przejeżdżaniu i zatrzymywaniu się na stacyi. Proponuję każdemu zakład, że ile razy będzie miał ochotę zastać omnibus na stacyi, tyle razy go nie zastanie. W ostatnich czasach stan zdrowia tych olbrzymów musiał się nawet bardzo pogorszyć, bo był czas, że przestały zupełnie kursować. Dlaczego? Któż zgadnie? Któż zgadnie, dlaczego mamy najgorsze bruki, najrzadsze i najciemniejsze latarnie? Któż zgadnie, dlaczego może w żadnem mieście Europy o kanalizacyi i asenizacyi nie gadano tak dużo, a nie zrobiono tak mało? Są to właściwości, które, Boże odpuść — wszystkim ludziom szkodliwe, pomagają wszystkim felietonistom, dostarczając im obfitego materyału, jak oto mnie w tej chwili, do żartów i szyderstw. Omnibusy nie chodziły, bo nie chodziły — co tu takie rzeczy badać?... może droga była zła, a może Zarząd był zły na publiczność — kto to może wiedzieć? Zarząd wie, ale nie powie.
A tymczasem nigdy wszelakiego rodzaju wehikuły nie były potrzebniejsze, niż w tej porze błot i spodziewanych odwilży, a późnych powrotów z rautów, których pełno wszędzie w całej Warszawie. Ale już i rauty ze swojemi stojącemi herbatkami, razem ze swemi kanapkami i tartynkami, i z równie posilnemi jak kanapki i tartynki rozmowami skończą się niezadługo. Powszechna wieść niesie, że tego roku «towarzystwo» nudzi się. Rauty trwają za długo; przychodzisz o dziesiątej, a wychodzisz o pierwszej, siedzisz więc trzy godziny — choćbyś tedy był mądry, jak pięćdziesięciotomowe wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego, w końcu wypowiesz wszystko, co masz do wypowiedzenia, i wzorem tegoż wydawnictwa, nie wiesz, co masz gadać. Tak! tak! czas, aby się i rauty już skończyły. Mój czytelniku, powiem ci coś na ucho. Wiosna idzie! wiosna idzie zawsze młoda, wonna, uśmiechnięta, stokroć milsza i piękniejsza, niż wszelkie bale i rauty. Wiosna! wiosna! Niezadługo nad szarą rolą zwiśnie w powietrzu skowronek; śniegi stopnieją, popłyną strugi, strumyki i strumienie; potem jedno i drugie ciepła rozkoszne tchnienie, a zakwitnie sasanek, drzewa wypuszczą jasną zieleń pąkowia, po wsiach bydło wypędzą do boru; ozwie się fujarka, jedna, druga, trzecia, dziesiąta: oj dana! oj dana! — ptakom ledwie gardziołka nie popękają od rozkosznego śpiewu, i będzie wesoło, a rzeźwo, a radośnie.
Pod miłem wrażeniem — do widzenia!
Wyobraźcie sobie, czytelnicy, że między posiedzeniami, jakie w ostatnich czasach przypadały w Warszawie, jedno odbyło się zupełnie przyzwoicie i spokojnie. Było to posiedzenie członków Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Zaiste, przypomniawszy sobie posiedzenia Spółki jedwabniczej, Merkurego, Giełdy, a nakoniec przesławne sejmy Towarzystwa muzycznego, nie mogę wyjść z podziwu. Tak odbyło się wszystko cicho i spokojnie! Nikt nie proponował wotum nieufności dla komitetu; nikt nie kąpał uszu słuchaczów w oceanie wymowy, nikt nie pozyskał nieśmiertelnej sławy, któraby go przydomkiem «nasz», przynajmniej na jaki tydzień obdarzyła; nie było ani komitetów wyborczych i agitacyi uprawianej jako sztuka dla sztuki; żadna rodzina białych charakterów nie mąciła wody między publiką, aby potem nałapać ryb w postaci krzeseł kurulnych w komitecie; na miejsce dyrektora nikt nie polował z naganką, co jak wiemy, gdzieindziej nie tylko bywało, ale i na polującego z naganką sprowadziło kompletną, chociaż nieco spóźnioną, naganę opinii, która jak zwykle «mądra po szkodzie», spostrzegła się jednak wreszcie na sztuczkach. Nakoniec: posiedzenie nie wydało swego męczennika, swej «uciśnionej niewinności», alias swego «Narwickiego», któryby poświęcenie dla dobra Demosu posuwał aż do tego stopnia, aby dać się przybić, wprawdzie nie do krzyża, ale do dyrektorskiego krzesła na rok cały.
Owóż więc, brakło tego wszystkiego; natomiast przejrzano rachunki z lat ubiegłych, wskazano bez hałasu drogi, które przebyto; jeden z członków przełożył obradującym kilka projektów na przyszłość, które nowy komitet rozpatrzy i uwzględni — i na tem koniec.
To się znaczy: koniec przynajmniej jednej, jaśniejszej strony medalu, ale niestety jest i druga ciemniejsza. Oto jak wszędzie, tak i tu, zalegają członkowie z opłatą rocznego wkładu, a zalegają tak dalece, że niedobory znakomitą sumę wynoszą. W tem jednem Towarzystwo to nie różni się od innych. I czy wiecie, co tego przyczyną? Nie brak zrozumienia rzeczy, bo każdy dobrze rozumie, że żadne Towarzystwo istnieć nie może, jeżeli stowarzyszeni nie wypełniają zobowiązań; nie brak środków, bo któżby się nie zdobył na pięć rubli rocznie — ale głównie: opieszałość. Ach, leniwi jesteśmy i opieszali tak, że możnaby nas za przykład podawać. Towarzystwo osad rolnych skarży się głosem wołającym o pomstę; Towarzystwo muzyczne ledwo już oddycha; a my, czytając ubolewania i jeremiady prasy, powtarzamy z całem zaufaniem w nasze dobre chęci: «Trzeba się będzie jutro wybrać zapłacić». I tak przechodzi dzień za dniem, ale że każde dziś ma swoje jutro, zdaje się nam więc, że każdej chwili można złe naprawić.
Któreś z pism ubolewało, że tysiąc ośmdziesięciu jeden członkom zalegającym w opłatach Towarzystwu osad rolnych, ani razu nie przyszło na myśl w ciągu 365 dni uiścić składkę; a ja zaręczam, że członkom tym chęć uiszczenia składki przyszła 365 razy w ciągu roku, ale za każdym razem odłożyli do jutra. Doskonałym przykładem takiego dojutrkostwa jest także Towarzystwo Dobroczynności. Czy też wiecie, czytelnicy, co się dzieje z poborem składki na drzewo dla ubogich? Jeżeli wiecie coś, to łaskawie mi powiedzcie, bo ja nic nie wiem. A tymczasem mamy dziś już połowę marca, a za piętnaście dni będziemy mieli kwiecień, dalej maj — i jeżeli pobór tak pójdzie, jak idzie dotąd, to w końcu, pieniądze już nie na drzewo, ale na lody ubogim, lub na inne napoje chłodzące, rozdane być winny; albowiem po ostrej zimie wielkich należy się spodziewać upałów.
Źle, źle, moi mili czytelnicy! Jesteśmy miłosierni jak Samarytanka, ale w imię miłosierdzia lubimy się niemiłosiernie wytańcować. Chętnie chodzimy na bale dobroczynne, koncerty, przedstawienia sceniczne; gotowiśmy zakładać kasy wsparcia dla wszelkiego rodzaju podupadłych panien, wdów i mężatek; gotowiśmy na każdy jęk nieszczęścia ruszyć workiem; gotowiśmy jakiemuś pozbawionemu paltota studencikowi dać dziesięć paltotów, bez względu, że potrzeba mu tylko jednego; gotowiśmy płakać nad flisakiem Swiechem, który utraciwszy ubranie, nie mógł wyjść na ulicę, jak ongi Epaminondas, ale kiedy chodzi o podtrzymanie instytucyi, niema nas; nagadamy się dziesięć razy więcej, a zrobimy dziesięć razy mniej, niż rzecz warta.
Nowym dowodem tego i muzeum przemysłowe. Co się z niem dzieje? Pisano o niem artykuły wstępne, dowodzono pożyteczności takiego zakładu, przekonywano się wzajemnie; za sam papier i atrament, jaki zużyto w tym przedmiocie, możnaby zakupić znakomitą część okazów do muzeum przemysłowego; ale potem przyszła nowa fala projektów, a muzeum, jak było życzeniem, pozostało wspomnieniem.
Oto są grzechy naszego żywota!
A teraz mówmy o czem innem. Oglądaliśmy w tych dniach ciekawe pod wielu względami wydawnictwo. Jest to album widoków krajowych pana Napoleona Ordy, znanego muzyka i rysownika. Całe album składa się z trzydziestu tablic, litografowanych u Fajansa. Widoki są rzeczywiście wspaniałe, i jak dla nas, pełne rodzimego uroku. Przeważnie są to rezydencye pańskie i szlacheckie, do których przywiązane są wspomnienia historyczne o wielkich mężach stanu, wielkich wojownikach, wielkich poetach lub wielkich zdarzeniach historycznych. Z drugiej strony, widok tych wspaniałych pałaców, jakie nie często i za granicą się trafiają, widok tych bogatych i architektonicznie znamienitych siedzib rodowych, przekonać może łatwo niejednego, że i u nas od dawnych czasów kwitło budownictwo, że nie tak bardzo znów zacofani jesteśmy pod tym względem, iżby dla oglądania czegoś takiego aż za granicę jeździć trzeba.
Album ze trzydziestu kart złożone, kosztuje w każdej księgarni 9 rubli, co sprawia, że pojedyńcza karta po dwa złote wypada. Wydatek niewielki, nabytek dla mało znających gubernie: Wileńską, Grodzieńską, Kowieńską, Kijowską i inne, prawie obowiązkowy, a bez kwestyi korzystny.
Wydaje się tyle pieniędzy na rozmaite zagraniczne sztuki, że na coś tak swojskiego grzech byłoby poskąpić. Na szczęście dla naszych kieszeni, razem z wiosną, podczas której przylatuje prawdziwe nasze ptactwo wędrowne, zagraniczne odlatuje do siebie na zachód i południe. Odjeżdża opera włoska — żegnana bez żalu, choć opuszcza nas na wieki wieków. Wystawiono kilkanaście sztuk znanych jak pacierz, nakaleczono nam uszu, kazano nam patrzeć na prymadonny tak stare i tak zawsze odmładzające się, jak kwestya wschodnia, — aż wreszcie, cała opera, jakby bojąc się nadchodzącej wiosny i jej śpiewaków-słowików, ucieka unosząc z sobą wspomnienia, pieniądze i katary, o jakie pewno we Włoszech nie łatwo.
Od opery włoskiej do mądrych piesków śpiewających przejście może niezbyt dla pierwszej pochlebne, ale cóż robić, kiedy samo jakoś pod pióro przychodzi? Jak wiemy, psy te umiały wcale nieźle rachować, mianowicie mnożyć i dodawać. Budziło to niemały podziw; nie było jednak niczem dziwnem, albowiem pan ich jest to prawdziwy mistrz w rachunku, a zwłaszcza w mnożeniu i dodawaniu w znaczeniu przedmiotowem. Dowodem tej jego biegłości jest, że zarobił u nas wcale nieszpetną sumkę. Dla zupełnego zaokrąglenia jej odkłada swój «nieodwołalny wyjazd», z dnia na dzień, zniżywszy przytem ceny wejścia, które w pierwszej postaci były możliwe tylko wobec nadzwyczajnego entuzyazmu, jaki w publiczności budzili: pierwszy tenor i pierwszy sopran tejże opery.
Ów «nieodwołalny», a ustawicznie na powszechne żądanie odkładany wyjazd, da się chyba porównać z «jeszcze tylko bardzo krótkim czasem», jaki bawić tu już od dwóch miesięcy zamyśla słynne Muzeum Gassnera na Nowym Świecie. «Jeszcze tylko bardzo krótki czas» — mówią afisze na ulicach, powtarza człowiek rozdający przechodzącym programy, i donoszą ogłoszenia pism codziennych. Cóżby to znaczyło? Wprawdzie pojęcie czasu jest rzeczą nader względną; z tem wszystkiem nie sądzimy, żeby p. Gassner dlatego tylko, że jego woskowy żuaw kona codziennie od kilku lat przez 12 godzin dziennie, miał pogląd na czas, tak dalece od naszego różny. Ale ponieważ, jak wiemy, człowiek mimowoli ulega wpływom otoczenia, być więc może, że konwulsyjne robienie bokami woskowego konającego żuawa udzieliło się częściowo i jego panu, który skutkiem tego przewiduje, że «jeszcze tylko bardzo krótki czas» będzie się mógł produkować. Być może także, że podobnymi powodami można sobie wytłómaczyć pożyteczne bardzo, lubo może trochę za późne obniżenie cen wejścia i gorliwość w rozdawaniu na ulicy programów, czy kto chce je brać, czy nie chce.
Nie wchodząc jednak w te powody, powiemy, iż cieszy nas odlot podobnych ptaków. Bądź co bądź, wszelkie woskowe muzea naprzód źle wpływają na moralność szkolnej zwłaszcza młodzieży, a następnie psują smak publiczny, dając wrażenia grube i wstrętne, zamiast prawdziwie estetycznych. Zbiór mieczów katowskich, średniowieczne tortury, w połączeniu z objaśnieniami w nieistniejącym na świecie języku, składającym się z mieszaniny wyrazów polskich, niemieckich i rosyjskich, w fantastyczny sposób zakończanych, — dalej zbiór półnagich figur, lub woskowe przykłady okropnych skutków płochości, wszystko to razem wzięte, jest przedewszystkiem obrzydliwe. O ile zresztą takie muzea mają być pomocniczemi nauce, o tyle znajdują swoje uprawnienie; ale służąc zabawie, występując w roli rozmaitych ciekawości, ku zbudowaniu młodocianego wieku pokazywanych, więcej niezawodnie szkody niż pożytku przynieść mogą. Niechaj więc jadą jak najprędzej; my zaś skorzystamy z ich odjazdu i skierujemy naszą uwagę w inną stronę. Oto na zakończenie felietonu dobra nowina. Będziemy mieli na pewno konkurs dramatyczny, i to konkurs nie lada. Inicyatywę dał hr. Fredro, przeznaczywszy na ten cel rs. 300. Obecnie suma ta zwiększyła się już znacznie, bo przeszło do 500, jest zaś nadzieja, że dojdzie do tysiąca. Będzie to konkurs z wielu względów ciekawy. Najdzielniejsze siły staną oczywiście do walki, i walka pójdzie gorąco. Nie tyle do takich igrzysk zachęca nagroda pieniężna, — ta bowiem nie zrobi nikogo bogatym, ile sława, jaka z palmą pierwszeństwa idzie w parze. Dotychczas podobne konkursy odbywały się w Krakowie; ale tam, sztuki z Królestwa nadsyłane, nie miały powodzenia. A prawda, że podejrzewano wieczyście sędziów o stronność, ale też i prawda, że wszystkie te sztuki z Królestwa nadesłane, a o których dowiedzieliśmy się, że na konkursie były, nie zostały nagrodzone, ani odznaczone, dlatego że nie zasługiwały na to najkompletniej. A i wogóle powiedzmy sobie, że nie licząc kilku ludzi zdolniejszych, poziom naszego komedyopisarstwa stoi bardzo nizko, — krzyczą wprawdzie na krytyków w niebogłosy, że zabijają każdą sztukę oryginalną, ale to przesada. Nie krytycy zabijają, ale sztuka sama rozbija się o deski sceny, jak żółw, który chcąc latać, uniesiony w powietrze, spadł i rozbił się o skałę. Gdy zdarzy się coś lepszego, krytycy umieją i chwalić, jak tego mieliśmy i w ostatnich czasach dowody. Ale też chwalić sztukę, dlatego że swojska, kiedy ze wstydu radoby się ją razu pogrzebać, właśnie dlatego, że tak zła a swojska — chwalić taką sztukę nie leży w mocy sumiennego człowieka. Konkurs nie da wprawdzie talentu tym, którzy go nie mają, ale poruszy do pisania tych, którzy mają a pisać nie chcą. Oto jest najlepsza strona konkursu.
Nareszcie uformował się nowy komitet Towarzystwa muzycznego. Szło jak po grudzie, ale posiedzenia ogólne i posiedzenia szczegółowe, agitacye wyborcze, wota ufności i nieufności, wnioski, mowy, poprawki, — słowem, cała owa technika parlamentarna, której w ostatnich czasach więcej w Towarzystwie niż muzyki, a która miała pomagać do wytworzenia nowej władzy, zrobiła przynajmniej — może zresztą pomimowoli, tyle, że nie zdołała przeszkodzić uformowaniu nowego komitetu. Jest komitet, a więc będzie i muzyka. Pokrzepieni tą radosną nadzieją, gotowiśmy usprawiedliwić czasy interregnum, to jest okres między rozejściem się jednego a sformowaniem nowego komitetu — owe czasy rzeczypospolitej z domyślnym trybunem Narwickim na czele. Przyszły historyk Towarzystwa muzycznego, jeżeli to tylko nie będzie uprzedzony jaki meloman, któremu przedewszystkiem chodzi o muzykę, potrafi nie tylko usprawiedliwić ową epokę przełomu, ale nawet podnieść te jej zasługi, które niezawodnie położyła kształcąc parlamentarnie niewykształcone parlamentarnie nasze społeczeństwo. Istotnie, otucha wstępuje w serce moje na myśl, ile jednak mamy prawdziwych zdolności, które tak świetnie zabłysły w czasach agitacyi wyborczej; ilu doskonałych mówców, ile głów niewyczerpanych w pomysły, dążące prosto ku uszczęśliwieniu, rozszerzeniu i utrwaleniu wszelkich instytucyi; ile nakoniec wielkości, które niezawodnie więdłyby i marniały zapoznane, gdyby nie owe przewroty muzyczne, obecnie należące już wprawdzie do przeszłości, ale zawsze pamiętne przez wielkie reformy, jakie zdołały przeprowadzić.
Dzięki nakoniec tym przewrotom, życie towarzyskie naszego miasta, które już poczęło było usypiać, ożywiło się znakomicie. I jakże zresztą mogło być inaczej? Czyż salony dam, należących à tout prix do opozycyi i biorących gorący udział we wnioskach, poprawkach i agitacyach, mogły pozostać zamknięte dla bohaterów agitacyi wyborczych? Byłoby to równie nienaturalnem, jak i nagannem. Salony więc otworzyły się dla bohaterów, tak, jak otworzyły się i serca córek opozycyi: dziewicze serca tych wszystkich niepełnoletnich, pełnoletnich i przepełnoletnich kwiatów, dla których opozycya wywalczyła większe prawa, większe niż dawniej prerogatywy. O piękne kwiaty! o wy, córki opozycyi, nim przyjdzie czas, że zasiądziecie w komitecie i komisyi rewizyjnej, powiem wam na ucho, że nie dziwię się. Dobra jest muzyka, dobre wieczory piątkowe — ani słowa; ale jest coś lepszego od piątków i od muzyki, a tem czemś lepszem jest oddać serce prawdziwie wielkiemu człowiekowi. Ach! być Heloizą Abelarda, być oblubienicą męża, którego nazwiska nikt bez sakramentalnego zaimka nasz nie ośmieliłby się wymówić; być żoną męża, którego parasol i kalosze potomność pod szklanym kloszem umieści i w muzeach z podziwem i namaszczeniem oglądać będzie; opleść bluszczowemi ramiony wspaniały dąb, który sam nie wie, gdzie się wierzch w obłokach podział; lecieć do słońca wraz z orłem — czyż nie jest największe szczęście dla kobiety? Cóż więc dziwnego, że otworzyłyście serca, i że oczy wasze, patrząc na młodych agitatorów, zdały się mówić: Wejdź, panie! przybytek cichy czeka cię! Wejdź, panie — tu radość, tu szczęście, tu cisza, tu wesele i zapomnienie życia. Niech nikt nie wmawia we mnie, że tak nie jest. Wiem ja dobrze, że stan małżeński ma swoje kłopoty i umartwienia, ale wiem także, że poświęcenie ma swój urok i nie cofa się przed lada przeszkodami, zwłaszcza jeżeli chodzi o poświęcenie serca dla geniuszu, dla prawdziwej a potężnej wielkości.
Tyle jak na dziś, o domorosłych wielkościach, w przyszłości bowiem nieraz jeszcze może do nich powrócimy, a teraz zajmijmy się naszemi sprawami domowemi, o których nie tylko zagraniczne pisma nie piszą, ale i my sami albo niewiele wiemy, albo nie chcemy wiele wiedzieć. Do takich spraw należy niezaprzeczenie Spółka Jedwabnicza. Pomimo ustawicznych nawoływań prasy, pomimo wszelkich wysileń Spółki, sprawa jedwabnictwa krajowego nie zdołała u nas wzbudzić żywszego zainteresowania się w naszej publiczności. Prawda, że dawny zarząd Spółki nie działał z należytą energią, ale kto wie, czy w ten stan apatyi, z którego jedni się naśmiewali, a drudzy ciągnęli osobiste korzyści, nie pogrążyła po części zarządu obojętność publiczna, z której nie umieliśmy się otrząsnąć do dziś dnia: do dziś dnia bowiem wielu, zwłaszcza obywateli ziemskich, uważa sprawę jedwabnictwa za zabawkę w najlepszym razie nieszkodliwą, ale i nieużyteczną. Czy jednak pogląd taki jest słuszny? Owóż, bez najmniejszej wątpliwości, zdania podobne nie tylko nie mają za sobą ani odrobiny słuszności, ale nawet są ciężkim grzechem przeciwko ekonomicznym interesom kraju. Jedwabnictwo może poprostu przynieść krajowi w przyszłości miliony, i niema żadnej dobrej racyi, dlaczegoby przynieść ich nie miało. Drzewa morwowe wytrzymują nasz klimat tak dobrze, a może i lepiej, jak gruszki, śliwki, ogrodowe jabłonki lub wiśnie; hodowla jedwabników nie wymaga wielkich nakładów; nie zajmuje wielu rąk, nie wymaga studyów. Rzecz to prosta, którą lada kto potrafi; słowem, jest to jedna z najtańszych a zarazem najkorzystniejszych produkcyi. Dlaczegóż więc mamy przez lenistwo i opieszałość pozbawiać kraj jednego z bardzo potężnych źródeł dochodu? We Francyi, przeszło sto lat wprowadzenie jedwabnictwa spotykało zacięty opór, a dziś przynosi jej miliony. Wszystkie argumenty, jakich dziś przeciwnicy jedwabnictwa u nas używają, były użyte już wówczas. Mówiono, że klimat Francyi nieodpowiedni; że hodowla się nie opłaci; że jest stratą czasu — dziś argumenty te przebrzmiały, a kraj ma miliony. Naprodukujemy jedwabiu, a nie będzie fabryki, któraby go kupiła — mówią dziś niechętni wszelkiej nowości konserwatyści. Naprodukujcie jedwabiu, a znajdą się fabryki — odpowiadamy wsparci doświadczeniem innych krajów. Nie lekceważcie sprawy; jeśli nie wy, to wasze wnuki i prawnuki doczekają się plonów i błogosławić was będą za wasze prace i niewynagrodzone na razie trudy. Pamiętajcie, że kto dziś zasadza jedno drzewo morwowe, ten w przyszłości rzuca garść złota do krajowego skarbu. Pamiętajcie, że jest to jedna z najważniejszych spraw społecznych, której pomyślne rozwiązanie nieobliczone korzyści przynieść nam może.
Ale sprawa ta, póki nie przejdzie ze szpalt dziennikarskich na pole rzeczywistości zmysłowej, póty pozostanie tylko marzeniem i zbiorem dobrych chęci. Największy obowiązek cięży tu: na obywatelstwie ziemskiem, które samo tylko może plantacye morwowe wprowadzić i rozpowszechnić — i na duchowieństwie wiejskiem, które, prócz tego, może w hodowli jedwabników znaleźć równie miłą, jak pożyteczną pracę, niezbyt utrudzającą a obfitą w następstwa.
Dalej nie trzeba zapominać, że jeden rodzaj przemysłu, mianowicie przemysł gorzelany, dawniej tak nieproporcyonalnie do innych gałęzi rozwinięty, teraz upada; dlaczegóż więc nie przygotować zwolna pola dla drugiego rodzaju przemysłu. Że zaś gorzelnictwo upada, na to zdaje się nie trzeba dowodzenia. Wysokie podatki akcyzne i brak gotówki, ta epidemiczna choroba obywateli ziemskich, sprowadzą niezawodnie znakomite zmniejszenie się produkcyi wódki. — Mniejsze gorzelnie upadną jeszcze za dni naszych, a pozostaną tylko większe, jako przedsiębiorstwa fabryczne, na znacznych kapitałach oparte. Otóż, gdyby jedwabnictwo, które nader małego potrzebuje nakładu, zastąpiło z czasem przemysł wódczany, zyskaliby na tem obywatele jeszcze i z tego względu, że nie potrzebowaliby na spłacenie akcyzy zaciągać żydowskich długów, lub też sprzedawać produktu po cenach, jakie brodaty wierzyciel, przy nadejściu terminu długu, bez względu na ceny targowe nakłada.
Energiczny dzisiejszy zarząd spółki z pewnością nie da, na wzór dawniejszego, powodu do znanego żartu, że w naszem towarzystwie jedwabniczem — jedwab niczem. Możemy zaręczyć, że obecnie sprawy spółki będą przeprowadzane z energią i z wytrwałością, które mimo wszelkich przeszkód, nie dadzą nikomu zaspać gruszek w popiele.
Nakoniec i dziennikarstwo winno, choćby aż do znudzenia, zajmować czytelników tą sprawą. Będziemy wołali i napominali bez względu na zarzuty, że się powtarzamy zbyt często. Chcecie, byśmy się nie powtarzali, czytelnicy? Krótka na to rada: sadźcie morwy i hodujcie jedwabniki. Oto czego żądamy.
A teraz możemy przejść do dalszych spraw chwili obecnej.
Posiedzenia wszelkiego rodzaju towarzystw, teatr, koncerty i odczyty — oto najważniejsze fakty z dziejów tygodnia. Koncert na niezamożnych studentów uniwersytetu powiódł się jak zwykle znakomicie, przyniósł jak zwykle znaczny dochód i wywołał jak zwykle liczne a pochlebne wzmianki w rozmaitych pismach o gotowości Warszawian w niesieniu pomocy kształcącej się młodzieży, o żywem poczuciu obywatelskich obowiązków, i tym podobne. Nie myślę temu zaprzeczać, ani narażać się moim czytelnikom przez odmawianie im tych grzeczności, na które istotnie zasługują, ale zwrócę uwagę na jedną okoliczność. Wartoby też pomyśleć i o gimnazyach. Studenci uniwersytetu stosunkowo w daleko lepszych znajdują się warunkach. Są starsi, wykształceńsi; łatwiej mogą znaleźć czy to lekcye, czy jakiekolwiek inne zajęcie, gdy tymczasem uczniowie z gimnazyum pozbawieni są tego rodzaju pomocy. Dalej, student, zalegający z zapłatą wpisu, mimo rygoru, jaki przestrzegany jest w uniwersytecie, więcej ma łatwości czy to w przedłużeniu sobie terminu wpłaty, czy to w uwolnieniu się od niej całkowitem, niż uczeń gimnazyum, dziecko jeszcze bezbronne wobec losu i niezaradne. Pomyślmy i o nich. Niektórzy z nich w trudnych i bardzo trudnych znajdują się warunkach. Ileż to się czyta ogłoszeń w obudwu kuryerach o uczniach, nie mających paltotów na zimę, lub książek do nauki. Prywatne miłosierdzie zapobiega temu jak może, ale nie zawsze może — i zresztą jałmużna prywatna upokarza, upokarza nawet dzieci — które nadto jeszcze młode, by zapracowały na siebie, dość są jednak rozwinięte, by zapłonąć wstydem, gdy obca prywatna dłoń wyciąga się ku nim z jałmużną. W miastach prowincyonalnych miejscowe gimnazya stosunkowo w lepszem są położeniu. Tam co rok albo i częściej odbywają się to koncerty, to teatry amatorskie, z których dochód na wpis i mundurki się przeznacza; w Warszawie uwagę ogólną absorbuje uniwersytet — gimnazya zaś zostawione są same sobie. Pomyślmy więc i o nich; pomyślmy z tą gotowością serdeczną, z jaką myślimy o uniwersytecie, a zachowamy nauce niejeden młody umysł, który nędza od niej odrywa.
Oby te słowa nie były głosem wołającego na puszczy!
Cóż więcej wam powiem, czytelnicy? Opera włoska opuściła nas; zimowe ptaki, śpiewające za pieniądze, i Bóg widzi — za grube pieniądze, odleciały, a wiosenne skrzydlate ptaki, śpiewające po bożemu za darmo, nie przyleciały jeszcze. Ach, ta wiosna! ta wiosna! Nie mogę sobie darować pewnego uniesienia lirycznego na cześć wiosny, jakiego dopuściłem się jeszcze w zaprzeszłym felietonie. Mój Boże: w duszy grały mi już fujarki wieśniacze, ptactwo śpiewało w zagajnikach, słyszałem szelest strumieni, powstałych ze stopniałego śniegu, widziałem zielone pąki na drzewach; gotówem przysiądź, że kreśląc tamte hymny, słyszałem już kukułkę w dąbrowie; a tymczasem, w chwili, gdy piszę te wyrazy, śnieg niesie swoje płatki, zacina wiatr, i mimowoli przypomina się gawędka, poczynająca się od słów:
«Cóż, Michale, tam na dworze?
«Źle — że człowiek wyjść nie może».
Istotnie źle jest, a będzie jeszcze gorzej, bo oto i wielki tydzień. Jeżeli jesteś żonaty, o czytelniku! to wiesz, co to znaczy. Żona zapowiada ci, że nie myśli wprawdzie piec święconego, ale ot... byle tam coś mieć dla gości — i od tej chwili poczyna się w domu jarmark. Zamiast zwykłych rozmów, słyszysz tylko narzekania, że jaja podrożały, że rzeźnicy zdzierają, że trzeba kupić to rodzynków, to fig, to orzechów. Coraz to ciężej wzdychasz i coraz częściej sięgasz ręką do kieszeni. Coraz to częściej słyszysz przytem takie zdania, jak np.: «Ja także jestem oszczędna, i z pewnością nie wydam więcej niż potrzeba, ale przyznam się...» Tu następuje lekkie ruszenie ramionami i pewien grymasik, który rozumiesz tak dobrze, jak i ja. — Źle: żona w coraz gorszym humorze. Frazes: «Nudzisz, mój drogi!» poczyna stawać się w jej ustach przysłowiem. — Z kuchni dochodzą cię dyalogi tak ożywione i tak smaczne, jak echa Przeglądu Tygodniowego. Na dobitkę post. Żona nie da z mięsem. Napróżno rzucasz w przejściu wzrok pełen namiętności na czerwone wzgórzystości szynek i wieńce wonnych kiełbas. A uciekniesz z domu i zjesz w restauracyi z mięsem, to znów wyrzuty sumienia męczą cię. Coraz gorzej! — Ktoś dzwoni: wchodzi rządca domu z listą przesłaną z magistratu, uśmiecha się, jak gdyby coś najdowcipniejszego miał powiedzieć i z niezwykłą tej potworze słodyczą mówi, pokazując mu listę: «Oto nazwisko pana dobrodzieja... pan dobrodziej zechce wpisać, ile ofiaruje na ubogich» A ty odpowiadasz: «Ofiaruję dyab... chcę mówić: dyabelnie niewiele, bo ciężkie czasy» — i ofiarujesz jakiegoś tam rubla, bo mniej dać nie wypada. W wielki piątek, gdy wszyscy mężowie z żonami i dziećmi żon swoich (jak mówi Pismo) idą na groby, idziesz i ty wedle starego obyczaju z żoną i małym Jasiem. Wchodząc do kościoła, starasz się przemknąć między dwoma stolikami, przy których kwestują arystokratyczne damy; patrzysz w sufit sklepienia kościoła i odkrywasz w niem nieznane ciekawości, które nie pozwalają ci zauważyć, że właśnie arystokratyczna dama uderza pierścionkiem w tacę i uśmiecha się, spoglądając na ciebie wzrokiem przechodzącym wszelkie pojęcie, jakie o uprzejmości mieć można. Już sądzisz, że dzięki sklepieniom przemknąłeś się między Scyllą a Charybdą, gdy nagle słyszysz głośne: diaaa! swojego Jasia. Co się stało? Jaś poszedł do stolika, dostał od damy obrazek i dziękuje jej. Cóż robić! trzeba i tobie za Jasia podziękować. Wydobywasz trzy ruble. — «Jaki grzeczny pański synek! — słyszysz od arystokratycznej damy — jak się grzecznie kłania!» — Już ja mu się ukłonię, myślisz sobie, jak tylko przyjdziemy do domu, — i wreszcie wracasz do domu zły, bo lekki i głodny.
Wielka sobota: niepodobna w domu wytrzymać! Coś się tam przypaliło czy przyswędziło, czy przydymiło. Jaś łasował rodzynki z brytwanny i sparzył się. W domu krzyk, zgiełk, hałas. Żona nieubrana, nieuczesana, zamączona. Przekonywasz się, że jest to osoba opryskliwa, wychodzisz na ulicę i przychodzisz późno w nocy.
Wielka niedziela: Ranek. Jesteś zły; nie patrzysz na żonę. Idziecie do kościoła. Godzina 1-sza: wracacie. Żona wychodzi do drugiego pokoju i wkrótce wraca, niosąc talerz z jajkiem święconem. Spoglądasz na nią. Cóż to za rozkoszna, milutka i czyściuchna istota! Ciemne jej włosy wiją się ślicznie uczesane nad białem czołem, a w łagodnych niebieskich oczach ma łzy. Padacie sobie w objęcia i rozczulacie się. Godzina kwadrans na trzecią: zjadłeś święcone, napiłeś się ciepłego bulionu, nakładasz fajkę, siadasz koło żony na kanapie i poczynasz śpiewać:
«Raz gdy w gaiku zielonym
«Korydon ujrzał Palmirę...»
(etc. na nutę: «Było to pod Ciechocinkiem»).
Wesołych a spokojnych świąt, czytelniku.
Przedstawienia cyrku p. Salamońskiego tak dalece zaprzątają wszystkie dobrze uczesane i dobrze ukapeluszowane głowy, że w towarzystwie prawie nie mówi się o czem innem. Nawet w rozmowie z damami wolno jest spowiadać się z doznanych wrażeń cyrkowych, zwłaszcza gdy się jest młodym i majętnym dżentlemenem, mającym opinię, która w języku salonowym streszcza się w zdaniu: Il faut que jeunesse se passe. Ktoby sądził, że w towarzystwie zdanie takie przynosi jakąkolwiek ujmę młodzieńcowi, z powodu którego bywa powtarzane, ten nietylkoby błądził, ale zarazem dowiódłby, że jest prostakiem, nie mającym najmniejszego o high life pojęcia. Owszem, naprzód i samo zdanie mieści w sobie tyle pobłażliwości, że owa pobłażliwość kipi z niego, jak z przepełnionego naczynia, a powtóre, opinia trochę lowelasa, trochę utracyusza, a razem wziąwszy: znanego i niebezpiecznego pogromcy serc niewieścich — uważa się nawet za coś, z czem młodemu mężczyźnie arcy do twarzy, co daje mu pewien ton towarzyski i nakoniec istotnie furtki panieńskich serduszek otwiera. Znałem jednego młodego poetę, który w staraniach o opinię zjadacza serc niewieścich zaszedł tak daleko, że publicznie przepraszał wierszem drukowanym, nie pamiętam w którym z kuryerów, jakąś piękność za jakieś winy, których jakoby się miał dopuścić. «Wybacz (mówi ten młody wieszcz): to nie ja, aniele, byłem winien. To była winna ta noc letnia, cicha, ciepła, księżycowa; winien był szmer bzów, których listki, trącane powiewem, szemrały nad naszemi głowami; winną była kalina i te dwa stawy, w których rozhowor wiodły senne chóry żab; winien był słowik płaczący w olszynie, i ta ławka, na której siedzieliśmy oboje rozmarzeni, zatopieni w sobie. O wybacz, aniele: ja nie wiem, jak się to stało!»
I czy myślicie, czytelnicy, że istotnie się coś stało? Gdzie tam! nic się nie stało: nie siedzieli na żadnej ławce, a ten biedaczysko nie dopuścił się żadnej winy, nie dlatego zresztą, żeby nie chciał... Ot tak! napisał sobie wierszyk, raz że jako poeta, własne dobre chęci i niedoszłe marzenia poczytał za coś spełnionego, a powtóre dla zrobienia sobie skandalicznej sławy. Widzicie więc, że to popłaca. Inny znany mi młodzieniec, posądzony raz (klnę się na bogów piekielnych, że żartem i tylko żartem) o serdeczne stosunki ze znaną z wdzięków osobą, odrzekł skromnie: «Więcej tam ludzie mówią, niż jest», czem zabił wprawdzie w oczach przytomnych temu kobiet opinię wyż wzmiankowanej osoby, ale natomiast tak podniósł swoją, że zbiera dotąd jej owoce. Trzeci nakoniec młodzieniec — niedościgniony wzór szyku i poloru, rozpytywany przez młodą panienkę o cyrk Salamońskiego, rzekł:
— Warto widzieć pannę ***.
— A czy ona jutro jeździ? — spytała panienka.
Mój znajomy oparł się wygodniej o poręcz krzesła, wyciągnął trochę nogi i odrzekł z pyszną niedbałością:
— Mówiła mi, że jutro i pojutrze.
— Jak to, to pan znasz pannę *** osobiście?
Młodzieniec zatoczył szapoklakiem, wydobył z za kamizelki fularową błękitną chustkę, przymknął oczy, i dotykając zlekka chustką ust, na których błądził jakiś nieokreślony uśmiech, odpowiedział:
— To jest... un peu!... vous savez... — I tu zaczyna się niby trochę tłómaczyć. Nie może się zaprzeć, że ją zna. Poznał ją na próbach. On wie, że było z tego powodu dużo plotek. Zawsze tylko o nim i o nim. Ale cóż robić! Jest już do tego przyzwyczajony. Nakoniec w pannie *** kochali się za granicą najznakomitsi ludzie z całej Europy, on jeden tylko nie, i może właśnie dlatego... Tu urywa i stara się przejść do innego przedmiotu.
Co do mnie, mam to przekonanie, że mój znajomy nie zna się z panną ***, bo nie bywa na próbach; na próbach znowu nie bywa, bo nie jest ani hrabią, ani siodlarzem, czyli jest człowiekiem bez pozycyi.
W oczach bowiem cyrkowych dwie są tylko kategorye ludzi, z których cyrk żyć może i powinien: hrabiowie i siodlarze. Hrabiowie są to ci wszyscy bez wyjątku, którzy mają pieniądze; siodlarze są to ci, którzy mają siodła. Poza temi więc dwiema kategoryami nikt nie ma ani pieniędzy, ani siodeł, z takimi zaś żyć nie warto.
Co do mnie, nie mam ani pieniędzy, ani siodeł, nie bywam więc na próbach i nic o nich czytelnikom moim donieść nie mogę. Myślę za to, że przedstawienia wieczorne, amazonki, klowny, konie, jelenie et caetera, dostarczą mi niejednokrotnie jeszcze materyału do pogawędki tak obfitej, że wypełnię nią cały odcinek.
Ale nim to nastąpi, czuję się wprawdzie uszczęśliwionym, gdy w naszej Warszawie stanie się coś ważniejszego nad odebranie Fiszli Monszralowi czterdziestu funtów, czy też bochenków niedopieczonego chleba. Gdyby tak zamiast odebrania, skazano Fiszlę Monszrala na powolne spożycie owych czterdziestu bochenków, kara byłaby o wiele cięższą; ponieważ jednak wiek dziewiętnasty, ba! nawet jeszcze ośmnasty, użycie tortur zniósł raz na zawsze, niepodobna zatem kazać naszym piekarzom, rzeźnikom, restauratorom, mleczarzom i t. p., aby zjadali własny towar, a raczej swoje własne wyroby. Co sami nieraz o nich myślą, za dowód niech posłuży odezwanie się pewnego naczelnika pewnego zakładu jadłodajnego, położonego na jednej z bardziej wprawdzie oddalonych, ale dość odwiedzanych ulic miasta.
— Dokąd pan idziesz? — spytał go raz jeden z gości, widząc, że w porze obiadowej wybiera się na miasto.
— Idę na obiad.
— Jak to na obiad? Przecież pan masz u siebie?
— A cóż to pan sądzisz, że mnie nie stać na lepszy? Truć się przecież dla jakiejś złotówczyny nie będę.
I miał racyę. Truć się dla dziesiątki lub złotówki nie opłaci się, ale natomiast, żeby mieć ową złotówkę, nie należy innych truć i zatruwać. Co się tycze piekarzy, dawno wiemy co o nich trzymać. Ci, zaczepieni o bułki, bronią się. Wprawdzie nie bułkami, ale artykułami w kuryerach. Napisałbym ja i teraz o nich, to jest o piekarzach i bułkach, więcej, gdyby właśnie nie obawa, że mogę obudzić krytyczno-polemiczne zdolności w którymkolwiek z przedstawicieli kunsztu, i dam powód do nowej jakiej burzy w ogłoszeniach obudwu naszych kuryerów.
Dam więc pokój tej kwestyi, a przejdę do czego innego. Mówiłem, że nader szczęśliwy jestem, gdy stanie się w Warszawie coś ważniejszego. Takim ważniejszym faktem jest przyjście do skutku konkursu dramatycznego, którego sędziowie zostali już mianowani, o czem dzisiejsza kronika miejscowa gazety naszej szczegółowo objaśnia.
A propos wszelkiego rodzaju konkursów, żartobliwe języki rozpuściły wiadomość, że reporterowie różnych pism mają zamiar ogłosić drugi konkurs, na odszukanie Towarzystwa: Pośrednik. — Było to towarzystwo mające pośredniczyć w interesach między Królestwem a Cesarstwem. Zadanie, jak widzimy, nie małe, ale też i wypełnienie jego sumienne a mądre mogło było potężne przynieść owoce. Na nieszczęście, Towarzystwo jak w wodę wpadło. Możnaby przypuszczać, że zginęło gdzieś na drodze; ale tymczasem jest rzeczą niezawodną, że nie wyruszało z Warszawy. Imaginez vous, zginęło więc w Warszawie. Łamią sobie ludzie głowy, co się stać mogło. W Wisłę nie wpadło, bo w Wiśle wody nigdy niema; w kanał nie wpadło, bo kanalizacyi niema; mogło było nogę złamać, bo bruków dobrych niema, rozbić się, zabić, być przejechane, bo latarni dobrych niema — ale tak zginąć bez wieści? I cóż tu robić? Niektórzy przypuszczają, że zasnęło sobie, jak to u nas jest we zwyczaju; położyło się gdzieś w kąciku, by go nie można znaleźć, i śpi jak zarznięte, nie słysząc nawoływań szukających. Ale nie traćmy nadziei: szukajmy, szperajmy i nawoływajmy, póki się czegoś nie dowołamy.
A zatem: hop! hop!
Mówiliśmy, że senność rozmaitych instytucyi, które pocieszają się myślą, że w najgorszym razie «kto śpi, nie grzeszy», — owóż, że senność ta ogarnia częstokroć i całą publiczność, albo że zaczyna się od publiczności, a przechodzi na instytucye. Dowodem tego «zaleganie», wyraz najlepiej ze wszystkich znany wszelkiego rodzaju Towarzystwom, począwszy od Muzycznego, a skończywszy na Pośredniku.
Dowodem jeszcze owej apatyi, jaka przejmuje u nas wszystkich, jest także odwieczna sprawa Ogrodu Zoologicznego w Warszawie. Pozwolenie jest, grunt zapewniony jest, nawet jakie takie zwierzęta już są, brak tylko poparcia u publiczności. Poruszaliśmy już wielokrotnie ten temat, a da Bóg poruszać jeszcze będziemy nieraz. Redakcye pism chętnie otwierają swe szpalty i pośrednictwo ofiarodawcom. Składki mogłyby być małe, i bardzo małe, byle tylko wielka liczba osób wzięła w nich udział. Dowodzić pożyteczności instytucyi, potrzeby jej, wykazywać, ile zyskałaby na niej Warszawa, a z nią i kraj cały, byłoby powtarzać rzeczy znane i ogadane. Dziwna rzecz: każdy, byle niezbyt z natury ograniczony człowiek, wzięty z osobna, zgodzi się niezawodnie na konieczność ufundowania ogrodu. A tak! to konieczne, to konieczne: oto jest zdanie, jakie usłyszysz z każdych ust. — A więc trzeba dawać składkę? — Trzeba — odpowie każdy, i odłoży przesłanie jej do jutra. I odtąd jutra będą następowały po jutrach, a o składce ogólnej ani słychu.
Tępo idzie i bardzo tępo. — Gdyby tak jaki efektowny artykulik w którym z kuryerów o jakiejś nadzwyczajnej nędzy, pieniądze posypałyby się jak groch. Łatwo się unosimy, łatwo wzruszamy i łatwo zadość czynimy naszym uniesieniom i wzruszeniom; ale gdy chodzi o czyn rozwagi, o ofiarę obywatelską, nie dajemy jej, — nie przez skąpstwo, broń Boże, nie przez złą wolę, ale przez marudztwo poprostu.
A tymczasem może czas minąć, a sposobność przejść. Śpieszmy się! Ogród jest to rzecz kosztowna i potrzebująca wielkich nakładów, a wartoby, żeby odrazu przedsięwzięto budowy domków, sadzawek, ogrodzeń, wielkich klatek i t. p., przynajmniej na taką skalę, żeby za jakiś rok nie trzeba zwalać i nowych na to miejsce robić! Skromność jest sobie wielką cnotą; ale gdy się coś dokonywa, należy dokonać tego odrazu jak najporządniej, jak najtrwalej i jak najozdobniej.
Park Aleksandryjski, jako miejsce dla ogrodu, wybrany doskonale. Roślinność tu silna, o wodę łatwo i do miasta stosunkowo blizko, a miejsca co nie miara. Brak dotąd wielkich drzew, ale i te z czasem znaleźć się mogą.
Z czasem park może się zmienić w jedno z najprzyjemniejszych miejsc wycieczek, zwłaszcza jeśli się zmieni w ogród zoologiczny. Za kilka lat, zamiast chodzić do ogrodu Saskiego i smażyć się tam w kurzu, gorącu i papierosowym dymie, może tam będzie można znaleźć cieniste schronienie, chłodne wiślane powiewy i pożyteczną rozrywkę.
Niestety, dziś mamy Saski ogród przedewszystkiem.
A już się poczyna napełniać. Drzewa jeszcze ponuro wyciągają pozbawione liści i pączków, szare, szpetne i wychudłe gałęzie; trawniki nie zielone jeszcze, na ulicach błoto; a jednak już się zapełnia ten stary przyjaciel emerytów, nianiek, dzieci, elegantek i próżniaków. Wczoraj uśmiechnęła się wiosna po raz pierwszy. Ciepłe, prawie nawet gorące oddechy stopiły resztki śniegu. Wreszcie i koniec zimie. Żegnamy ją ze złośliwym uśmiechem, wyciągając ręce ku wiośnie. Witajże, witaj! I rzeczywiście witały ją wczoraj tłumy. Miasto całe roiło się od spacerujących, ogród był pełny, również jak i aleje belwederskie. Każdy poczytywał sobie za obowiązek inaugurować wiosnę. Zjawiły się piękniejsze stroje wraz z weselszemi twarzami. Tu i owdzie otwierano lufciki i okna. Na twarzach ludzkich malowała się już jakby wiara w szczerość pogody. Nie będzie już przynajmniej śniegu! — tak każdy mówił sobie w duszy, rozpinając watowy, za gorący paltot, i ocierając spocone czoło. Tak, śniegu przynajmniej już nie będzie! Kto to wie? Niektórzy myślą już o letnich mieszkaniach, głównie zaś ci, którzy mają je do odnajęcia. Mówią, że mają być tanie. Przynajmniej! Warszawscy właściciele domów znowu popodnosili komorne. Znowu niestety, znowu! Quousque tandem... Lecz zdaje się, że popodnosili nie na długo. Z nadejściem wiosny, mnóstwo zamożniejszych rodzin wiejskich wyjeżdża z Warszawy, gdzie przepędzały zimę; większe mieszkania tu i owdzie poczynają świecić pustkami. Za większemi idą i mniejsze, zajmowane przez mniej zamożne rodziny; ceny spadną, i przyjdzie chwila, w której serca nasze nasycą się zemstą. Zresztą alboż to mało domów buduje się na wszystkie strony! Istotnie mnóstwo, a coraz większe, piękniejsze i coraz obfitsze w drobne mieszkania, które najsowitszy przynoszą dochód. Jest więc nadzieja, że dzisiejsze nadmierne żądania i dowolne podwyżki, od których niema apelacyi, zaczną wychodzić powoli ze zwyczaju, aż w końcu, jako niemożliwe, zupełnie ustaną.
Dowiadujemy się, że Kielce myślą o założeniu u siebie Towarzystwa muzycznego. Zamiar to ze wszechmiar godny pochwały, albowiem lepiej jest słuchać muzyki choćby najgorszej, niż tracić czas w miejscowych knajpach, jak to po większej części czynią urzędnicy w miastach prowincyonalnych. Warszawa niezawodnie nie omieszkałaby dostarczyć Kielcom muzycznych posiłków. Niejedna zawiedziona ambicya, którą ominęło krzesło dyrektorskie w Warszawie, udałaby się do Kielc, powtarzając nie do Kielc wprawdzie zastosowane, ale i w stosunku do Kielc trafne słowa Cezara: «Wolę tu być pierwszym, niż w Rzymie drugim».
A teraz pozwólcie, czytelnicy, że z Kielc przeniosę was do Kalisza, co zresztą z pomocą imaginacyi daleko łatwiej i bezpieczniej można uczynić, niż z pomocą wszelkich używanych u nas środków komunikacyjnych.
Czy wiecie też, czytelnicy, co to jest «przeciętny» Kaliszanin? Otóż napozór zdawałoby się, że jest to jednostka idealna, wypadła z podzielenia ilości cnót, wad, wszelakich dodatnich i ujemnych cech i czynności przez liczbę mieszkańców — w każdym razie jednostka teoretycznie idealna. Tymczasem cóż się pokazuje? Oto że ta jednostka w teoryi idealna — w praktyce jest — chciałem powiedzieć: dyablo nieidealną — mówię zaś: arcy realną. I tak: gdyby ktoś podzielił ilość wypitych kufli piwa przez ilość mieszkańców, pokazałoby się, że przeciętny Kaliszanin ma doskonałe pragnienie. Dalej, jeżeli podzielimy ilość zjedzonych wołów, bułek, chleba, cebuli, ilość wypitej herbaty, ponczu, ilość zjedzonych korcy kartofli, mleka, masła, przez ilość mieszkańców, okaże się, że apetyt przeciętnego Kaliszanina może wzbudzić prawdziwą zazdrość w duszy przeciętnego mieszkańca każdego innego miasta, położonego bądź po prawym, bądź po lewym brzegu Wisły. Dalej jeszcze: ilość zrobionych przez rok plotek przez ilość mieszkańców, świadczy wyraźnie, że i przeciętny Kaliszanin prawie dwa razy więcej interesuje się bliźnim niż sobą samym. Męska połowa mieszkańców twierdzi wprawdzie, że zasługa tak świetnego rezultatu co do ostatniej wypadkowej spada głównie na piękną połowę mieszkanek Kalisza, zwłaszcza zaś na te, które poślubiwszy dziewictwo, doczekały w niem wieczornych dni żywota swego. Ale nie o to chodzi; rzecz w tem, że przeciętny Kaliszanin dobrze je, pije jeszcze lepiej, sypia długo i dużo gada. Zobaczmyż teraz, ile przeciętny Kaliszanin czyta. Ponieważ nie mam pod ręką dokładnej cyfry prenumeratorów Kaliszanina, ani ilości pism wysyłanych do Kalisza z Warszawy, biorę więc te dane, które wziąć mogę. Oto panowie Heybowicz, Giller i Sp., założyli w Kaliszu tanią czytelnię, sprowadzili do niej kilkaset tomów książek i znaleźli w kilkunastotysięcznem mieście ośmnastu prenumeratorów. Wypada ztego, że Kalisz zażądał w swej czytelni ośmnastu tomów, wyraźnie: ośmnastu tomów, co podzielone przez ilość mieszkańców, daje ułamek tomu na mieszkańca tak mały, że go z tego powodu nie cytuję, albowiem w obliczaniu sum większych, zbyt małe ułomki zwykle się opuszcza.
Przeciętny tedy, czyli w teoryi: idealny Kaliszanin — niezbyt idealnie przedstawia się w praktyce. Że jednak między nieprzeciętnymi mieszkańcami pomienionego grodu liczne znajdują się wyjątki, dowodzi tego choćby zapis zmarłego w Kaliszu Walentego Stanczukowskiego, który to zapis niedawno jeszcze silnie zainteresował publiczność. Nieboszczyk, podzieliwszy cały swój majątek, 4.500 rs. wynoszący, na drobne sumy bądź rozmaitym miastom, bądź instytucyom, z warunkiem, aby nie pierwej zostały obdarowanym oddane, niż po latach 120, to jest wówczas, gdy jednostki na tysiące, a dziesiątki na miliony się zamienią. Zacny filantrop i uczciwy obywatel! A jednak cóż powiecie, czytelnicy, że niektórym krytycznym umysłom zapis taki wydał się niezgodnym z zasadami ekonomii, sam zaś p. Stanczukowski niepraktycznym. W istocie był niepraktycznym i wysoce nawet niepraktycznym, słuszną jest bowiem uwaga felietonisty Niwy, że nazwanoby go praktyczniejszym, gdyby np. za owe 4.500 rubli kazał nabyć okowity po cenach dawnych, a następnie sprzedawać po teraźniejszych, lub gdyby kupił dom w Warszawie i po każdem podniesieniu o 3 ruble podatków, podwyższał o 30 rubli komorne każdemu z lokatorów. Zaiste taka praktyczność aż nadto często obecnie jest u nas praktykowana.
Ale cóż bo u nas nie jest obecnie praktykowane? Od czasu, jak odbył się bal w Czerwonym domu na Lesznie, nie dziwią się już w Warszawie niczemu. Ale czy wiesz, czytelniku, co jest Czerwony dom na Lesznie? Jeżeli jesteś kupcem pierwszej lub drugiej gildyi, wiesz to niezawodnie, może nawet empirycznie; jeżeli zaś nie jesteś kupcem, muszę cię objaśnić, że jest to jedyne miejsce w Warszawie, gdzie nietylko nie podnoszą komornego, ale nawet darmo mieszkania dają. — Proszę? — powiesz: — chciałbym w tym domu mieszkać! Co do mnie, przed balem nie radziłbym ci nawet in effigie, gdyż jest to, po prostu mówiąc, koza za długi — ale po balu, doprawdy sam nie wiem: radzić czy nie radzić? Bawiono się — słyszałem — tak dobrze, jak na żadnym z rautów ubiegłego karnawału lub postu. Niektórzy nawet wyrażają nadzieję, że w przyszłości dom ten zastąpi dotychczasową Resursę kupiecką; raz dlatego, że w dotychczasowej, coraz większy brak resursu wesołości czuć się dawał, a powtóre, że w nowej wyłącznie kupiectwo nasze ma brać udział. Obawiają się nawet, że natłok kandydatów będzie zbyt wielki, jak na niezbyt rozległy dotychczasowy budynek; optymiści jednak pocieszają się myślą, że właśnie entuzyazm ten kandydatów powstrzyma wielu z nich od nagłych a niespodziewanych wycieczek za granicę, które dotąd tak bardzo bywały w modzie.
Oto i jedna z ważniejszych nowin ubiegłego tygodnia. Drugą taką nowiną jest świeżo zaprojektowane założenie salonu porady prawnej w Warszawie. Ma to być coś w guście lecznicy. Rzecz jeszcze jest podobno w powietrzu, ale kto wie, czy nie przyjdzie do skutku. Miałaby ona tę dobrą stronę, że jeżeli nie położyłaby końca pokątnemu doradztwu, to przynajmniej ograniczyłaby je w znacznej części. Za pewną, niezawodnie wielce umiarkowaną kwotę możnaby każdej chwili zasięgnąć rady prawników młodych i pełnych energii. W praktyce, założenie takiego salonu napotka zapewne niemało trudności; spróbować jednak nie zawadzi. Lecznice idą wcale dobrze i przynoszą założycielom czyste zyski, możeby więc i salony porady szły dobrze. W każdym razie wynagrodzenie musiałoby tu być zależne od wielkości sprawy, co zresztą sami prawnicy obmyśleliby dokładnie bez naszej pomocy.
Bądź co bądź, jeżeli rzecz przyjdzie do skutku, to żyć nie umierać, i tylko się procesować w Warszawie. Pokazuje się, że na wszystko będą niezadługo ulepszone sposoby. Będziemy tanio się leczyli, tanio procesowali; słowem, przyszłość uśmiecha się nam i obiecuje bardzo wiele.
Z tych obiecanek pragnęlibyśmy szczególnie, aby jedna nie stała się cacanką. Oto, mamy podobno dostać źródlaną wodę do picia. Pan Kaczkowski wskazał po lewym brzegu Wisły aż jedenaście źródeł czystej jak łza a zimnej jak lód wody, którą gdyby tylko jakimikolwiek sposobami sprowadzić do Warszawy, nie pilibyśmy tak wielkiej ilości gliny, mułu i wielu innych mniej jeszcze pożywnych, a przedewszystkiem mniej zdrowych niż glina i muł, ingredyencyi rozpuszczonych w wiślanych falach. Dziś już, ile mi wiadomo, robią ludzie zakłady, czy municypalność sprowadzi te źródła, czy ich nie sprowadzi do Warszawy. Co do mnie, trzymam za tymi, którzy utrzymują, że źródła będą sprowadzone; nie zakładam się tylko o to, kiedy będą sprowadzone, bo tego nikt przewidzieć nie zdoła. W każdym razie winniśmy się cieszyć, że jeżeli nie my sami, jeżeli nawet nie nasi synowie lub wnuki, to przynajmniej prawnuki nie będą tak zależeli od wodociągów, jak my.
Okropna to bowiem sprawa z tą Wisłą i z tymi wodociągami! Kiedy w Wiśle wody mało, w wodociągach niema ani wody ani ciągnienia; kiedy zaś Wisła duża, wodociągi się zatykają, jak to się dzieje w tej chwili — i pijemy żur nie wodę, który sprowadza rozmaitego rodzaju choroby. W takich chwilach woda źródlana byłaby prawdziwem dobrodziejstwem.
Wspomnieliśmy o Wiśle i znacznem jej w ostatnich dniach wezbraniu. Rzeczywiście wysokość wody dochodziła do tego stopnia, że już poczęto obawiać się powodzi. Prawdziwie piękny widok ujrzeć teraz można z wysokości mostu lub zjazdu. Woda wystąpiła szczególnie od strony Pragi poza bulwary. Domy na Pradze, schowane za wałem ochronnym, zdają się spoglądać jakby z ironią przez wał na fale, tak dawniej dla nich zgubne i straszne. Park praski do połowy prawie pod wodą, która, wcisnąwszy się między aleje, gęste wierzby, jałowiec, potworzyła jakby stojące, mętne, ale spokojne jeziora. Saska Kępa również prawie całkowicie pod wodą: tu wzrok gubi się na tych ogromnych błękitnych obszarach wód, które zalały niedoścignione okiem przestrzenie. Wieczorem, gdy słońce zachodzi pogodnie, wówczas obszary te, odbijając błękit i słońce i zorze wieczorne, stają się jakby drugą zorzą, rozpiętą po ziemi. Czasem przed oczyma przesunie się maleńka łódka rybacka. Zjazd i most roją się mnóstwem ciekawych osób, które albo gubią wzrok w dali, lub przechylone przez poręcz mostu, wpatrują się w ogromne żółte fale, niby szybko i narwisto, a jednak z pewną potężną ociężałością posuwające się naprzód.
Piękna od kilku dni pogoda sprzyja tym ciekawym turystom.
Rzeczywiście pogodę mamy już stanowczo, a raczej wiosna stanowczo już nastała. W dzień, koło południa, bywa nawet gorąco; nakoniec ukazały się już niezawodne zwiastuny wiosny: kwiaty.
Tak jest, zjawiły się już w formie małych bukiecików sasanków, które owinięte w zielony listek i posypane utartym fijołkowym korzeniem, mają zastępować fijołki. Małe chłopcy, trudniący się sprzedażą bukiecików, latają na wszystkie strony, chwytają niemal za poły przechodniów, proszą, pochlebiają, słowem używają wszelkich możliwych sposobów do spieniężenia swego towaru. Jeżeli idziesz sam, miły czytelniku, łatwo sobie z nimi dasz radę; ale jeżeli towarzyszysz kobiecie, a do tego młodej i ładnej kobiecie, z którą jesteś na stopie ceremonialnej, i której nie bardzo śmiesz kupić i ofiarować bukiecik, wówczas częstokroć bywasz w niemałym ambarasie.
Zaledwo bowiem wszedłeś w jakąś bardziej zwiedzaną ulicę, zdaleka widzisz, jak dąży ku tobie obdarty kwiaciarz i mówi:
— Panie! kup pan bukiecik, nie drogo sprzedaję! dychacza biorę, dulca biorę.
— Idź sobie! — odpowiadasz.
— Panie! jak Stwórcy dobrze życzę, kup pan dla panienki.
W tej chwili nie wiesz co masz robić: uśmiechasz się umiarkowanie w mądry sposób do swej towarzyszki, mieszasz się i dajesz chłopcu nieme, ale wymowne znaki, żeby sobie poszedł do dyabła.
— Panie! — woła mały psycholog: — taka ładna panienka, jak życzę szczęścia Bogu! ja żebym z taką chodził, tobym nie żałował... Phi! phi!
Mieszasz się jeszcze bardziej; wreszcie chcąc kres położyć sytuacyi, odzywasz się:
— Pani pozwoli?
— Ależ panie!
— Weźmie panienka — wtrąca chłopak: — powzdraga się i weźmie, jak Boga kocham!
Radbyś go za uszy złapał i podrzucił aż do zenitu, ale przy towarzyszce nie wypada. Dałbyś mu wreszcie dwa razy tyle za każdy bukiecik, ale nie śmiesz kupić go dla swej towarzyszki; nie możesz zaś zatrzymywać jej, aby kupić dla siebie. Ale przypuszczam, że towarzyszka twa zgadza się na bukiecik. Otóż naprzykład: pokazuje się, żeś zapomniał w domu portmonetki; albo co gorsza, że nie masz drobnych i dajesz rubla, żądając wydania reszty.
— Reszty? he! reszty? Albo to taka panienka nie warta rubla — woła mały potwór: — jabym dla niej dał dziesięć! hu! hu!
Zrzekłeś się więc i reszty. Ale przypuśćmy, że przyszedł na cię dzień feralny. Oto idziesz dalej i nagle po przebyciu dziesięciu kroków słyszysz:
— Panoczku! daj grosik, trzy dni nic nie jadłem...
Czasem taka odyseja po Warszawie jest godną istotnie opisu. Przyszedłszy nie dalej niż od domu Kronenberga do Teatru, lub od Śto-Krzyskiej do Poczty, możesz być napadniętym przez kwiaciarza, druciarczyka, przez młodą dziewczynę sprzedającą z płaczem (przez 12 godzin) kalendarzyki kieszonkowe; słowem: przez cały legion istot, których zatrudnieniem jest żebractwo pod pozorem handlu. Jeżeliś się nakoniec cudem jakim wymknął nie znudzony i nie oszołomiony, nie mów jeszcze hop! bo możesz łatwo się spotkać z żebractwem bez pozoru handlowego.
Patrz: oto zbliża się młoda i dość przystojna kobieta, nieźle nawet ubrana, i mówi równie płaczliwie, jak szybko:
— Panie, poratuj! jam wdowa, mąż mi umarł; rok tylko z nim żyłam: jedenaścioro biednych sierot z głodu umiera etc.
Czasem to będzie pseudo-emigrant z czerwonym nosem, który dla cywilnych jest emigrantem, dla wojskowych byłym wojskowym, dla Abdul-Medżida byłby Turkiem i czem kto chce wreszcie. Ten nie prosi cię odrazu o jałmużnę, ale przedewszystkiem pyta o mieszkanie angielskiego konsula.
Przypatrujesz mu się, przypominasz coś sobie, wreszcie mówisz:
— Ależ mój panie! pan mnie już przed rokiem pytałeś o to samo.
— Ah! pardon, monsieur!
Z temi słowami znika.
Dziś i żebranina staje się ulepszoną: staje się sztuką, opartą na znajomości serc ludzkich. Dziś, dawny typowy dziad, który to nucił po bramach, a siedząc pod kościołem wyciągał puszkę od szuwaksu, lub glinianą miseczkę, krzycząc, aż się rozlegało: «Wspaniały dobroczyńco!» etc. etc. — dziś taki dziad, mówię, staje się rzadszym. — Trzyma się jeszcze kościołów, pomniejszych ulic, wreszcie głównie Powązek, ale lepsze, bogatsze i piękniejsze dzielnice miasta opuścił, wyparty przez nowy, bardziej ucywilizowany gatunek. Za to ten ostatni rozmnaża się z coraz większą szybkością, eksploatuje domy, ulice, cukiernie, restauracye, ogrody i często, jak słychać, ma się wcale nieźle. Wielka to jednak klęska, czytelnicy, a tem groźniejsza, im szersze przybiera rozmiary. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest anormalny stan społeczeństwa, jest... ale pocóż ja wpadam w ten kaznodziejsko-ekonomiczny styl? To rzecz już nie moja, to rzecz artykułów wstępnych. Ja tylko daję obraz — ja wreszcie częstokroć zwracam uwagę, której to uwagi waszej, łaskawi czytelnicy, wstępne artykuły nietylko na kwestyę, o której traktują, ale czasem nawet na siebie zwrócić nie mogą.
A może chcecie wiedzieć, czyja to wina: czy one, to jest artykuły, nie przedstawiają rzeczy w sposób dość ponętny, czy może wy niedosyć chętnie czytacie rzeczy poważniejsze, przekładając nad nie felietony, choćby tak pobieżnie, jak niniejszy kreślone? Czy chcecie to wiedzieć? Jeżeli chcecie, to czytajcie!... artykuły wstępne, — tam i o tem coś znajdziecie.
A teraz, na zakończenie jeszcze jedna wiadomostka.
Nasze sfery teatralne mocno są zainteresowane pewną książeczką, która niedawno nadeszła z Krakowa do Warszawy. Książeczka ta nosi tytuł: «Pamiętniki aktora teatru w Gawronowie». — Autor kreśli w niej strony quorum pars magna fuit, a kreśli z życiem i prawdą, jak człowiek, który patrzał na wszystko własnemi oczyma. — Interes, jaki książeczka budzi, tłómaczy się tem, że pod bardzo przezroczystemi nazwami występują w niej osoby żyjące, dobrze znane i dotychczas występujące na scenie, bądź to w Gawronowie (Krakowie), bądź nawet na naszej. — Pamiętniki odsłaniają życie prywatne i zakulisowe artystów, malują przedstawienia teatralne tak, jak one, nie od strony publiczności, ale od strony wewnętrznej teatralnej się przedstawiają. — Autor prowadzi nas za kulisy, do garderoby teatralnej, słowem wszędzie, gdzie sam jako artysta ma dostęp. Niektóre postacie (jak np. postać Anny Klonowskiej) kreślone są z psychologiczną trafnością, a nawet z pewnym artyzmem. Przytem pamiętniki te tem się jeszcze od wielu prac tego rodzaju różnią, że nie są wcale paszkwilem, w którym osobista zawiść pragnie poniżyć i oczernić niemiłe sobie osoby. Przeciwnie, autor chętniej chwali niż gani — wogóle zaś, z wyjątkiem jednej, wspomnianej Anny Klonowskiej, która kreślona jest z pewną osobistą predylekcyą, stara się utrzymać na stanowisku objektywnem.
Wadą tych pamiętników jest zbyteczna w całem opowiadaniu pobieżność, brak proporcyi i nakoniec pośpiech, skutkiem którego język nie zawsze odpowiada wymaganiom poprawności.
Od niejakiego czasu krąży u nas sporo filantropijnych nowin. Mówią, a nawet piszą o jakichś gruntach pod Warszawą, rozległych a nieuprawnych, będących własnością miasta, które mają być podobno oddane naszemu Tow. Dobroczynności. Towarzystwo wybuduje na nich jeden, dwa lub trzy domy, w których na lato pomieszczać będzie swych pupilów i pupilki. Wyjdzie im to niezawodnie na zdrowie. Zamiast dusić się i pocić w czasie upałów letnich w Warszawie, w tym sławnym gmachu, którego napis: Res sacra miser, przypomina nam tylko, jak wszystko w nim, tak na zewnątrz, jak na wewnątrz, jest mizerne — zamiast więc, powtarzam, dusić się w takim mizernym gmachu, będą sobie dziadowiny i babinki siedzieli na wsi, oddychali czystem powietrzem, herboryzowali i krzepili nadwątlone pobytem w mieście zdrowie. Grunty te mają być oczywiście przez połączone siły starców i babek uprawiane, a w ten sposób kolonia nietylko że nie pociągnie za sobą wydatków z funduszów Towarzystwa, ale z czasem przyniesie gotowe zyski, lub w najgorszym razie opłaci przynajmniej sama siebie. Teraz chodzi tylko o postawienie domów, a letnie Dobroczynności mieszkania będą gotowe.
Ach, te letnie mieszkania! Zbliża się już ich pora, a zarazem pora udręczeń i kłopotów dla ojców familii. Któżby się jednak oparł prośbom i naleganiom żon i córek, które jednocześnie z pierwszym wiosennym uśmiechem słońca, rozpoczynają formalną blokadę serc i kieszeni mężów i ojców. Mężowie ustępują nakoniec, co zresztą starą jest historyą, i oto z początkiem maja ciągną z taborami całe familie do Sielc, Mokotowa, Wilanowa, Grodziska, Jeziorny etc. etc. całe familie, powtarzam, z kuframi, kuferkami, pudełkami i wszystkiem, co tylko ich jest, do czego w mieście przywykły, a czego na wsi dostać nie można.
I wilegiatura się rozpoczyna. Mój Boże! co rok też same gremialne złudzenia i co rok też same rozczarowania — też same kłopoty, też same nieprzewidziane potrzeby, też same utrapienia i też same niewygody, które potem na dobitkę jeszcze Kostrzewski wyrysuje, a ludzie wyśmieją! Co do mnie, właśnie dlatego, że je Kostrzewski rysował, nie myślę ich na nowo opisywać; nie mogę jednak oprzeć się chęci wypowiedzenia uwagi, że los nieraz z dziwną złośliwością prześladuje Warszawiaków, przepędzających lato na wsi, co należytymi a wielu mógłbym poprzeć przykładami.
Ileż to ja razy widziałem całe familie, począwszy od ojca i matki, a skończywszy na najmłodszym synku, dmuchające w jeden samowar, który łatwy zwykle do nastawienia w Warszawie, wpadł na letniem mieszkaniu w niewytłómaczony zły humor; chuchano weń, dmuchano, uderzano o się wzajemnie głowami przy pochylaniu się nad kominkiem, zrywano płuca: nie pomagało nic i nic, nie pomagała nawet cholewa od buta ojca familii, której to cholewy sam zniecierpliwiony ojciec familii zamiast mieszka był użył. I zresztą ona hardość a dziwny upór samowara — nie jedyny to kłopot Warszawiaków, o których podania miejscowe w humorystyczny sposób wspominają. Podania te wspominają np. o pewnym naczelniku wydziału pewnego biura, człeku otyłym a przytem wielce statecznym, który napadnięty został przez dziwnie złego wielkiego psa w warunkach bardzo mało do obrony przydatnych. Napróżno nieszczęśliwy radca, skulony i uplątany we własne szaty, cofając się na los szczęścia — napróżno, mówię, używał najpieszczotliwszych dla przejednania napastnika wyrazów. Próżno wyciągał ku niemu rękę, cmokał i w palce klaskał powtarzając: «Pieseczek! pieseczek! mój psinko nieduży!» Napróżno głosowi swemu starał się nadać najczulszą i najmilszą intonacyę, próżno przemawiał tonem starego znajomego i dobrego przyjaciela — potwór nie dał się przejednać ani oszukać, i wreszcie kto wie, jakby się cała ona rejterada radcy skończyła, gdyby nie nadeszli ludzie, którzy wprawdzie wyrwali radcę z toni, ale którym też radca dał wielkie i dziwne, a wcale niepoważne z siebie widowisko.
Ale takie wypadki, jak z samowarem, są to wypadki, lubo dość często się przytrafiające, jednak nie koniecznie z pojęciem letniego mieszkania związane. Ale dziurawy sufit nad głową, przez który woda w czas dżdżysty przecieka, ale niemożność dostania jakichkolwiek zapasów żywności, konieczność żywienia się zakwitłymi na zielono serdelkami, przywiezionymi przed pół miesiącem z Warszawy, ale brak drzew i cienia, tak często dający się widzieć na wsi, a budzący w sercach Warszawiaków tak tęskne wspomnienia o kasztanach Saskiego ogrodu — oto są ciemne strony wilegiatury, oto szkopuły, o które rozbijają się najpiękniejsze marzenia żądnych sielskich rozrywek Warszawiaków. Istotnie, kto wyjechał na wieś w nadziei oddychania, razem z familią, powietrzem sosnowych lasów, a zamiast tego znajduje smętne szeregi opalonych pieńków, świadczące, że chcąc znaleźć las, trzeba o niego Żydów w poblizkiem miasteczku rozpytać, a do Gdańska za nim pojechać; kto przyjechał na wieś, sądząc, że nakształt sielskich pasterzy będzie się karmił owocami, mlekiem i poziomkami, a zamiast tego musi skupować najstarsze w całej wsi, że nie powiem: aż zdziecinniałe ze starości kury — temu nie można się dziwić, że tem samem «chwała Bogu!» którem pożegnał się z Warszawą, wita z powrotem swoje zakurzone meble i swoje biurko do pracy, i swe zajęcia, i regularny żywot.
Ale dosyć już o letnich mieszkaniach i ich ciemnych stronach; wróćmy do nowin filantropijnych, od których niniejszą kronikę rozpocząłem. Na nieszczęście, wszystkie owe filantropijne przedsięwzięcia nie zeszły jeszcze z pola ideału na niwy rzeczywistości zmysłowej, co, przetłómaczone na mniej figuryczny język, znaczy, że są dotąd pięknymi projektami, mającymi uszczęśliwić ludzkość dopiero w przyszłości. Owóż ma być założony dom dla sierot w Ciechocinku. Projekt to, jak się zdaje, nie tak daleki urzeczywistnienia, albowiem jest już plac i są pewne fundusze na wzniesienie budynku. Fundusze płynęły z rozmaitych przedstawień amatorskich teatralnych. Wartoby, ażeby rzecz prędzej weszła w wykonanie i nie rozchwiała się, jak wiele innych chwalebnych zamiarów.
Ale o czytelniku! są jeszcze inne sieroty, których los niemniej pożałowania godzien, a które niemniej gwałtownie potrzebują domu w Ciechocinku. Filantropia zagraniczna chciała taki dom wystawić, ale zamiary owe rozbiły się o nieubłagane losy. Mówię tu o sierotach po Homburgu, Baden-Baden, o biednych sierotach po rulecie, po rouge et noir, po trente et quarante, o tych sierotach, które teraz co lato gorzko między nami opłakują niepowetowaną stratę, jaką tak świeżo poniosły. Jest jeszcze wprawdzie Monaco. — «Monaco i ruleta, to jakby Romeo i Julia» — wykrzyknął z większą kadencyą niż sensem, pewien młody, pełen nadziei felietonista! Prawda! Monaco ma jeszcze ruletę, ale Monaco daleko! Samą podróż nie na dziesiątki rubli, ale na setki trzeba obliczać. Ha! gdyby to tak Ciechocinek! — cóżby było łatwiejszego niż spacerowym pociągiem wymknąć się na jedną chwileczkę — jedną malutką chwileczkę — zagrać, zrobić fortunę, a potem czmychnąć na jaki roczek za granicę, do Paryża, w owe rozkoszne strony, gdzie Jardin Bullier codzień świeci milionami lamp gazowych, Mabille nęci jak zdradliwa syrena, a wśród drzew, świateł i tonów cudne flerystki tańczą niby hurysy w mahometańskim raju. Ale o czem tu i mówić!... nie ulitował się nikt nad sierotami, i niema domu w Ciechocinku i nie będzie domu w Ciechocinku, a zaś pozostałe w nieutulonym żalu sieroty, wśród wspomnień świetnej przeszłości i wśród goryczy teraźniejszości, jedną chyba również gorzką, a przytem i trywialną muszą się pocieszać maksymą:
Nie graj Wojtek,
Nie przegrasz... czapki.
Trzecim nakoniec, a zdaje się, że i ostatnim z bieżących, projektem filantropijnym jest projekt założenia domu nagrody dla dobrej służby. Nie umiemy donieść czytelnikom naszym, skąd się na uzmysłowienie takiej idei wezmą pieniądze. Wątpię, czy potrzebne fundusze złożą panie zachwycone swemi sługami. Pesymiści twierdzą zresztą, że choćby dom taki był założony, to jednak musi upaść dla braku kandydatek i kandydatów. Ciż sami pesymiści twierdzą, że daleko racyonalniejszym zakładem niż dom nagrody dla dobrej służby, byłby Dom kary dla złej służby. Przynajmniej temu ostatniemu — jak słychać — pupilów i pupilek by nie zabrakło. Miejmy jednak nadzieję, że i dom Nagrody nie zawsze będzie stał pustkami, w przyszłości; a w teraźniejszości może wpłynie na poprawę sług i służebnic naszych, które istotnie, mówiąc słowami Pisma, w nieprawościach swych przebierają wszelką miarę.
Cóż w tem jednak dziwnego? Takie to już czasy przyszły, że walka toczy się wszędzie, musi więc toczyć się między paniami a sługami. Przyszły filozof kiedyś, gdy nasze czasy będą już odległą przeszłością, może podciągnie ją pod jaką ogólną filozoficzną zasadę i walki o byt miano nada. Ale my, współcześni, wiemy dobrze, że nie jest to walka o byt, ale o niewymyte garnki, o niewyszorowane rondle, o koszykowe, o próżniactwo i o zbytnią skłonność do miłosnych płomieni, których miejscowa straż ogniowa nietylko gasić nie chce i nie umie, ale nawet podsyca je chętnie.
Ależ po co to sobie samemu psuć krew? po co sobie samemu krzywdę wyrządzać? Ha! chyba to już zawsze tak dzieje się na świecie, jak następujący wiersz opiewa:
«Człowiek cierpi, lecz służy sam sobie za kata:
Sam sobie koło tworzy i sam się w nie wplata».
Otóż i my tworzymy sobie rozmaite koła, wplatamy się w nie i cierpimy.
Gdybyśmy tak np. nie uroili sobie, że mamy klimat ciepły, łagodny, zbliżony raczej do południowego niż północnego; gdybyśmy raz zdołali dojść do przekonania, że normalną porą roku u nas jest zima, że wiosna jest tylko iluzyą, a lato tylko ustępstwem dobroczynnej natury, która nam pozwala pocić się przez kilka miesięcy jedynie po to, byśmy sobie trochę chleba na zimę zebrać zdołali; gdybyśmy, powtarzam, doszli raz do rozważnego i zimnego zapatrywania się na konieczne następstwa naszego położenia geograficznego, tobyśmy nie kwasili się, nie utyskiwali na to, że w kwietniu mróz. Tak jest! nie przeklinalibyśmy jakiegoś tam biednego Szofkego czy Szofki, za jego złowrogie, a niestety, prawdziwe przepowiednie. Natomiast nie przestawalibyśmy w piecach palić, póki trzeba, nie kładlibyśmy na siebie przedwcześnie letnich okryć, a tak zdołalibyśmy ustrzedz się od katarów, kaszlów, zaziębień i innych wiosennych, kwietniowo-majowych przypadłości. Oto jedno koło.
Gorączkowa chęć zrobienia pieniędzy jakimi bądź środkami zaczyna coraz silniej palić się w spokojnych dotąd głowach naszych filistrów i przybierać charakter niepokojący. Gwałtowny symptomat owej febris aurea mieliśmy w zeszłym tygodniu, w którym aż trzy stawiające się niedaleko Pawiej ulicy domy, wskutek nieuszanowania fizycznych praw ciężkości, zwaliły się na głowy robotników. W jednym z nich naliczono sporo ofiar. Późniejsze wieści donosiły nawet o większej liczbie zwalonych domów. Bezpośrednim tego skutkiem będzie — czy wiecie, czytelnicy, co? — oto najprawdopodobniej podniesienie komornego w całej Warszawie. Trzy domy mniej, to znaczy przynajmniej sto mieszkań mniej, mieszkania więc zdrożeć powinny. Dobrze! — mówicie — musimy płacić, ale niechże przynajmniej za to sufity nie zapadają się nam na głowy. O prostaczkowie! prostaczkowie! Właśnie dlatego, że sufit lada chwila może upaść wam i mnie na głowy, musimy drożej płacić. Jeżeli sufit istotnie się zapadnie — to — pominąwszy was i wogóle lokatorów, którzy w rachunek nie wchodzą — gospodarz straci odrazu cały kapitał. Kiedy więc kapitał może stracić, niechże przynajmniej, nim go, t. j. gospodarza, do kozy za zwalenie się domu zaprowadzą, ma przyzwoity procent od swego tak niepewnie lokowanego kapitału.
Ale uspokój się, o czytelniku! jesteśmy pomszczeni. Od dziś dnia żaden gospodarz nie chce w swoim własnym domu mieszkać — każdy więc, będąc gospodarzem, będzie zarazem lokatorem, a zatem będzie, na równi z nami, żywcem ze skóry odzierany. Jeden będzie pożerał drugiego. To nawet dość zabawne! Znacie tę bajkę: Złapano raz szczupaka, w którego żołądku znaleziono jeszcze mniejszego i t. d. Podobna historya się powtórzy. Chyba, że prawo przełamie tę niechęć do mieszkania we własnych domach rozkazem, ażeby każdy właściciel, po wybudowaniu domu, dla wypróbowania go, mieszkał w nim przed wszystkimi lokatorami przez rok jeden.
Ale żarty na bok: wróćmy teraz do owych kół bolesnych, w które każdy dobrowolnie się wplata. Owóż, gdyby właściciele tych zwalonych budowli chcieli byli pomyśleć o stawianiu ich na mieszkanie, nie na spekulacyę; gdyby nie ich iluzye, że budowanie, jak to mówią, na okpisza, może być dobrym interesem; gdyby się nie łudzili nadzieją, że im się uda dom pozornie dobrze wybudowany sprzedać z zyskiem i módz sobie potem powiedzieć: Après moi le déluge, gdyby rozumieli, że życie najuboższego robotnika, a nawet biednego lokatora, który do takiej pułapki będzie zmuszony się wprowadzić, warte jest przynajmniej tyle, ile ich napełniona kieszeń — toby może stawiali domy nie na gruz i piasek, ale na czystą cegłę. Kontentowaliby się mniejszym zyskiem przy sprzedaży, a co najważniejsza, nie narażaliby się na przeprowadzenie się z tak ruchomych nieruchomości do stojącego na nieuszkodzonych fundamentach w sąsiedztwie gmachu, który będzie sceną epilogu czy też piątego aktu rozegranego przed naszemi oczyma dramatu. Za późno, ale nieuchronnie przychodzi rozpamiętywanie. Lepiej było wyrzec się kilku tysięcy rubli, a nie siedzieć tutaj w smutnej ciupie i przez kratę na świat boży i na rozwijającą się wiosnę spoglądać. A któż im winien? Sami winni! Oto i drugie koło!
Grzeszyliśmy i grzeszymy zawsze przesadą w kadzidle dla ogółu, w pieprzu dla jednostek. O tym pieprzu pogadamy, Bóg da, przy pierwszej zdarzonej sposobności, ale na kadzidle złapaliśmy się najfatalniej. Raz w tydzień przynajmniej, któreś z pism doniesie nam ze łzami w oczach, że Warszawa to gród najpełniejszy wszelakich cnót ewangelicznych. Co rusz, to któryś z kuryerów oznajmia wzruszonym, przerywanym głosem, że największą rozkosz dla Warszawian stanowi spełnianie wszelkich dobrych uczynków, tak co do ciała, jak i co do duszy, o jakich tylko katechizm księdza Putjatyckiego wspomina — że byle sposobność się zdarzy wesprzeć jakąś dobroczynną instytucyę, to wszyscy natychmiast z gotowym dla niej śpieszymy groszem. I tak kołysaliśmy się w błogiem przeświadczeniu o naszem miłosierdziu i o naszej gotowości do ofiar. Cóż stąd wynika? Oto, że gdy przychodzi dać dowód istnienia tych chrześcijańskich cnót, każdy z nas, licząc na ogół, o którym tyle czytał i słyszał, powiada sobie: «Ja tam już niepotrzebny. Warszawa, ta miłosierna, litościwa a hojna Warszawa, pójdzie tam i beze mnie, spojrzy i swoje zrobi. W ten sposób, ani ja straty nie poniosę, ani ubodzy nie ucierpią». Tymczasem, nazajutrz pokazuje się, że w Warszawie sto tysięcy ludzi kombinowało podobnie, skutkiem tego nikt nigdzie nie poszedł, o niczem się nie przekonał i nic nie dał. Ileż to razy podobne wypadki się zdarzały! Nie dalej szukając, tak było w tych dniach z koncertem na dochód Towarzystwa podupadłych artystów. Koncert to był, ze względu na program, ciekawy — ze względu na cel, zasługujący na współczucie i poparcie. Pan Minchajmer i artyści, biorący udział w programacie, zrobili swoje sumiennie i uczciwie, by przysporzyć grosza instytucyi, ale nasza arcymuzykalna i słynna z gotowości do ofiar Warszawa nie zgłosiła się do apelu. Akustyka sali koncertowej zapewne na takim braku przepełnienia zyskała, ale w kasie towarzystwa akustyka zupełnie jest zbyteczną. A jednak owa akustyka w kasie była najwybitniej rzucającym się w oczy rezultatem koncertu. U nas wszystko dzieje się modą, albo poprostu popędem naśladowniczym. Jeżeli koncert na Towarzystwo wsparcia podupadłych artystów zdoła wejść w modę, będzie przynosił tysiące rubli, jeżeli w modę nie wejdzie, napróżno pisma pisać będą o jego przeznaczeniu, pięknych celach etc. etc.
Ależ tym razem ambaras nazajutrz w pismach był niemały. Jakże tu gromić publiczność, kiedy się ją zwykle chwaliło? jakże tu jej powiedzieć, że nie jest pochopną do miłosierdzia, ani tak muzykalną, jak jej się zdaje, kiedy rok rocznie, począwszy od św. Fulgencyusza do św. Sylwestra kadzi się jej pod nos, aż biedaczka kaszle i kicha, jak ów szczur na ołtarzu! A jednak za taką obojętność pochwalić jej nie można, usprawiedliwiać nie wypada. I cóż więc? Ha! choćby się narazić na zarzut niekonsekwencyi, trzeba nazajutrz po koncercie wydobyć z redakcyjnego kantorka żmiję monitora i wypowiedzieć verba veritatis tej samej publiczności, którą się wigilią koncertu pod niebiosa wynosiło. Przykro, ale samiśmy sobie winni. Jest to także jedno z kół, w które się dobrowolnie wplatamy.
Nakoniec słówko jeszcze o rzeczy, blizki związek z muzyką mającej. Oto na rogu ulicy Hożej i Mokotowskiej ma być najęty, czy też raczej, pobudowany salon koncertowy. Jest to projekt niezmiernie na czasie. Na wszelki wypadek nie będzie się potrzebowało nikogo prosić o lokal Towarzystwa muzycznego; nie będą potrzebowali prosić się koncertanci, a przedewszystkiem prelegenci. Kto wie, jak długo muszą np. prelegenci stać u wrót resurs, zanim otrzymają zmiłowanie, t. j. salę, ten zarówno z nami będzie się cieszył z salonu. Jedna z tych resurs, t. j. kupiecka, pogrążona we śnie coraz bardziej do letargu podobnym, pozostaje nieczułą na wszelkie zaklęcia i nie otwiera się nigdy; druga, t. j. obywatelska, otwiera się czasem, ale czyni to z takimi grymasami i z takiem ociąganiem się, że i najcierpliwszemu może cierpliwości zbraknąć. Cóż bowiem odpowiesz, nieszczęsny czytelniku, jeżeli jesteś prelegentem i musisz odpowiadać na podobne zarzuty, jak np. «Podłoga się zadepcze!» Zapewne! od czegóż jest podłoga? «Krzesła się wytrą» itp. Kiedy swego czasu pukały do wrót tych odczyty rzemieślnicze, powiedziano im: Szkoda podłogi. Tak! tak! szkoda podłogi. Podłoga przecie ważniejsza niż oświata, niż rozjaśnienie głów rzemieślniczych. Rzemieślnicy istotnie grube mają obuwie, a podłoga! ho! podłoga, stworzona pod lakierowane lub atłasowe trzewiczki — lub pod stołowe nogi... Niech nikt nic złego nie myśli: te stołowe nogi znaczą stoliki, na których grają w karty, w bezika, w bakara, w wiścika i inne podobne rozrywki. A odczyty? Odczyty przytuliły się w salce Towarzystwa Dobroczynności. Ciasno im tam, zimą chłodno, latem gorąco, ale idą po staremu. Z czasem może przeniosą się do salonu koncertowego. Będzie im widniej, przestronniej. Niech im tam Pan Bóg szczęści!
Zaczynam dzisiejszy odcinek od doniesienia wam, czytelnicy, wielce radosnej nowiny. Przyjedzie do nas profesor Buchwaldy. Nie wiecie kto jest? Dziwię się takiej ignorancyi, albowiem ja wiem już od wczoraj, to jest od chwili, w której nasza redakcya odebrała list i bilet wizytowy rzeczonego profesora. Otóż ten pan Buchwaldy jest wielki magik indyjski, który zgłębił wielkie tajemnice braminów i fakirów. Jest on sobie przytem, ni mniej ni więcej, tylko nadwornym czarownikiem króla syamskiego, który ozdobił go orderem «Pusamala». Otóż taki to mistrz, wsławiony za morzami, ma zawitać do naszego grodu Syreny. Nie martwcie się odjazdem śpiewających piesków, nie martwcie się tem, że Gassner daje po setny już raz nieodwołalnie ostatnie przedstawienie. Będziem mieli coś nowego. Profesor Buchwaldy, jako człowiek, przed którego okiem niema tajemnic, wiedział dobrze, dokąd ma się wybrać; odgadł przytem doskonale nasze gusta, prosząc, aby wieść o jego przybyciu umieścić przedewszystkiem w dziennikach francuskich (sic!). Skąd on wiedział o naszej słabości do francuszczyzny? Razem z nim ma przyjechać i jego żona, «brylantowa» (jak pisze profesor) pianistka. Będą więc razem i sztuki magiczne i muzyka. Sztuk tych, które mają być niesłychane i niewidziane nigdzie, wynalazcą jest sam profesor Buchwaldy. Ciekawiście też, co on nam pokaże? Co pokaże? Ja wiem tylko, co pokaże wyjeżdżając. Oto dwie rzeczy: język i figę. Podobne sztuki pokazują nam rozmaici wydrwigrosze tak często, że napewno można się ich i w przyszłości spodziewać. W czasie bytności zaś będzie uprawiał sztukę przeprowadzania pieniędzy z naszej kieszeni do swojej, która to sztuka, lubo również doskonale nam znana, zawsze jest u nas mile widziana, czego dowodem jest choćby nieodwołalnie ostatni raz produkujące się muzeum Gassnera. Czekając tedy na przyjazd p. Buchwaldy, a na wyjazd Gassnera, chodzimy tymczasem do cyrku Salamońskiego, który to cyrk wkrótce podobno o sześć lwów powiększony będzie. Co owe lwy w cyrku robić będą? — trudno zrozumieć. Wątpimy, aby p. Salamoński tylko dla dowiedzenia, że słowa pobożnej pieśni: «Na lwa srogiego przez (bez) obrazy siędziesz» nie są obiecanką cacanką, rozkazał na onych srogich lwach jeździć swoim woltyżerom. Wątpimy także, aby je, wszystkie sześć naraz, tak, jak swoje ogiery arabskie, wyprowadzał i z wolnej ręki je tresował. Co do nas, nie chcielibyśmy w takim razie siedzieć w pierwszym rzędzie. Mój Boże, znam dżentlemenów, którzy nie mogą we wzmiankowanym rzędzie usiedzieć, nawet gdy konie zbyt rozpędzają się we zwrotach, a cóżby było, gdyby zamiast koni lwy galopowały po arenie!
Trudno powiedzieć, najprędzej jednak nicby nie było, gdyż dżentlemenowie uznaliby zapewne cyrk za zabawę zbyt gminną i nie chodziliby do niego wcale. Otóż zdaje się, że takiego losu pan Salamoński nie zechce dobrowolnie ani sobie, ani swoim woltyżerkom zgotować.
I tak, jeżeli zamierza zostać na lato, z niemałemi będzie musiał walczyć trudnościami i niebezpieczeństwy, gdyż, ile słychać, teatrzyki letnie mają zjechać do nas latem niewątpliwie. Pan Texel obiecuje podobno zrobić prawdziwe Eldorado ze swego Eldorado, pokryć szkłem galeryę, rozszerzyć scenę, powiększyć trupę; słowem, wystąpić z taką jak nigdy przedtem okazałością. Z góry można powiedzieć, że podobne wydatki opłacą mu się z pewnością; publiczność bowiem, znudzona rozmaitymi śpiewakami węgierskimi, niemieckimi i t. p., chciwie pożąda rozrywki lepszej i szlachetniejszej niż tłuste niemieckie piosneczki i parodyowany z berlińska kankan.
Jak po wsiach przybycie jaskółek i bocianów, tak u nas krzątanie się rozmaitych przedsiębiorców zabaw po ogrodach i wogóle miejscach, leżących pod gołem niebem, zwiastuje zbliżanie się pory ciepłej. I rzeczywiście: mimo chmurnych dni, zimnych poranków i wieczorów, sezon ciepły zbliża się i wszędzie czuć się daje. Warszawa poczyna robić zwykłą wiosenną toaletę. Tu i owdzie malują się i odnawiają domy, tam przebrukowywują się ulice; wyrównywają się pozostałe po zimie doły; tu i owdzie kładą nawet asfalt; słowem, wszędzie znać ruch, ożywienie i ów wiosenny przygotowawczy nieład.
Co do bruków, chodników i tym podobnie, ulice nasze podobne są do rodzonych sióstr, a córek niezbyt zamożnej rodziny. Z czego wyrośnie starsza, to dodziera młodsza. Gdy wyjmą bruki lub wyłamią chodnik na której z głównych ulic, niezawodnie położą go na mniej głównej, potem gdy i ta wzrośnie, dostaje znowu strój lepszy, a dawny idzie dla jeszcze podrzędniejszej. Jest to, jak widzimy, zasada dość oszczędna i byłaby nawet niezła, gdyby Pan Bóg dawał mieszkańcom pobocznych ulic zdrowsze nogi, a szewcy warszawscy mocniejsze buty. Na nieszczęście, przynajmniej co do szewców, tak nie jest, wskutek czego wydaje się niesprawiedliwością kazać się potykać i drzeć buty na niegodziwych brukach ludziom, którym, jako uboższym, najbardziej o to chodzi, żeby im owe buty na długo wystarczyły.
Ale jak między dziećmi jednej rodziny są więcej kochane, inne mniej lub wcale, tak i między ulicami są także upośledzone córy, prawdziwe kopciuszki, wiecznie zapominane, lub omijane umyślnie. Bodaj czy nie do takich należy ulica np. Marszałkowska. Ma ona wprawdzie kolej konną, ale bruki jej za to mogą śmiało rywalizować z brukami Płońska, Łukowa, Radomska i innych stolic powiatowych. Cudzoziemiec, który po raz pierwszy jest w Warszawie, siadłszy w dorożkę na dworcu wiedeńskim i jadąc Marszałkowską, na widok owych wybojów, dołów, wzgórzy, wąwozów i t. p. gotów sądzić, że kamienie te ułożone zostały w ten sposób, żeby pewną część miasta uczynić nieprzystępną, a przeto zabezpieczyć ją przeciw jakim nagłym a niespodziewanym nieprzyjacielskim napadom.
Żarty pominąwszy, jak na wielki trzykroćstotysięczny gród, jesteśmy miastem najgorzej zabrukowanem i najgorzej oświetlonem ze wszystkich wielkich miast europejskich. Gdyby na złe bruki i latarnie naznaczono konkurs, dostalibyśmy pierwszą nagrodę niezawodnie. Latem, gdy po tych brukach ciągną jeszcze tumany kurzu, zasypujące usta i oczy, gdy ścieki nasze, pozbawione wody, poczną ronić woń zabijającą, gdy owa woń w połączeniu z kurzem, dymami etc., zawiśnie ciężką ołowianą atmosferą nad miastem, wówczas słusznie powiedzieć można, że Warszawa, którą ze względu na piękność jej mieszkanek, nazywają rajem dla oczu, ze względu zaś na ilość katarynek i utalentowanych fortepianowo panien — czyścem dla uszu, że ta Warszawa jest piekłem dla każdego nosa, który się w niej nie urodził, w niej nie żył, nie zakatarzał i nie wychował.
A jednak Warszawa podoba się cudzoziemcom. Nie wiem, czy piękność Warszawianek usposabia ich tak dobrze, ale niektórzy chwalą wszystko bez wyjątku. Koło pałaców stoją na pryncypalnych ulicach nawpół rozwalające się chałupy — to rozmaitość miła dla oka. W nocy ciemno — to romantyczne, w dzień brudno — to oryginalne. Ha! widocznie mamy szczęście.
Ciekawyś też może, czytelniku, co porabia Saski ogród, ten stary męczennik, tyle razy deptany, łamany i niszczony? Owóż nie obudził się jeszcze ze snu. Zielona trawka puszcza się już po gazonach, rosną z dnia na dzień pączki kasztanów; ale ni liści na drzewach, ni kwiatów na trawnikach jeszcze niema. Obrzydliwe posągi stoją w całej nagości swej brzydoty, liściem kasztana jeszcze nie pokryte. Na trawnikach połyskują rydle robotników: sadzą kwiaty i zmieniają trawnik w kobierzec. Niezadługo liście rozwiną się, kwiaty zakwitną, i starzec będzie gotów, strojny, wonny i wyświeżony, jak stary kawaler. Ale na cóż się to wszystko zdało? Przyjdzie jedna fantowa loterya, a podepcą trawniki, pozrywają kwiaty, poobłamują liście drzew, zatrują drzewa wyziewami prochu, dymem, kurzem i będzie po wszystkiem. Zostaną tylko szpetne budy. To u nas w corocznym zwyczaju.
Tymczasem jednak ogród zaludnia się już powoli. Sentymentalne bony, tem mniej zajęte dziećmi, które im powierzono, — im więcej przystojnymi młodzieńcami z Uniwersytetu, — starzy emeryci, spierający się na zabój o Mac-Mahona i Gambettę, a wydziwiający nad ślepotą, z jaką dąży do zguby Bismarck, — młodzi Don Juani, szukający przygód i awantur miłosnych, bronzowe szeregi pensyonarek po bocznych ulicach, — wszystko to staje razem do apelu, obejmuje dawne stanowiska, dawne ławy, dawne aleje, i zwykłe życie zaczyna się toczyć po staremu. Wszystko tak jak było: ci sami ludzie, co lat zeszłych, też same drzewa, też same ławki, taż sama cukiernia, też same w niej chłopcy, nawet, kto wie, czy nie też same w niej ciastka, które ocalały jeszcze od zeszłego lata; za to zresztą, nie chcąc się narazić na protestacyę ich właściciela, nie zaręczam.
Jakże inny widok przedstawia odleglejszy ogród Botaniczny! Niemasz tu kurzu, o którego potłumienie napróżno prasa kuryerowa w niebogłosy co rok krzyczy; nie słychać zgiełku miejskiego; ogony damskie nie szeleszczą całemi setkami po żwirze; dym z papierosów nie gryzie w oczy; cisza tu większa, powietrze czystsze, zdrowsze; spokojniej jakoś, a lubo ozdobnie, bardziej przecież po wiejsku. Wieczorami, gdy cicha, ciepła noc letnia spada na ziemię, a księżyc, schodząc z jednych alei, wchodzi na drugie, gdy kwiaty i drzewa ronią woń silną, znajdziesz tu wypoczynek i ciszę dla strudzonych turkotem miejskim uszu i odetchnienie dla piersi, i naturę wdzięczną, i trochę poezyi, jeżeli jej jeszcze pragniesz, i trochę marzeń, jeżeli marzyć jeszcze chcesz i umiesz. Wówczas to wśród ciszy usłyszysz plusk fali, lub szelest fontanny w poblizkich Łazienkach; czasem przed tobą przesunie się jaka spóźniona — rozkochana para, wiodąc rozmowę w pół przyciszoną, w pół tajemniczą, a do ogólnego uroczystego nastroju sposobną; a czasem słowik zaświszcze, zakląska, zapłacze, rozsypie niby szklane paciorki po rosie; za nim drugi, trzeci, dziesiąty, i oto śpiewa cały taki chór, o jakim poeta mówi:
«Że kiedy w nocy zacznie pieśń skrzydlatą,
Myślisz, że w niebo ulatujesz z chatą».
Nie wiem, co myślisz, ale wiem, że lżej staje ci się na sercu i duszy. Czujesz się jakoś młodszym i lepszym. Jeżeli wypadkiem należysz do esprits forts, to w takich chwilach, jakieś mgliste, wpół zapomniane, ale słodkie słowa pacierza plączą ci się po sercu i głowie. Na myśl przychodzą ci lata dziecinne; dziecięca prostota i dom rodzinny — i cała miniona już a umiłowana na dnie duszy przeszłość staje ci jakby żywa przed oczyma. Jeszcze o jeden ton wyżej nastrój serce, jeszcze jedno więcej wspomnienie, jedna łza, — a jak za dawnych lat, wyciągniesz niby dziecko ufne ramiona i poczniesz: «Ojcze nasz....»
Ale oto nagle wśród ciszy nocnej, gdzieś na poblizkiej wieży, poczyna bić zegar. Bije wolno: raz, dwa... Słuchasz: uderzenia dochodzą cię wyraźnie i dźwięczą długo w czystej atmosferze. Godzina późna i bardzo późna. Czas rozstać się z marzeniami, czas wracać do miasta.
Ha! wróćmy. Ty, czytelniku, musisz i ja muszę.
Otóż i miasto. Latarnie palą się mdło; księżyc posrebrza dachy; domy kładą długie cienie. Tak! tak! Otóż i miasto, z jego zgiełkiem, turkotem, i gorączkowym ruchem, z tłumami ludu na chodnikach i błyszczącemi wystawami sklepów. Żal ci twej ciemnej, powietrznej i czystej samotni. Żal i mnie, a tak mi trudno wracać do miasta, tak trudno mówić znów o niem, że chęć mnie bierze odłożyć tę pracę na tydzień. Ha! odłożę.
Wystawcie sobie, moi mili czytelnicy, że żadną miarą nie może przyjść do skutku projektowana resursa rzemieślnicza. Jakie przekleństwo i przez kogo rzucone ciąży nad tem projektem, trudno zrozumieć; dość, że im więcej o nim mówią, tem dalej do przeprowadzenia go w rzeczywistości. Jedno z pism robi, bodaj czy nie słuszną uwagę, że projekt nosi zarody śmierci, a raczej powody niemożliwości przyjścia na świat, w samej swej nazwie, nazywa się bowiem resursą rzemieślniczą. Tymczasem, jak dowodzi pomienione pismo, rzemieślników u nas niema wcale. Jak to? — spytacie ze zdziwieniem. A ten, który klęcząc na podłodze bierze mi białym papierkiem miarę od pasa do ziemi? a ten, dzięki któremu mam wieczne odciski? a ten, który sprawił, że drzwi mieszkania mojego nie zamykają się dobrze? a ten, który uczynił meble moje czułymi na wszelkie zmiany powietrza? — a ci wszyscy, którzy obiecawszy coś na jutro — dotrzymują obietnicy za miesiąc, nie są-ż rzemieślnikami? Otóż nie, miły czytelniku. To nie są rzemieślnicy — to są przemysłowcy; ci wstydzą się nazwy rzemieślnika, i do przyszłej resursy nie zechcą należeć, właśnie dlatego, że nazywa się rzemieślniczą. Ale czyż już nie ma uboższych, którzyby się tej nazwy nie wstydzili? Na upartego są. Mieszkają na jakichś ulicach, o których nie słyszeliśmy nigdy; trudnią się łataniem, naprawianiem, odnawianiem i tym podobnemi robótkami. Ubodzy są, aż włosy na głowie powstają. Za lada chorobą kwalifikują się do Biura wyjątkowej nędzy, resursy zaś żadnej nie potrzebują, bo resursy mają na każdym rogu ulicy — do projektowanej zaś stanowczo należeć nie będą, nie dlatego, że ma być rzemieślniczą, ale dlatego, że ma być resursą. Owóż i losy resursy rzemieślniczej! Jedni nie chcą jej, bo jest rzemieślniczą, drudzy, bo jest resursą; w jednych wstręt budzi przymiotnik, inni z rzeczownikiem pogodzić się nie umieją; skutek zaś tych gramatycznych wstrętów taki, że tak rzeczownik, jak i przymiotnik prawdopodobnie pozostaną przez czas jeszcze długi w niebie platońskich idei.
Tak się to u nas dzieje z większą częścią projektów. Pomienione pismo radzi, aby dla nieobrażania arystokratycznych uczuć naszych rzemieślników nazwać resursę resursą nie rzemieślniczą, ale resursą przemysłowców — oraz, aby choć kilku hrabiów zostało tejże resursy platonicznymi członkami. Co do ostatniej rady, pouczeni doświadczeniem lat ostatnich poręczamy za jej skuteczność. Możność zasiadania w komitecie resursy pod prezydencyą dziewięcioperłowej korony będzie ponętą zbyt wielką, aby mógł się jej oprzeć jakikolwiek przemysłowiec, wstydzący się nazwy rzemieślnika. Z drugiej strony, jeżeli między innemi zadaniami, celem takiej resursy jest być szkołą uobyczajenia towarzyskiego, w takim razie choćby tylko platoniczny w niej udział indywiduów, uosabiających wielkoświatową wykwintność, może tylko bardzo zbawienne wydać owoce.
W najgorszym razie moglibyśmy oczekiwać znakomitego poprawienia się francuskiego akcentu tych córek naszych przemysłowców, które biorąc nie dość długo lekcye od rozmaitych mm. Cotschcodan, Chifon etc., używają francuszczyzny miejscowego wyrobu.
Zapomnieliśmy jednak, że teraz nie francuszczyzna, ale niemczyzna wchodzi u nas w modę, z czego zresztą cieszyć się powinniśmy z całej duszy. Język to praktyczniejszy i potrzebniejszy u nas niż francuski. Zrozumieli to dobrze męscy przedstawiciele miejscowego i okolicznego patrycyatu, pół-patrycyatu i ex-patrycyatu, uprawiając od niejakiego czasu z całą zawziętością język niemiecki. Kto nie wierzy, niechaj pójdzie do cyrku, a naocznie i przekona się, i zbuduje widząc naszych młodych dżentlemenów, uczących się języka niemieckiego od miejscowych t. j. cyrkowych artystek. Doprawdy, nie umiemy znaleźć dość słów pochwały dla tego rodzaju edukacyi, daje ona bowiem znajomość obcych języków, a jednak nie jest zupełnie obca. Przeciwnie, jest nawet swojską, gdyż panny cyrkowe dają tylko młodym dżentlemenom lekcye, ale nad ogólnym kierunkiem ich edukacyi czuwają tutejszo-krajowcy, to jest starsi i wytrawniejsi dżentlemeni, których łysinki, lubo przez skromność starannie zakrywane, świadczą o długoletniem doświadczeniu; zdolności zaś pedagogiczne dowiedzione zostały i niejednokrotnie potwierdzone przez pierwszorzędne takie zakłady wychowawcze, jak Stępkowski, Bokiet, Franciszek etc., etc.
Że tedy młodzi dżentlemenowie, mając tak wytrawnych mentorów, a tak powabne nauczycielki, robią szybkie pod każdym względem postępy, nikogo to dziwić nie powinno. Ktoby zaś chciał się o tem własnousznie i własnoocznie przekonać, niech się przysłucha rozmowom, a przypatrzy uczniom i nauczycielkom w czasie wieczornych cyrkowych przedstawień. Miejscem nauki służą loże — położone blizko wjazdu do stajen. Ileż tam ożywienia, ileż wesołości, jaka gorliwość i uczniów i pedagogów! Wreszcie, jak zwykle w rozumnie obmyślanych systematach pedagogicznych, rozrywka następuje tu po nauce. Po skończonem przedstawieniu w cyrku, wdzięczni uczniowie zabierają nauczycielki i łysych pedagogów i ruszają na wspólną zabawę. Następuje kolacyjka w Europejskim hotelu; puka jedna, druga, dziesiąta buteleczka szampana, wesołość wzmaga się; czarowne sylfidy wydają się jeszcze bardziej czarowne i powiewne niż zwykle, wino otwiera narozcież bramy swobodzie — więc i tańce huczą tak ożywione, że choćby kto kulawy, nie usiedzi na miejscu, i wszystko trwa dopóty, póki blady promień poranka nie zakradnie się przez rolety i nie oświeci bladych twarzy, łysin, zmarszczek, pudru, bielidła, sztucznych zębów, przyprawionych włosów i pustych butelek, pustych głów...
Niektórzy gorszą się tem. Są moraliści, których cała cnota w ponurej twarzy i spojrzeniu kata — śpiewa się w «Pięknej Helenie». Z drugiej strony, że zawsze z wilka można zrobić barana, dowodem jest, iż pewien stary szlachcic, francuskie przysłowie: Il faut que la jeunesse se passe, przetłómaczył na polskie: «Trzeba, aby młodzież spasowała». Co do mnie, nie sądzę. Niech się bawią. Cacy, dziateczki! cacy! — jak mówi Odyniec. Bo proszę też łaskawie mi powiedzieć: do czego istotnie służą pieniądze? Oto do tego, żeby je wydawać. Więc jeżeli ojce zbierali pieniądze, to oczywiście po to, żeby synowie mogli mieć salony w Europejskim hotelu, powozy, konie, groomów, ostrygi, szampana, bakara, tancerki cyrkowe, a na starość...
Ech! ktoby tam myślał o przyszłości. Od czasu jak Hartmann dowiódł, że dla przyszłych pokoleń pracować nie warto, cóż to może komu szkodzić, że tam kiedyś w odległej przyszłości synowie owych dżentlemenów będą z kolei groomami u synów, np. małego Fredego Salamońskiego. Fortuna kołem się toczy. Był szlachcic na wozie, będzie i pod wozem. W przysłowiu siedzi tak nieruchomie prawda praktyczna, jak mrówka ulepiona przed tysiącem lat w bursztynie. Przysłowia są mądrością narodów; że zaś dżentlemenom mądrość ta nie jest obcą, kto nie wierzy, niech spyta, czy jest między nimi choćby jeden np., któryby nie umiał dokończyć przysłowia:
«Kiedy bieda...»
Zresztą pamiętać, wiedzieć i powtarzać pewne prawdy, to jeszcze niewielka rzecz. Grunt: stosować je w praktyce. Więc «kiedy bieda», stosują się i w praktyce do przysłowia dżentlemeni. Stosują się, zapewniam was. Co to jednak za szkoda, że starsi i doświadczeńsi z nich, ci zwłaszcza, którym zawistne losy nie pozwoliły objąć roli mentorów przy pieniężnych pupilach, nie ogłaszają drukiem swych życiorysów! Byłaby to wysoka nauka moralna dla tych, którzy dopiero na podobne ścieżki wstępują. Takie np. zamknięcie rachunku z życiem, jak następujące: «Zero z majątku ojczystego, a zero z majątku po wujaszku, jest zero. Posiadam więc majątku zero. Gdy dodam własną osobę, będzie zero, co powiększone przez moje zdolności, chęci i umiejętność do pracy, daje także zero — czyli: finita la commedia! Potem się jedzie do krewnych na pomagającego w gospodarstwie i czwartego do wista, albo osiada się w małem miasteczku, albo na cichym pensyonacie Towarzystwa Dobroczynności — i rzeczywiście: finita la commedia!
A propos Towarzystwa Dobroczynności, będziemy mieli zabawę loteryjno-kwiatową na jego dochód w parku praskim. Czy też wiecie, mili czytelnicy, dlaczego się tak nazywają podobne zabawy? Oto dlatego, że gra się na nich w loteryę, a wydeptuje się kwiaty. Przynajmniej tak bywało zawsze w ogrodzie Saskim, który i tego lata zapewne podobnego losu nie uniknie. Dziwne ma szczęście jednak ten ogród Saski. Wprawdzie trawniki wydeptuje publiczność, na zabawach kwiatowych tratują kwiaty, okopcają liście, zanieczyszczają powietrze, ale jakże go kocha i pieści jego własny zarząd? Jakże starannie łatają się wszelkie dziury w drzewach staremi blachami, które poprzybijane za pomocą zardzewiałych ufnali, bronić mają widocznie od zaziębienia i kataru sędziwe kasztany i lipy! jakże ozdobiony ogród tym skręconym np. ślimakowato pagórkiem, usadzonym w tak romantyczny a nagły i niespodziewany sposób w zagłębieniu wyschłej sadzawki, że aż dało to powód do pewnych porównań, dowodzących, jak dalece trywialny cynizm rozszerzył się u nas w ostatnich czasach! Wprawdzie są ludzie, wyśmiewający się z owego źródła dla ptaków, urządzonego we wrębie wyschłej sadzawki, dlatego tylko, że woda w czasie upałów jest w nim ciepła, i że ptaki jej pić nie chcą. To trudno! Nie można latać za wróblami i zmuszać je, aby piły, kiedy im się pić nie podoba; nie można dmuchać na wodę, aby ją ochłodzić w czasie upałów; jak jednak zarząd stara się myśleć o wszystkiem, na to znajdujemy mnóstwo daleko świeższych dowodów. Oto np. na lewo od wejścia ze strony Saskiego placu była aleja doskonale wszystkim znana, najpiękniejsza i najcienistsza ze wszystkich, odznaczająca się szczególnie tem, że kasztany jej prawie do ziemi zwieszały końce swoich długich konarów, tworząc tym sposobem nad ulicą jakby rodzaj zielonej kopuły. Mówiąc nawiasem, tych kasztanów, a raczej tych zwieszonych konarów mogły nam pozazdrościć zagraniczne ogrody. Starają się tam o takie rzeczy, ale niezawsze z powodzeniem; a u nas, ot, tak sobie jakoś Bóg dał, że samo wyrosło, bez niczyjej pomocy. A teraz cóż czyni zarząd ogrodu? Oto każe obcinać do połowy owe zwieszone cieniste konary. Fakt się już stał. Poobrzynane gałęzie sterczą do góry, niby poobcinane, a wołające o pomstę do nieba ręce. Czy jednak słusznie wołają? Czy i wy słusznie krzyczycie wniebogłosy, mili czytelnicy. A nuż takie duże gałęzie mogły zdrowiu drzew zaszkodzić? A nuż przygłuszały trawę na trawniku, nad którym się zwieszały? Trawa taka mała, a drzewa takie wielkie, można-ż więc było pozwolić na taki akt przemocy mocnego nad słabym? Dlaczegóż było nie wyrządzić sprawiedliwości trawie? Ale wy krzyczycie, że wyrządzając sprawiedliwość trawie, wyrządzono krzywdę waszym głowom, którym teraz słońce będzie dopiekało bezkarnie. Ha! to trudno. Głowy nie są integralną częścią Saskiego ogrodu, a tylko o ogrodzie tu się myśli.
Ale gdyby nawet zarząd nie miał racyi, gdyby nawet sam nie wiedział, dlaczego to zrobił, w każdym razie dał dowód, że nie śpi sobie spokojnie, podczas gdy przychodzi wiosna, gdy rozwijają się drzewa, gdy z pączków strzelają liście. Wam wolno obcinać włosy i paznogcie; ma więc zarząd prawo obcinania drzew i gałęzi, jak mu się będzie podobało.
Nie chciałbym, aby słowa moje zrozumiał ktoś inaczej, niż je napisałem, mogłoby to bowiem sprowadzić pewne ochłodzenie stosunków między mną a zarządem — stosunków, które dotąd nie pozostawiały nic do życzenia. Wprawdzie nie znałem zarządu, umiałem jednak cenić jego działalność, czego dowody mógłbym znaleźć w licznych dawniej napisanych felietonach, w których również oddawałem liczne pochwały wielu innym zarządom i instytucyom, poczytującym mnie jednak, nie wiem z jakiego powodu, za swego wroga.
Do takich instytucyi należy np. komitet Resursy kupieckiej, do takich nakoniec i Towarzystwo muzyczne należy, w którem szczególnie odcinki moje nie cieszą się sympatyą ani członków, o których, mówiąc otwarcie, chodzi mi bardzo mało, ani członkiń, o które (a raczej o niektóre) chodzi mi bardzo wiele.
Owóż chcąc już raz opinię prześladowcy Towarzystwa utracić, oświadczam, że w ostatnich czasach działalność tego Towarzystwa na wszelkie zasługuje uznanie. Dyrektor raźno krząta się koło spraw Towarzystwa, dlatego koncerty idą dobrze, chóry w projekcie już prawie są, orkiestra podobno chce się tworzyć, a członków zapisuje się coraz więcej.
Owóż z tego, co przed chwilą o Towarzystwie i jego teraźniejszym stanie powiedziałem, pokazuje się jak na dłoni, że dla instytucyi tej żywię najszczerszą sympatyę; że zaś swego czasu pozwoliłem sobie napisać parę słówek mniej przyjemnych rodzinie Narwickich i prowadzonemu na sznurku przez Narwickich Demosowi — to rzecz inna. Podobnych wycieczek nietylko na przyszłość się wyrzekam, ale z góry oświadczam, że jeśli nie rozpisuję się obecnie zbyt szeroko, np. o oklaskach bitych ze szczególniejszym a niebywałym dotąd zapałem zeszłego piątku młodej amatorce, czynię to tylko dlatego, że rozumiem, iż niektórzy słuchacze odznaczają się temperamentem zbyt krwistym, skłonnym do uniesień i porywów. Rozumiem zwłaszcza, że porywy tem bardziej zasługują na uznanie, gdy są wyrazem ściślej rozumianej solidarności, pozwalającej oświadczyć po skończonym wieczorze w gronie ściślej temperamentem obdarzonych, że: «dziś zakasowaliśmy śpiewaniem wszystkich. Oj! ej!»
Tego rodzaju uczucia zawsze w najgorszym razie zasługują na jak najszersze felietoniczne uznanie, i poświęciłbym im niezawodnie, ku zbudowaniu moich czytelników, daleko więcej miejsca, gdyby nie to, że mi pilno do nowin następnych.
Do tych nowin należy naprzykład wesoła wiadomość, że składki na ogród zoologiczny w Warszawie, lubo niezbyt pośpiesznie, idą jednak dość regularnie. Co jednak zasługuje na uwagę, a zarazem na najwyższe pochwały, to fakt, że obywatele dalszych prowincyi biorą równie żywy w składkach tych udział, jak obywatele bliżsi. Bądź co bądź, jest już pewność, że projekt przyjdzie do skutku; nie wiadomo tylko, jak długo na urzeczywistnienie jego poczekamy; ale choćby przyszło nam czekać tak długo, jak np. wierzycielom Jakubowskiego na odbiór pozostałej masy, będziemy krzepili się tą nadzieją, którą nie wiem czy się wierzyciele krzepili, że im później rzecz przyjdzie do skutku, tem większe zbiorą się środki, a zatem i tem większy będzie rezultat.
Innych nowin niewiele. Domy przestały się rozwalać, zbrakło więc przedmiotu, który przed tygodniem jeszcze dostarczał najobfitszego materyału do rozmów i artykułów. Owo rozwalanie się domów nazwano arcy dowcipnie wielkiem obniżeniem lokalów. Jużci przyzna każdy, że jak się dom zawalił, to i lokale się obniżyły. Obniżyły się wprawdzie razem z lokatorami; bądź co bądź, może to jednak będzie nauką dla tych, którzy wśród tysiącznych narzekań na chciwość gospodarzy, szczególnie o obniżenie wołali. Gospodarze biorą się teraz pod boki: Chcieliście — macie!
Co do mnie, wolę już płacić za swój lokal tyle, ile płacę, byle mi go nie obniżano w ten sposób. Jeszcze prostszy jest sposób uciec na letnie miesiące z Warszawy, bo jakkolwiek sposób ten nie zabezpiecza kieszeni, ale chroni przynajmniej życie.
Ale w naszych czasach i uciec nawet niełatwo. Narzekamy i słusznie narzekamy na brak środków komunikacyjnych, który to brak czyni niemożliwemi wycieczki w okolice miasta. A tymczasem sezon tych wycieczek nadszedł już — nadszedł maj, blady wprawdzie, chłodny, smętny, ale pogodny. Sezon letni zaczyna się wprawdzie bez słowików, bez bzów wonnych, bez liści nawet — ale nie mniej zaczyna się. W teatrach gorąco już tak, że trudno wysiedzieć. Wkrótce ustanie ta najpotężniejsza nasza rozrywka zimowa — albo raczej będzie wegetowała tylko w teatrze letnim.
A szkoda, bo rozrywka ta tego sezonu potężniejsza była niż kiedykolwiek. Reżyserya staranna i pracowita wprowadzała wiele nowych sztuk, odnawiała wiele lepszych dawniejszych — słowem: szło wszystko sprawnie i energicznie. Nie brak także pięknych zapowiedzi; mają grać: Przyjaciół, Młodą wdowę; a oto i p. Kaszewski tłómaczy Aryę i Messalinę Wilbrandta — a i p. Rapacki pisze nowy dramat. Ponętne obietnice!
Onegdaj zatem, to jest w sobotę, odbył się pierwszy koncert orkiestry p. Fliegego. Pogoda nie sprzyjała mu bynajmniej, bo od rana padał deszcz, z rzadka tylko przerywany wesołymi uśmiechami słońca, po południu zaś zachmurzyło się na dobre. Koncert więc odbył się w sali, co nie wyszło na dobre ani panu Fliegemu ani jego słuchaczom. Nie sądźcie, żeby słuchacze wyszli niezadowoleni z muzyki. Bynajmniej; ale jeśli miło jest słuchać Rossiniego, upajać się Beethovenem, Haydnem i t. p., słowem, jeżeli miło oddawać się wrażeniom i rozkoszom natury czysto idealnej, to tylko wówczas, kiedy wrażeniom tym nie towarzyszą inne, wprost im przeciwne i arcy poziome. Tymczasem w sali Doliny Szwajcarskiej dziwnie jednocześnie doświadcza się rozmaitych wrażeń. Oto grają np. Wilhelma Tella. Przymykasz oczy i z zachwytem słuchasz dźwięków górskiego rogu, którego echo roztrąca się o skały. Myślą przenosisz się do Szwajcaryi. Widzisz góry — i śniegiem okryte wierzchołki, i przepaści, i dzikie równiny. Słyszysz metaliczne dźwięki źródlanej wody, uderzającej o skały — dochodzi cię huk wodospadu, nad którym kraczą orły. Słońce rozkłada w siedm barw promień w mgle wodnego obrusa. Otacza cię natura i poezya. Marzysz... aż nagle urok pryska. Co się stało? E, nic! to tylko uderzył cię nagle zapach wątróbki cielęcej, którą, jak każdemu wiadomo, przyrządzają z cebulką. Oto właśnie garson stoi na końcu sali przy bufecie, trzymając w ręku dwa mocno dymiące talerze. Niezła to nawet rzecz jest ta wątróbka cielęca, tylko szkoda, że tak mocno pachnie, i że niepodobna jej pogodzić z muzykalno-poetycznymi zachwytami. Zresztą przyjemniej jest spożywać przeróżne sosy, niż za swoje dwa złote wąchać przeróżne sosy. Na to zgodzą się wszyscy. Przytem gorąco jest w sali, duszno, pianissima nikną głuszone przez rozmowy, fortissima rozsadzają uszy — bogdaj to na świeżem powietrzu! bogdaj uśmiechnięty wieczór letni! — i zielone drzewa, i powiew wiatru, niosący nie zapach zrazów lub kotletów, ale bzów, jaśminu i akacyi.
Ale wracając do orkiestry Fliegego — kapela to liczna i dobrana. Znawcy specyalni ściślej opiszą wam, mili czytelnicy, jej przymioty i wady. Co do mnie, choćbym chciał to uczynić, Bóg widzi, że nie mogę dla braku wtajemniczenia się, kiedy należy używać i w jakim sensie, mówiąc o muzyce, wyrazów takich, jak kontury, koloryt, cieniowanie, tło itp., które składają dzisiejszy język muzyczny. Gdybym użył tych wyrazów na chybi trafi, napisałbym może potężną recenzyę, ale nie stałbym się od innych zrozumialszy; wolę więc poprzestać na prostej uwadze, że orkiestra jest liczna i że będzie mogła śmiało zastąpić te dobre, które grywały dawniej.
Drugie jej wystąpienie odbyło się już nie w sali, ale na świeżem powietrzu, dlatego zgromadziło przeszło dwa razy tylu słuchaczów, co pierwsze. Bawiono się nieźle, lubo muzykalniejsze osoby narzekały na zbyt niedzielny program, dla profanów, nie dla znawców przeznaczony. Trzeba jednak wyrozumieć, że dyrektorowi więcej o ilość, niżeli o jakość słuchaczów musi chodzić, i że skutkiem tego stara się przemawiać do uszu publicznych językiem, ile można, popularnym.
Nie wątpimy jednak, gdy dłuższy pobyt w Warszawie przekona go o jej tak wychwalanem znawstwie i muzykalności, obawy jego rozproszą się i zamiast zniżać się do swych słuchaczów, będzie się starał wznieść ich coraz wyżej.
Tymczasem korzystając z bytności muzykalnych sił świeżo do nas przybyłych, Towarzystwo muzyczne rozjedzie się na wakacye, by spocząć po zimowych trudach. Rzeczywiście, należy mu się spoczynek, a raczej, jak każdemu rekonwalescentowi, potrzebny mu jest spoczynek, świeże powietrze i mleko prosto od krowy, które ma własność usuwania niestrawności i łagodzenia uderzeń do głowy, na które tak bardzo w ciągu całego sezonu cierpiało Towarzystwo.
Ale nim wakacye nastąpią, będziem jeszcze mieli dwie środy, to jest dwa większe koncerty. Koncerty te bywają teraz bardzo staranne, niemniej jednak uczęszczanie do sal redutowych staje się coraz trudniejszem. Już to cały ten gmach teatralny odznacza się tem, że byle trochę cieplej na dworze, panuje w nim prawdziwie afrykańska temperatura. Obecnie już w obu salach — prawie niepodobna wytrzymać; na scenie zaś teatru Rozmaitości występujący artyści doświadczają wszelkich błogich skutków kąpieli w łaźni parowej, które to kąpiele, być może, że używane umiarkowanie, służą zdrowiu, ale nadużywane niewątpliwie osłabiają nerwy, a razem z niemi energię, werwę i nakoniec ochotę. Widocznie nadszedł już czas otworzenia Teatru Letniego. Ma on wprawdzie swoje niedogodności. Wiatr wykręca po nim, jak mu się podoba; fluksye, bóle zębów, reumatyzmy, strzykania w uszach, są najpospolitszemi wrażeniami, jakie się z niego wynosi; ale pominąwszy owe ciemne strony, płynące może ze zbyt ażurowego rodzaju architektury, jest w nim przynajmniej znośnie. Zdaje się, że przeniesienie się do niego nie sprawia wiele ambarasu. Pewnego dnia zjawia się na ulicy Niecałej kilka fur wiozących papierowe drzewa, wody, skały, strumienie i inne części krajobrazów; papierowe ściany kilku, bez zbytniego zresztą przepychu urządzonych pokojów — i oto sprawa załatwiona. Na drugi dzień kochankowie i kochanki, margrabiowie, książęta, czarne i białe charaktery, deklamują już wśród ścian drewnianych, a kochają się, żenią i umierają wobec publiczności, trzymającej kapelusze nie w ręku, ale na głowie. Trzymanie bowiem kapeluszów na głowie jest rzadkim u nas przywilejem Teatru Letniego. Mówimy: rzadkim przywilejem, nigdzie bowiem w Europie odkrywanie głów we wszystkich miejscach publicznych nie jest tak rozpowszechnione, jak u nas. Utrzymują, że może się dzieje to klimatem, ależ klimat u nas bardziej niż gdzieindziej każe zakrywać głowy. Nie wymagamy, aby siedziano w kapeszach w teatrze, tego bowiem zwyczaju niema nigdzie; możnaby jednak naprzykład po cukierniach śmiało zatrzymywać kapelusze na głowach. Nieraz nie masz gdzie kapelusza położyć, a jeżeli i jest próżny stolik, to niezawodnie świecą na nim nie starte od wczoraj strumyki kawy, śmietanki, błyszczą się lepkie cząstki półrozpuszczonego cukru i tym podobnie. A jednak, jeżeli zostawisz kapelusz swój na głowie, jako na części ciała, która u wielu ludzi po to tylko jest stworzoną, aby mieli na czem nosić tę nieodstępną część ubioru, wnet zbliża się cukiernik, już zdaleka stara się nadać swym oczom wyraz słodkiej i poprawnie paryskiej uprzejmości, pochyla się nad tobą, uśmiecha grzecznie i mówi:
— Pan będzie łaskaw — przepraszam najmocniej — zdjąć kapelusik.
— A to z jakiego powodu?
— Albowiem ciastka... ten! chciałem powiedzieć damy...
— Niema ich.
— Mogą nadejść.
Nie lubisz być upominany, nie zdejmujesz kapelusza, albo wychodzisz zły. Czasem zdarza się, że nie gospodarz zakładu, ale jaki ultrakonserwatywny gość upomina cię w sposób mniej lub więcej szorstki, abyś odkrył i okazał światu wierzch twej czupryny, peruki lub łysiny. Odpowiadasz mu, żeby patrzał swej filiżanki z kawą; stąd sprzeczki, stąd ekspens bezpożyteczny wielkich zapasów ironii, a czasem rozwiązanie sprawy jeszcze ostrzejsze. Niedawno z tego powodu, w jednej z najbardziej odwiedzanych cukierni, odbyła się scena następująca. Pewien jegomość, nie zdjąwszy kapelusza, mimo uprzejmych rad gospodarza zakładu, opuścił go wcale nie w różowem usposobieniu. Tymczasem inny jegomość, który poprzednio już, siedząc za pierwszym, mierzył go wzrokiem wyzywającym, zbliżył się do gospodarza i spytał:
— Kto jest ten pan, który wyszedł, a który siedział tu wobec mnie w kapeluszu?
— Jest to fabrykant szczotek — odpowiada cukiernik.
— Gdyby nie był wyszedł, dałbym mu nawet naukę. Kto to jest?
— Fabrykant szczotek.
— Tak? Aha! Jak to zaraz znać człowieka z gminu! Szczotkarz! Dlaczego ja tego nie zrobię?
To mówiąc trzaska drzwiami i wychodzi.
— Kto jest ten młody arystokrata? — pytają wszyscy po odejściu drugiego jegomości.
Cukiernik chwyta się za nos i poczyna palcem prowadzić po twarzy jakby brzytwą:
— Golarz, panie dobrodzieju — odpowiada.
Golarz więc poczytywał szczotkarza za człowieka z gminu. A wszystko to à propos kapelusza. Widzimy z tego, że razby już przecie wypadało uregulować tę kwestyę, która już nietylko, od czasu do czasu, prywatne indywidua na się obrusza, ale może się stać powodem niechęci całych korporacyi sławetnych golarzy i szczotkarzy, które tem względem siebie powinny być zawsze bliższe, że zadaniem ich jest utrzymanie porządku w częściach organizmu ludzkiego, tak blizkich siebie jak broda i czupryna.
Ale może to właśnie zazdrość wywołuje emulacyę, która z lada powodu zmienia się w mniej więcej otwartą i mniej więcej zaciętą wojnę.
Kiedyśmy wspomnieli o wojnie, wypada nam zaznaczyć, że horyzont dziennikarski zachmurza się na nowo. Nie mówimy tu oczywiście o «przyciśniętym do muru kalece», którego większość i dzienników i czytelników nie zwykła brać na seryo, i dla którego stan wojenny jest stanem normalnym. Wojna wybuchła gdzieindziej. Oto nieznany jakiś rycerz z Kuryera Codziennego uderzył na p. Bolesława Prusa, a uderzył z takim zamachem, że aż sam wyleciał z siodła. Nieznany rycerz stara się w dowcipny sposób zaprzeczyć dowcipu p. Prusowi, twierdząc, że jego rumak bokami robi, a żywi się cierniami. Nie wiemy, co jada rumak rycerza z Kuryera; nie chcemy zaś przypuszczać, żeby za pokarm miały mu służyć rośliny kolczaste, jakkolwiek chodem ociężałym i skłonnością do wierzgania zdradza gatunek, dla którego rośliny kolczaste stanowią niezrównany przysmak. Nie przesądzając jednak tej kwestyi, postawimy pytanie inaczej: Oto, gdyby np. p. Prus chciał pisywać do Kuryera Codziennego odcinki, tak, jak pisuje do Warszawskiego, czyby pomieniony Codzienny nie zgodził się na drukowanie ich u siebie? Nam się zdaje, żeby się zgodził, choćby nawet przyszło przynieść na ofiarę nieznanego rycerza i jego rumaka. Inna rzecz, czy pan Prus, doradzając konkurs pedagogiczny, miał racyę czy nie, a inna rzecz dowcip. Co do nas przynajmniej, znajdujemy, że więcej go jest w jednym odcinku pana Prusa, niż we wszystkich numerach Kuryera Codziennego, poczynając od daty wyjścia Nru 1 do dnia dzisiejszego. Co prawda to prawda. Z drugiej strony Kuryer może mieć swoje powody i swoje względy, słowem, swoją najzupełniejszą racyę, dla której nie godzi się na konkurs pedagogiczny. Ale też nie wypada z tego, aby konkurs pedagogiczny nie był rzeczą potrzebną i pożyteczną.
Brak naszych podręcznych książek naukowych daje się czuć na każdym kroku; owóż w edukacyi domowej, na którą szczególną powinniśmy zwracać uwagę, posługujemy się najwięcej francuskiemi. I to jakiemi jeszcze, miły Boże! Tam, gdzie chodzi o Francyę, jej historyę, jej literaturę etc..., ujdą jeszcze, ale gdzie chodzi nie o Francyę, ale np. o nas, tam można znaleźć takie herezye, że włosy na głowie powstają. Ja sam znam francuski podręcznik Alvares’a do literatury powszechnej, uznany przez dewotki i ich kierowników, jako będący «w dobrym duchu», w którym to podręczniku znalazłem np., że między wszystkiemi literatkami polskiemi największym talentem odznacza się madame Windulińska; że Rej był bardzo zdatnym poetą, ale Nagłowic jeszcze zdatniejszym i t. p. Owóź pomyślmy, że nie szukając dalej, książka, o której mówię, stanowi powszechnie używany podręcznik, z którego uczą wszystkie guwernancice francuskie. Łatwo się domyślić, jak będą mądre te dziewice, które w młodych latach kształcą się za pomocą książek, w tak «dobrym duchu» pisanych. Tak więc np. konkurs pedagogiczny, którego celem byłoby ożywienie ruchu pedagogicznego, zachęcenie do pracy nad dobrymi podręcznikami, o ile celu takiegoby dopiął, byłby prawdziwie pożyteczny. Chodzi tu o coś arcyważnego, bo o edukacyę domową, która ma dopełnić szkolną. Jest to rzecz warta czegoś więcej, niż zbywania jej bajeczką o piekarzach, z których jeden piekł bułki drogie, a drugi miał zamiar piec tańsze. Powtarzam, że nie żądamy od Kuryera, aby ogłaszał konkurs pedagogiczny; rozumiemy powody, dla których tego uczynić nie może; ale śmiemy żądać tak od Kuryera, jak i od innych pism, żeby się nad projektem konkursu pedagogicznego chciały zastanowić. Projekt, powtarzamy, wart tego. Publiczność poparłaby go chętnie. Trochę energii tylko a pilności. Wreszcie dlaczego nie spróbować?
Gazeta Polska, Nr. 99, dnia 10 maja 1875 r.