Ciężkie jarzmo
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ciężkie jarzmo |
Pochodzenie | Nowelle |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | His Yoke was not easy |
Źródło | skan na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Szczupły był, chorowity, na pierwszy rzut oka kompleksyi wątłéj, przy tém niezamożny, o ile wnosić mogłem ze starannie wyczyszczonych lecz zużytych butów i szczelnie pod brodą spiętego, brak bielizny pokrywającego zapewne, surduta. Czarne ubranie podnosiło jeszcze trupią bladość jego twarzy.
Podał mi zapieczętowaną kopertę.
Było to słów kilka od jednego z lekarzy, człowieka wielkiéj nauki, niepospolitego doświadczenia i większego jeszcze serca. Poświęcał on życie całe łagodzeniu cierpień ludzkich, rozumiał wielkość swego powołania, a w łonie nosił tajemnicę tysiąca nadziei. Lekarz ten miał twarz szlachetną i inteligentną, ręki dotknięcie miękkie, dźwięk głosu łagodny, słowo pociechy pokrzepienia tak u szpitalnego łoża, jak u koronkami kosztownemi oszytego wezgłowia magnatki. Wczesne i ustawiczne ocieranie się o nędzę, o przeróżne upadki i boleści, rozwinęły w nim skarby pobłażania i łagodności. W dzień i w nocy gotów był śpieszyć na wezwanie cierpienia, nie pytając zgoła ani o materyalne, ani o moralne zasoby cierpiących. Jedném słowem człowiek ten, tak bardzo zbliżał się do pierwowzoru pozostawionego nam przez boskiego naszego Mistrza, że mi się dziwném zdaje nazywać go doktorem medycyny nie zaś „doktorem obojga praw: Boga i Ludzkości."
Bilet skreślony ołówkiem brzmiał, jak następuje:
„Odpowiedni dla twych badań subjekt, o którym mówiliśmy.“
Przez chwilę spoglądałem na oddawcę biletu, nie przypominając sobie, o czém mianowicie mówiliśmy z doktorem? Subjekt wywiódł mię z kłopotu przykładając rękę do serca i mówiąc:
— Tu. Pan raczy posłuchać.
Przypomniałem. Szło o chorobę serca, spowodowaną dźwiganiem karabina, w czasie wojskowéj służby. Ciężar był jak widać nad siły biedaka! Anewryzm, w pełnym rozwoju, groził lada chwila pęknięciem arteryi sercowéj. Wobec podobnéj ewentualności zdjął mnie srogi, a w pierwszéj chwili zupełnie egoistycznéj natury, niepokój. Co pocznę, pomyślałem, jeśli mi tu nagle zamrze, jak się wytłómaczę, jak uniknę nieprzyjemnych śledczych badań? Posądzą mnie o przyśpieszenie katastrofy przez niedbałość? O coś gorszego jeszcze może... Bilet doktora mógł stanowić poszlakę...
Podarłem go na drobne kawałki, prosząc z największą uprzejmością nieznajomego, aby usiadł.
— Pan życzy posłuchać — mówił.
— Bynajmniéj.
— To może widziéć.
— Wcale nie.
Westchnął. Zdawaćby się mogło, że żałuje, że mi nie może oddać przysługi. Często auskultowany nabrał widać przeświadczenia o ważności swéj choroby, gdyż po chwili wyjął z kieszeni gazetę lekarską upewniając mnie, że na szóstéj szpalcie znajduje się szczegółowy opis jego cierpienia.
Spytałem, czém mogę mu służyć?
Pokazało się, żem mógł dostarczyć mu pracy nie wymagającéj zbytecznych fizycznych lub umysłowych wysileń. Nadmienił przytém, że nie jest ubogim i za takiego nie chce być uważanym. Na kilka lat przed rozwinięciem się sercowéj choroby, zaasekurował życie swe na pięć tysięcy dolarów, nie chcąc pozostawiać w nędzy żony z czworgiem dzieci.
— Poszukuję zatém — kończył — lekkiéj pracy, ot aby przeżyć... zanim...
Zająknął się.
Słyszałem sławnych aktorów, słowem jedném, jedną intonacyą głosu wzruszających widzów, lecz nigdy bardziéj tragicznego nad to, nie słyszałem zająknienia. Nieznajomy, nie zważając na wywarte wrażenie, wydawał się zmieszanym i gdym się wpatrywał w jego woskowo żółtą twarz, zdawało mi się, że ma mi jeszcze coś do powiedzenia, lecz że się waha.
Pod wrażeniem odwiedzin tych, spotkawszy w parę dni potém dyrektora jednego z teatrów, spytałem go, czy nie ma czasem zajęcia dla człowieka słabego zdrowia?
— Czy może chodzić? — spytał.
— Może.
— Tak naprzykład, stać przez kwadrans?
— Zapewne.
— To mi go przyślij. Potrzebuję komparsa do ostatniego aktu „Zburzenia Kartaginy." Rzecz przepyszna! z dwutysiącznym, wyobraź sobie, personelem...
Zadrżałem. Nie zdradzając tajemnicy swego protegowanego, zauważyłem tylko, czy tak burzliwa scena nie wstrząśnie nim do zbytku?
— Nie potrzebuje na nią patrzéć — odrzekł dyrektor — postawię go na pierwszym planie i będzie przechadzał się tam i nazad na przodzie sceny.
Tak się i stało. Chwilami nachodziły mnie wątpliwości, czy nie powinienem był ostrzedz dyrektora? Co będzie jeśli pewnego wieczoru melodramat zakończy się tragiedyą? Zwiedziwszy jednak teatr uspokoiłem się. Nieraz już uważałem obojętność chórzystów, chórzystek i komparsów, na najbardziéj wzruszające perypecye przedstawienia, obojętność jednak mego protegowanego na otaczającą go scenę rabunku, mordu, pożogi, przechodziła wszystko, com kiedykolwiek mógł zauważyć w téj mierze. W rycerskiéj zbroi, zdawał się uosobionym anachronizmem. Stał na uboczu, z włócznią w ręku, drugą ręką przyciskając serce, woskowo blady, spoglądał obojętnie na widzów. Zdawało mi się dostrzegać w apatyczném tém spojrzeniu pewną dumę człowieka, w którego mocy było zmienić udaną grozę sytuacyi na prawdziwą. Powiedziałem to raz towarzyszącemu mi na przedstawieniu lekarzowi, co mi go był przysłał.
— Tak — odrzekł — istotnie. Nauka i wielokrotne doświadczenie pozwalają mi przypuszczać, że to nastąpi lada chwila. Nagle podniesie ręce, krzyknie i padnie na twarz. Tak oni padają zwykle.
Odkąd posłyszałem to, pociągany tajemniczą siłą, począłem codzień uczęszczać do teatru. „Zburzenie Kartaginy" szalone miało powodzenie i nie zostało zakłóconém przewidywaną przez doktora katastrofą.
Dopiéro w kilka tygodni potém, gdym był na obiedzie w towarzystwie ludzi praktycznych, zdjęła mnie chętka opowiedzenia im historyi człowieka z anewryzmem. Napróżno rozwijałem cały posiadany zapas patosu, bohater mój nie zainteresował nikogo z obecnych i tylko siedzący obok mnie bankier spytał:
— Dlaczego człowiek ten, zamiast zarabiać na życie, nie korzysta raczéj z asekuracyjnego kapitału?
Nie zrozumiałem.
— Mówiłeś pan, że na pięć tysięcy zaasekurował życie? Polisę może sprzedać. Przyślij go do mego kantoru, ułatwię mu tę manipulacyę.
Tak się téż i stało, dzięki praktycznym radom, litościwego, jak mi się zdawało, bankiera. Chory otrzymawszy sumę pięć tysięcy funt. szt. zrobił natychmiast przekaz na imię swéj żony, dla siebie zostawiając tylko mały dożywotni procent. Tém niemniéj zachował miejsce komparsa w teatrze.
Wyjeżdżałem i przez trzy miesiące nie widziałem się z przyjacielem moim doktorem.
Gdym go spotkał, spytałem o pacyenta z anewryzmem.
Zachmurzył się.
— Sam nie wiem doprawdy — rzekł — jak to uważać, za szczęście, czy za nieszczęście. Widziałeś kiedy jego żonę?
— Nigdy.
— Znacznie od niego młodsza, przystojna, biała, różowa, pulchna. Wiesz zapewne, że na jéj imię zrobił przekaz, mogłaby poczekać i czekałaby niedługo... cóż, pilno babie było i onegdaj czmychnęła z gachem, zabierając pieniądze i dzieci.
— I to go dobiło.
— Nie, to jest niezupełnie. Wesoły był u mnie — rzekł doktór przeglądając listę swych pacyentów.
— Pozostaje na uprzedniem miejscu — ciągnął — a! o czémże mówiliśmy?... Wszak w tę samę dążymy stronę? Siadaj... podwiozę cię... Aha! pamiętasz „Zburzenie Kartaginy"? Zauważyłeś może tę baletnicę w różowéj sukni? Nie. Otóż wystaw sobie... jest to wprawdzie mój tylko domysł... ot, zdaje mi się, że się do niéj przywiązał.
— Żartujesz, doktorze!
— Ba! „Na ziemi i niebie są rzeczy o których się mędrcom nie śniło." Może się mylę, lecz słuchaj. Onegdaj kobieta ta przychodzi do mnie, zapytuje o stan jego zdrowia. Opowiadam prawdę, aż tu zemdlała w najlepsze, zbladła jak chusta i słania się. Zaledwie ją ocuciłem. Naturalnie tłómaczyła się gorącem, zmęczeniem i tém podobnie. Znam to! Zapisałem jéj krople. O czém-że mówiliśmy? Aha! wiem już. Otóż gdybym był powieściopisarzem...
— Lecz cóż z jego zdrowiem?
— Dni jego policzone. Widziałem go wczoraj. Arterya nabrała ot tak, lada chwila pęknie. Wysiadasz? Do widzenia.
Żaden, szanujący siebie, jakotéż tkliwych i moralnych czytelników, pisarz, nie byłby się interesował tym człowiekiem po tém, com z ust doktora usłyszał. Starałem się téż zapomniéć o nim, zwracając się do zdrowszych źródeł natchnienia, gdzie zło i dobro, grzech i cnota mają zgóry określone granice, w znaczeniu moralności społecznéj. Aby człek żonaty, ojciec rodziny, nie młody, schorowany, stojący jedną nogą w grobie, wdawał się w miłostki i to z kim jeszcze! Nie, to przechodziło dozwolone granice pobłażania, to zakrawało istotnie na zgorszenie!
W miesiąc może potém, wracaliśmy z wesołéj zabawy: ja, kochany Smith, dowcipny Jones, wykwintny Robinson i innych kilku. Słońce weszło już było wysoko, a myśmy szli ulicą gwarząc i śmiejąc się głośno. Wtém wyminęła nas karetka. Zatrzymała się, z wewnątrz zawezwał mnie dobrze znany głos doktora.
— Przepraszam — rzekł — jeśli przerywam zabawę, lecz mam ci coś do powiedzenia. Ów nasz znajomy, wiesz ów chory na serce... zajmował cię, prawda? Otóż przybyłem zapóźno. W takich wypadkach przybywa się zawsze zapóźno, chwila jedna, jedno oka mgnienie...
— Umarł!
— Nagle. Wiesz, przypływ krwi do wzdętéj już arteryi. Osobliwy-bo to widzisz wypadek. Lecz może cię zatrzymuję, nie? tém lepiéj, więc słuchaj. Pamiętasz tę kobietę, baletnicę w różowéj sukni? Gdym jéj powiedział otwarcie, co myślę o stanie jego zdrowia, napisała do niego. Pośpieszył na wezwanie i trupem padł na jéj progu...
— Niegodziwa! Mogła się go przecie zręczniéj pozbyć... No! kobiety!
— Zapewne, tylko nie zrozumieliśmy się tym razem. Chciałem powiedziéć, że go ta kobieta kochała i, wróciwszy ode mnie, wyznała mu to.
— Co? Jak?
— A tak. Szczęście go zabiło. Tegośmy do kaduka nie przewidzieli! A co, mówiłem, że wypadek osobliwy, wart opisania... co?
— Ależ, doktorze! niémasz w tém krzty morału.
— Czy tak? Hm! Do widzenia! John, ruszaj!