Wan-Lee
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wan-Lee |
Pochodzenie | Nowelle |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Wan Lee, the Pagan |
Źródło | skan na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Gdym otworzył kopertę, wypadł z niéj szczupły kwadrat żółtego papieru, pokrytego hieroglifami, które wziąłem zrazu za przepis chińskich fajerwerków, lecz jednocześnie wypadła karta z dwoma chińskiemi znakami, którą poznałem jako wizytowy bilet Hop-Sing’a. Wszystko to razem w przekładzie znaczyć miało:
„Drzwi domu mego otwarte dla cudzoziemca, ryż po prawéj, słodycze po lewéj są stronie.
„Te są mistrza słowa:
„Gościnność cnotą jest potomnych i chwałą przodków.
„Człek szlachetny cieszy się, gdy plony swe zbierze i gości uraczy niemi.
„Gdy gościa masz w sadzie nie śledź za nim zblizka, tym sposobem zadosyć uczynisz grzeczności i uprzejmości.
„Żyj w szczęściu, spokoju i powodzeniu.
Wszystko to było arcy moralne, przypowieściowe, lecz znając sarkastyczny nastrój chińskiego filozofa, nie mogłem w żaden żywy sposób z tego wszystkiego dowiedziéć się, o co mu właściwie idzie? Szczęściem w kopercie była trzecia karteczka, a na niéj po angielsku kupiecką ręką Hop-Sing’a skreślone:
„Oczekiwanym pan jesteś z upragnieniem pod Nr. —. Sakramento St. W piątek wieczorem. Punkt o 9 filiżanka herbaty.
Punkt téż o ósméj, w piątek, wszedłem do sklepu Chińczyka pod Nr. — na Sakramento St. Uderzył mnie niezwykły zapach, nieco odurzający, który już nieraz w miejscach tych zauważyłem, zwykła wystawa dziwacznych a ponętnych przedmiotów: dzbany, filiżanki, figurynki; zwykła mieszanina dziwactwa i wdzięku, zwykła błahość, dysharmonia rażąca i olśniewająca barw i linij. Na smokach, na olbrzymich rozmiarów motylach, fruwały kity i skrzydła. Były tam latawce tak olbrzymie, że niejeden dorosły mężczyzna bawićby się niemi nie zdołał. Bogowie tajemniczy, szpetni nad wyraz wszelki, stali zaklęci w bronzie, porcelanie i kości słoniowéj. Były półmiski przysmaków całe pokryte przepisami Konfucyusza; kapelusze do koszyków podobne i koszyki podobne do najwytworniejszych elegantek kapeluszy; były materye tak misternie haftowane, a tak lekkie i cienkie, że dziesiątki łokci przesuwały się przez pierścionek najdrobniejszego z paluszków... I czego tam jeszcze nie było! Pełno osobliwości, przez które zaledwiem się zdołał przedostać do ubocznéj izby, gdzie czekał gospodarz domu.
Zanim przystąpię do opisania tego ostatniego, upraszam czytelnika o otrząśnienie się z wszelkich wyobrażeń, jakich o Chińczykach nabrał, bywając w cyrku i na balecie. Hop-Sing nie miał na sobie spodni obszytych przedziwnemi dzwoneczkami, i nawet wyznać tu muszę, że mi się nigdy nie zdarzyło spotkać prawdziwego Chińczyka noszącego podobne ubranie. Nie trzymał wieczyście wskazujących palców wyciągniętych przed sobą, nie tańczył, nie skakał ustawicznie. Nie słyszałem téż ani razu, aby Chińczyk prawdziwy bełkotał niezrozumiałe a kabalistyczne sylaby, jakie mu w usta wkładają po teatrach naszych. Hop-Sing był przystojnym, urodziwym i powagi pełnym dżentelmanem. Cera jego, aż po sam wierzchołek głowy, skąd zwisał warkocz włosów, podobną była do glansowanego, brunatnego, przezroczystego papieru. Jego skośne oczy czarne były i połyskujące, nos delikatny, usta drobne, zęby białe i równe. Ubrany był w jedwabną szafirową bluzę, na którą, wychodząc z domu, nakładał krótki kaftan z astrachanu. Nakładał téż wówczas parę jedwabnych szafirowych spodni, delikatnie haftowanych na szwach i u dołu. Wyglądało to wprawdzie tak jakoś, jak gdyby nic więcéj nie miał pod spodem, lecz maniera jego przytém nie pozwalała przyjaciołom jego robić mu w tym względzie wyrzutów. Uprzejmym był i poważnym zarazem. Płynnie mówił po angielsku i po francusku. Jedném słowem wątpię, czy pomiędzy chrześcijańskiemi kupcami wieluby można było naliczyć jemu podobnych.
Oprócz mnie, kilku innych gości wezwał tego wieczoru. Był sędzia najwyższéj izby, dygnitarz jakiś, redaktor dziennika, znamienity kupiec. Po wypiciu herbaty i spożyciu słodyczy, na dziwacznéj podanych porcelanie, Hop-Sing powstał, zapraszając nas za sobą. Wiódł nas w podziemia. Znaleźliśmy się po chwili w miejscu rzęsiście oświetloném. Na asfaltowéj podłodze ustawione były w półkole krzesła, na których usiedliśmy. Wówczas gospodarz przemówił do nas jak następuje:
— Zaprosiłem was, panowie, abyście świadkami byli magicznego przedstawienia, jakiego inni cudzoziemcy nie zobaczą nigdy. Przybył tu wczoraj rano Wang, magik przydworny, który się sztuką swą poza murami cesarskiego pałacu dotąd nie popisywał. Zaprosiłem go do siebie. Przedstawienia jego nie wymagają ani sceny, ani żadnych, jak się o tém przekonać możecie panowie, szczególnych przygotowań. Zechciéjcie, proszę, obejrzéć miejscowość.
Była to piwnica wycementowana, najzwyczajniejsza pod słońcem. Dla dogodzenia gospodarzowi stukaliśmy w podłogę i ściany, zawczasu zrezygnowani na wszelką zręczną mistyfikacyę. Co do mnie przynajmniéj gotów byłem dać się oszukiwać w najlepsze. Gdybym jednak był przewidział, co nastąpić miało...
Chociaż pewien jestem, że pokazywane przez magika sztuki były nowością w swym rodzaju, przypuszczam, że się rozpowszechniły odtąd po świecie i opisywać ich szczegółowo nie będę. Zaczął od wprawiania w lot, za pomocą wachlarza, niezliczonéj ilości motyli wylęgłych z ćwiartki papieru. Przypominam sobie, iż sędzia chciał ująć jednego z nich spadłego mu na kolana. Wymknął mu się nakształt żywéj istoty. Wang tymczasem igrając ustawicznie wachlarzem, wyprowadzał kurczęta z kapeluszy naszych, zmiatał bez śladu pomarańcze, rozwijał niesłychaną ilość łokci wstążek, zasypywał ziemię dokoła najrozmaitszemi, niewiadomo skąd branemi przedmiotami. Połykał noże, rozsiewał w powietrzu własne swe członki, tysiące dziwnych dokazywał rzeczy. Ale najdziwniejszém było zakończenie, — tak dziwném, że się wydać może czytelnikom nieprawdopodobném, a jednak wyżéj przytoczone sprawozdanie ze sztuk, pokazywanych przez magika, służy za wstęp do téj najprawdziwszéj z historyj.
Oczyścił posadzkę na piętnaście kroków dokoła i prosił nas, abyśmy obejrzeli znów miejscowość. Uczyniliśmy to chętnie. Nie było tam nic, ale to nic zgoła oprócz asfaltu. Zażądał chustki od nosa. Będąc najbliżéj, podałem mu moję. Przykrył ją kawałkiem jedwabnéj materyi, potém szalem i stając nad tém, począł monotonnym głosem, pochylając się tam i nazad, wygłaszać jakieś żałosne zaklęcia.
Czekaliśmy w milczeniu, co z tego wyniknie. Zdala, przy akompaniamencie stłumionego tego zaklęcia, dolatywał głos miejskiego zegara, turkot wozów przejeżdżających ulicą ponad nami. Wyczekiwanie, ten śpiew grobowy, to światło zaćmione pod nizkiém sklepieniem, zawierającém się w głębi nad posągiem jakiegoś dziwacznego bożka chińskiego, lekki dym opium, zapach jakiś odurzający, niepewność tego, cośmy ujrzéć mieli, przejmowały nas dreszczem niewyraźnym. Spoglądaliśmy po sobie z wymuszonym, niepewnym uśmiechem. Wrażenie to wzmogło się jeszcze, gdy Hop-Sing podniósł się z miejsca i nie mówiąc ani słowa wskazał na środek izby.
Coś się tam pod szalem znajdowało... najpewniéj było tam coś. Lekkie zrazu wydęcie, zarys zaledwie dojrzany, lecz z każdą chwilą wyraźniejszy. Tymczasem śpiew trwał ciągle, pot spływał z czoła magika, a szal podnosił się, wydymał, formy rysowały się coraz wyraźniéj... nie! nie ulegało już wątpliwości, że się pod nim znajduje drobna, ludzka istota! Niektórzy z nas pobledli, wszystkim było nieswojsko jakoś. Szczęściem redaktor gazety ruszył konceptem, który choć nie osobliwy, dobrze w téj chwili został przyjęty. Jednocześnie śpiew ustał, magik zręcznie podjął szal i... ujrzeliśmy na chustce méj śpiące drobne chińskie niemowlę.
Entuzyazm nasz zadowolnić mógł magika i choć nieliczni byliśmy, wyrażał się głośno, tak głośno, że zbudził dziecię, rocznego chłopca, podobnego do Kupida wyrzeźbionego w sandałowém drzewie. Niebawem jednak dziecię znikło w równie tajemniczy sposób, jak ten, w jaki się dopiéro zjawiło.
Spytałem, czy magik był ojcem tego pięknego dziecięcia?
— Nie wiem — odrzekł nieprzenikliwy Hop-Sing, z ukłonem oddając mi moję chustkę.
— Miałżeby na każde przedstawienie nowe dziecię? — spytałem.
— Kto wie, być może.
— Lecz cóż się z tém stanie?
— Co się wam podoba, panowie — odrzekł z uprzejmym uśmiechem. — Możemy uważać siebie za ojców chrzestnych i opiekunów urodzonego tu dopiero dziecięcia.
Dwa rysy odznaczały w 1856 roku nasze kalifornijskie zbiegowiska: szybkość inicyatywy i wspaniałomyślna hojność na cele dobroczynne. Najskąpsi ulegali ogólnemu prądowi. Związałem rogi méj chustki i rzucając pieniądz w zaimprowizowany naprędce worek, podałem go sędziemu. Gdy tak obszedł kolejno zebranych, uzbierała się dość pokaźna suma stu dolarów, którą wręczyliśmy gospodarzowi mówiąc:
— Dla nowo urodzonego, od chrzestnych ojców.
— Lecz trzeba mu nadać imię — zauważył sędzia. — Posypały się propozycye; Erebus? nie, Nox lepiéj, albo raczéj Plutus, Terra Cotta, Anteusz... i tak daléj.
— Czemuż mu nie pozostawić własnego jego imienia? — zauważył spokojnie gospodarz domu. Nazywa się Wan Lee.
— Zgoda!...
Tak to Wan Lee, w wieczór piątkowy, 5 marca 1856 roku, na świat boży przyszedł, jak to opiewa niniejsza wiarogodna kronika.
W dniu 19 lipca 1865 r. przejrzałem ostatnią korektę „Gwiazdy Północnéj“, jedynego dziennika wychodzącego w Klamath, i układając do teki rękopismy i notatki, zabierałem się opuścić redakcyę, gdy spostrzegłem na biurku niedostrzeżony przedtém papier. Koperta zbrukaną była, nie było na niéj marki pocztowéj, poznałem jednak pismo Hop-Sing’a i pośpieszyłem list otworzyć.
„Kochany panie! — pisał — nie wiem, czy oddawca niniejszego odpowiednim okaże się żądaniom pana. Chyba że chochlik nie jest w redakcyi waszéj zupełnie mityczną istotą. Chłopak sprytny, żywy, pojętny, a po angielsku rozumie lepiéj, niż mówi. Doskonale przytém umie naśladować i dość jest raz mu coś pokazać, aby najdokładniéj powtarzał, bez względu czy to jest dobre czy złe. Ale przypominam sobie, że protegowany mój nie jest panu obcy, gdyż jesteś jednym z chrzestnych ojców Wan-Lee, domniemanego syna sławnego magika Wang. Czy go pan sobie przypominasz?
„Wysyłam go przy towarach do Stackton, stamtąd wprost do pana. Jeżeli zatrzymasz go, rad będę nieskończenie, a kto wie, czy nie uratujesz mu w ten sposób życia, narażonego w obecnéj chwili na niebezpieczeństwo ze strony najmłodszych członków waszéj chrześcijańskiéj i wysoce cywilizowanéj rasy, czerpiącéj oświatę w publicznych szkołach San-Francisko.
„Nabył on zresztą kilka dziwacznych przyzwyczajeń w towarzystwie ojca swego magika, któremu służył dopóki wzrost nie stanął na przeszkodzie w ukrywaniu go w kapeluszu lub rękawach. Wręczone mi przez pana pieniądze użyte zostały na jego wychowanie, które się niezupełnie udało. O Konfucyuszu mało co wie, a o Mencyuszu nic wcale. Dzięki niedbałości ojca zbytnio musiał przestawać z amerykańskiemi dziećmi.
„Na list pana, odpowiedziałbym wcześniéj i przez pocztę, lecz sądzę, że Wan-Lee stosowniejszym jak na teraz będzie posłańcem.
Taką tedy była długo wyczekiwana przeze mnie odpowiedź Hop-Sing’a. Lecz gdzież się podział posłaniec? Komu list wręczył? Badałem zecerów, badałem chłopaków w redakcyi i ekspedycyi. Nikt go nie widział, nikt nie przyjmował listu.
W kilka dni dopiéro zgłosił się do mnie Ah-Ri, który mi prał bieliznę. Spytał mnie, czy nie potrzebuję czasem chłopaka do roznoszenia gazety i oznajmił, że mi może takowego nastręczyć. Na twierdzącą mą odpowiedź przywiódł śliczne, chińskie dziesięcioletnie pacholę, którego fizyognomia i postać cała odrazu przypadły mi do smaku. Umówiłem go tedy i spytałem o imię.
— Wan-Lee — odrzekł.
— Jakto?... Jesteś zatém przysłanym tu przez Hop-Sing’a. Czemużeś się nie stawił wpierw; jakim sposobem list się ten tu znalazł?
Chłopak uśmiechał się.
— Mi — rzekł łamanym swym językiem — chodził za oknem.
Nie zrozumiałem. Chwilę namyślał się, wyrwał mi potém z rak ów list i jak szalony zbiegł ze wschodów... Zanim się obejrzéć zdołałem, list wleciał przez okno, okrążył pokój i nakształt motyla spoczął na mém biurku. Zaledwie to się stało, Wan-Lee był już przede mną uśmiechnięty, zadowolony. Było to jego wejście w służbę.
Następny eksperyment mniéj dobrze mu się udał. Jeden z roznosicieli dziennika zachorował. Wan-Lee miał go zastąpić. Z wieczora wytłómaczono mu wszystko, pokazano drogę. Z brzaskiem dnia wybrał się z dziennikiem i po godzinie wrócił z pustemi rękoma, w najlepszym humorze. Wszystkie rozdał numery. Aż tu około ósméj poczynają zjawiać się w redakcyi abonenci oburzeni, rozgniewani. Otrzymali wprawdzie dziennik, ale w jaki sposób. Temu dostał się jak armatnia bomba tłukąc szyby w oknie sypialnego pokoju. Ów stał na ganku i w twarz bombą został uderzony. Tu wleciał przez kilka okien jednocześnie porznięty na równe szmaty, owdzie przez komin, tam przez dziurkę od klucza w postaci wązkich zwitków, tam znów zawisł na wentylatorze, a tam gdzieś jeszcze znalazł się w garnku z mlekiem. Jeden z abonentów, ten właśnie, który najdłużėj czatował w redakcyi na osobistą z Wan-Lee rozmowę — (zamknąłem go był na klucz w moim sypialnym pokoju —) ze łzami niemal opowiadał, jak to o piątéj zrana obudziło go straszliwe pod oknem wycie, a gdy wstał, aby się przekonać co to takiego, przez okno wpadła „Gwiazda Północna“ zwinięta w trąbę, z szalonym pędem obiegła pokój cały, uderzyła po świecy w lichtarzu, po śpiącém w kolebce dziecięciu, jego samego potrąciła w policzek i wyleciała napowrót jak wleciała przez okno.
Przez dzień cały znoszono do redakcyi, jako dowody, w najrozmaitsze kształty pomięte, poukładane numery dziennika. W ten to sposób jeden z najlepszych moich artykułów o „zasobach skrytych w ziemi Humboldta“, nad układaniem którego straciłem cały poprzedni wieczór i na który liczyłem, że o bankructwo przywiedzie co najmniéj przystań w San-Francisko, stracony został dla publiczności.
Przez dni kilka, ostrożność kazała mi miéć Wan-Lee na oku i nie wypuszczać go z redakcyi. Trzeba mu było dostarczyć na miejscu zajęcia.
Okazał się niesłychanie zdolnym, zjednał sobie nawet posługaczy i drukarzy, patrzących na niego przedtém krzywo i posądzających mnie, o ile się zdaje, z powodu przyjęcia go do usług, o polityczne jakieś knowania. Szybko wyuczył się składać litery i poparł poniekąd zdanie, że najlepszemi zecerami są nie umiejący czytać. Układał bez wahania długie zdania przeciw samemu sobie, które mu podsuwali koledzy i drukował sentencye podobne następnym:
„Wan-Lee jest dyabelskim drukarzem. Wan-Lee jest Mongołem i łotrem“ i t. d., które mi przynosił z zadowoleniem rozpromieniającém mu całą twarzyczkę i błyszczącém w jego skośnych oczach.
Wkrótce jednak zrozumiał złośliwość swych towarzyszy, a zemsta jego o mało nie naraziła mnie, niewinnego, na awanturę. Jeden z drukarzy nazywał się Webster, a Wan-Lee umiał dobierać i układać litery jego nazwiska. Było to właśnie podczas politycznéj kampanii, w czasie któréj krasomówczy pułkownik Starbottle wypowiedział gwałtowną filipikę, która dziennik nasz miał drukować. W mowie téj wzniosłéj mówca wołał: „Powtarzam wam słowy boskiego Webstera...“ i t. d. następowało przytoczenie, którego już zapomniałem. Otóż zdarzyło się, że Wan-Lee składał ów artykuł w nieobecności zecera Webster’a. Wyczytawszy imię swego prześladowcy, wsunął całą linię liter podobnéj objętości, ale chińskich, zawierających sentencyę niezbyt pochlebną dla rodziny Websterów naogół, lecz za to gorącą obronę jegoż samego, to jest Wan-Lee.
Nazajutrz dziennik wyszedł wraz z mową pułkownika Starbottle, wiernie wydrukowaną aż do miejsca o „boskim Websterze“. Tu następował ustęp drukowany chińskim alfabetem, najzupełniéj dla czytelników nieprzystępny. Oburzenie mówcy nie znało granic. Pamiętam, zjawił się w redakcyi rozwścieklony, żądając formalnego odwołania puszczonego w bieg numeru.
— Ależ panie — perswadowałem mu — czy możesz napewno utrzymywać, że boski Webster, nigdy nic podobnego nie wyrzekł. Przy rozległéj wiedzy jego, możesz-że zaprzeczyć, że nie znał i nie używał chińskiego języka? możesz-że dostarczyć czytelnikom dosłownego przekładu słów przytoczonych... w oryginale i upewnić, że uczucia podobne nie powstały w sercu nieboszczyka Webster’a? Jeżeli możesz uczynić to, łaskawy panie, i dowieść czarno na białém, z mojéj strony gotów jestem uczynić wszystko...
Pułkownik opuścił redakcyę rozgniewany. Webster zecer rzecz tę przyjął chłodniéj. Wprawdzie i szczęściem nie wiedział, że w parę dni po ukazaniu się rzeczonego numeru „Gwiazdy Północnéj“ w drzwiach redakcyi ukazała się niezliczona ilość zadowolonych, sarkastycznie uśmiechniętych twarzy Chińczyków, żądających rzeczonego numeru dziennika, które to egzemplarze rozleciały się po całém mieście, po kuchniach, ogrodach, pralniach. Wiedział to tylko, że Wan-Lee wpadł w śmiech spazmatyczny, z którego musiał go we właściwy sobie sposób leczyć. W tydzień po tym wypadku wziąłem na bok psotnika.
— Wan-Lee — rzekłem mu łagodnie — chciałbym, abyś mi przetłómaczył dosłownie to, co „boski“ Webster po chińsku w dzienniku wygłosił.
Spojrzał mi przenikliwie w oczy, z ledwie dostrzeżoném brwi drgnięciem i odpowiedział jak najpoważniéj:
— Mister Webster powiedział, że mu mały Chińczyk dokucza, że go o chorobę przyprawi i gniewa.
Przyjąłem to tłómaczenie.
Zdaje się jednak, że bohatera mego przedstawiam czytelnikom zbyt jednostronnie. Zwierzył mi się ze swéj przeszłości. Nie na różach spełzło mu dzieciństwo, a kto wié, czy doznał kiedy dziecinnych uciech. Nie przypominał sobie ani ojca, ani matki. Magik Wang znalazł go może na drodze, pod płotem. Przez pierwsze siedem lat życia swego skakał po sznurach, drabinach, drobne swe członki wykrzywiał w najrozmaitszy sposób, skrywał się w głębi koszyków i zjawiał się na dnie kapeluszy. Lata te dziecięce spędził w atmosferze oszustwa i obłudy i przywykł patrzéć na ludzi, jako na igraszki złudzeń. Gdyby się mógł wówczas pogłębiać w myślach, stałby się skończonym sceptykiem lub filozofem. Dziecię w otoczeniu takiém i pod podobnemi wpływy wyrosło na figlarza, najlepszéj zresztą natury, chociaż moralność jego zaniedbaną była srodze. Podobnym był do wesołego szatanka wypuszczonego na wolność i gotowego być cnotliwym dla odmiany. W co wierzył? nie wiem. Pełen był przesądów. Zawsze nosił przy sobie jakiś mały posążek, bóstwo, które czcił i beształ naprzemian, pieścił i karcił. Zbyt sprytny, by kłamać lub kraść, zachowywał pozory posłuszeństwa i karności.
Sądzę téż, że wrażliwym być musiał, chociaż trudno było dojrzéć na nim śladów wrażeń jakichkolwiek. Tém nie mniéj pewien jestem, że zdolnym był przywiązać się do tych, którzy się z nim obchodzili łaskawie. Jakim-by mógł zostać pod kierownictwem racyonalnego pedagoga, nie wiem — wiem tylko, że służąc zapracowanemu, zgryźliwemu dziennikarzowi, okazywał wdzięczność za rzadkie i skąpe dowody banalnéj zresztą dobroci. Cierpliwym i wiernym był sługą, uprzejmym zawsze i poważnym względem mnie. Raz tylko...
Zwykle odchodząc wieczorem z redakcyi zabierałem go z sobą do domu, by nadesłać opóźnioną lub dodatkową pracę do druku.
Pewnego wieczoru zajęty pracą, nie zważałem ani na godzinę spóźnioną, ani na obecność Wan-Lee, siedzącego na stołku przy drzwiach. Wtém usłyszałem szmer cichy, żałosny, wiążący się w niezrozumiałe dla mnie dźwięki chińskie. Nie rad z przerwania pracy, zwróciłem się ku drzwiom.
— Co mówisz?
— Mówię Chy-Lee.
— Co? — powtórzyłem z niecierpliwością.
— Tak sobie.
— Tak...
— Tak sobie.
— Tak...
— To i dobrze. Chy-Lee.
Rozumiałem go teraz doskonale i domyślałem się, że „Chy-Lee“ znaczy „dobranoc“, które senny chłopak chętnie-by mi oddał. Chęć zrobienia na przekorę, któréj ulegam czasami, skłoniła mnie puścić te słowa mimo uszu. Zamruczałem więc tylko, że go nie rozumiem, i pisałem daléj. Po chwili posłyszałem stąpanie po za sobą. Obejrzałem się, Wan-Lee był przy drzwiach.
— Czy pan nie wie „Chy-Lee“.
— Nie — odrzekłem surowo.
— Pan wie tyle głupstw, a tego nie wie — ot i co!...
I rzuciwszy na mnie przy zuchwałych tych słowach błyskawiczne spojrzenie, wybiegł. Nazajutrz jednak uprzejmym był, cierpliwym i usłużnym jak zwykle, to téż nie czyniłem mu wymówek. Jako zadość-uczynienie, poczyścił wszystkie moje buty — co nie wchodziło bynajmniéj w zakres obowiązków jego służby — włącznie z pantoflami i butami myśliwskiemi, nad któremi przez parę godzin spędzał trapiące go widać wyrzuty sumienia.
Wspomniałem wyżéj, że uczciwość jego pochodziła raczéj ze sprytu, niż z moralnych zasad. Zauważyć jednak można było w tym względzie pewne wyjątki. I tak, potrzebowałem pewnego razu jaj świeżych, wiedząc zaś o tém, że współziomkowie jego zajmują się hodowlą kur, wystaranie się o takowe poruczyłem Wan-Lee. Co ranek dostarczał mi odtąd jaj, odmawiając wytrwale przyjęcia za nie opłaty. Utrzymywał, że to się nie sprzedaje, co mi się zdawało tém dziwniejsze, że właśnie płacono wówczas jajko po pół dolara. Pewnego poranku odwiedził mnie mój sąsiad, Forster, a zastawszy przy śniadaniu, skarżył się, że się jego kury nie niosą i rozbiegają po zaroślach. Wan-Lee, który podczas rozmowy téj niczém się nie zdradził, po wyjściu dopiéro gościa zachichotał.
— Kury sąsiada i kury Wan-Lee, jedne i te same — zawołał z dumą.
Drugie jego zboczenie z prawéj drogi poważniejszém jeszcze było od pierwszego. Poczta opóźniała się często, nad czém téż głośno ubolewałem. Pewnego poranku znajduję cały stół redakcyjny pokryty listami i dziennikami. Zdziwiony, gdyż żadnego listu nie było pod moim adresem, zwracam się do uśmiechającego się z pełném zadowoleniem Wan-Lee. Ku największemu memu przerażeniu spostrzegam w ręku jego pocztarską torbę.
— Pocztarz mówił, listu niéma — objaśnia mnie Wan-Lee spokojnie — pocztarz kłamie, pocztarz zły człowiek. Wan-Lee sam wziął listy w nocy.
Szczęściem wcześnie jeszcze było i sprawa się dała załatwić. Zebrałem listy, odniosłem do zarządu pocztowego, rozmówiłem się z dyrektorem i zbrodniczy zamach Wan-Lee, skończył się narażeniem mnie na koszt nowéj pocztarskiéj torby.
Gdyby nawet nie przywiązanie, którego nabrałem dla małego poganina, sam już wzgląd na Hop-Sing’a zniewoliłby mnie wziąć go z sobą, gdym po dwóch leciech redagowania „Gwiazdy Północnéj“ wracał do San-Francisko. Zmiana miejsca nie wywarła na nim dobrego wrażenia. Przypisywałem to trwodze, jaką budziły w nim ulice tłumne. Wymijał je starannie, wybierając najciemniejsze zaułki, za każdym razem gdym go posyłał do miasta. Widocznie miał niechęć do szkół, w których zamierzałem umieścić go. Objaśniałem to rozmiłowaniem w życiu swobodném, bez przymusu. Dopiéro o wiele późniéj na myśl mi przyszło, czy do niechęci téj do życia w wielkiém mieście nie przyczyniało się trochę zabobonnych przeczuć...
Tymczasem nastręczyła się dawno przeze mnie wyglądana zręczność umieszczenia chłopca pod wpływami, któreby skuteczniéj nań działać mogły, od mojéj niezbyt troskliwéj opieki. Umieściłem go w szkole chińskiéj misyi, pod szczególną opieką duchownego, który się zajął nim i pokładał w nim wielkie nadzieje. Ulokowaliśmy go u pewnéj wdowy, dobréj kobieciny, matki córeczki o lat parę młodszéj od Wan-Lee. Dziewczę to było żywe i łagodne, niewinne i kochające i obcowanie z niém wywołało w chłopcu zmiany, o jakich nie marzyłem nawet, zdziałało to dla jego umoralnienia, czegoby zapewne zdziałać nie zdołały całe lata studyów teologicznych.
Były to najszczęśliwsze miesiące w życiu małego poganina. Ubóstwiał drobną swą towarzyszkę z tą samą niemal czcią przesądną, lecz bez zwrotów obojętności i zniecierpliwienia, z jaką się zwracał do swego porcelanowego bożka. Największą dla niego rozkoszą było odprowadzać ją do szkoły i nosić jéj książki, nie zważając na niebezpieczeństwa, grożące mu ze strony „białéj“ dziatwy. Najpiękniejszych dostarczał jéj zabawek. Z marchwi i brukwi wyrzynał misterne róże i tulipany, z ziarnek melonu kurczęta jak żywe, z piór urządzał wachlarze i kity, a zwłaszcza nabrał wprawy w robieniu z papieru modnych dla lalek sukien. Ona ze swéj strony śpiewała mu melodyjne piosenki i uczyła tysiąca wykwintnych rzeczy, które się nabierają w obcowaniu z kobietami, chociażby te były tylko drobnemi dziewczątkami. Dawała mu żółte wstążki do wplatania w warkoczyk, wmawiając, że mu najlepiéj w nich do twarzy, czytywała mu piękne historye, wykazywała, co w nich było piękném i naśladowania godném, wodziła z sobą do szkoły niedzielnéj, nie bez tryumfu pewnego, gdyż były to pierwsze w tym rodzaju próby. Jedném słowem chciałbym z duszy powiedziéć, że wpływy anielskiéj dzieciny nawróciły pogańskie dziecię i wyrwały mu porcelanowego jego bożka... Cóż, kiedy dziewczę poprzestawało na wpajaniu w niego własnych przymiotów, nie dając mu niczém uczuć powolnych zmian, którym ulegał nieznacznie. I dobrze im było tak razem, chociaż na jéj białéj pulchnéj szyjce krzyżyk połyskiwał, a pod jego bluzą krył się zawsze i stale porcelanowy, szpetny posążek pogańskiego bożka...
W roku tym były dwa dni nazawsze pamiętne w dziejach miasta; dni pełne grozy i hańby, w których chrześcijanie, rzucili się na bezbronnych braci swych innéj rasy i innego wyznania... dni rabunku i krzywd wszelakich. W dniach tych grozy i hańby, ludzie bojaźliwego ducha sądzili, że nastał koniec świata; znałem mężów, których imienia tu nie wymieniam, którzy zwątpili, czy prawa, zapewniające byt cywilny i swobodę sumienia każdemu nawet cudzoziemcowi, nie są czasem omyłką. Lecz byli szczęściem ludzie nie bojaźliwego ducha, którzy potrafili przywrócić porządek i rozwiać wątpliwości niecne, a wrócić odwagę bojaźliwym. Śród tego wszystkiego, otrzymałem kartę wzywającą mnie niezwłocznie do Hop-Sing’a.
Magazyn jego zaryglowany był i strzeżony przez policyę od napaści rabusiów. Hop-Sing spotkał mnie ze zwykłym sobie spokojem, z większą tylko może jeszcze niż zwykle powagą. Nie mówiąc ani słowa, ujął za rękę i wiódł w głąb’ mieszkania swego, a stamtąd w podziemia. W skąpém świetle ujrzałem tu coś leżącego na ziemi pod szalem. Hop-Sing szybkim ruchem szal uniósł i odkrył... zwłoki Wan-Lee, małego poganina!
Tak, zwłoki, martwe zwłoki. Wan-Lee znalazł śmierć na ulicach San-Francisko w roku pańskim tysiąc osiemset sześćdziesiątym dziewiątym, pod kamieniami rzuconemi przez uliczników chrześcijan.
Z żalem dotykając ręką zimnéj jego piersi, poczułem na niéj coś skruszonego. Spojrzałem pytająco na Hop-Sing’a? Pochylił się nad zmarłem dziecięciem i z za bluzy dostał coś, co wywołało na usta jego jedyny uśmiech goryczy, jaki mi się widziéć zdarzyło na spokojném, pogodném licu Chińczyka — dżentelmana.
Był to porcelanowy posążek bożka pogańskiego, zgruchotany na piersiach Wan-Lee, kamieniem rzuconym ręką chrześcijan ikonoklastów.